Najpiękniejsza dziewczyna świata - czyli wspomnienia żołnierza Wehrmachtu

Camping w Lahnstein to wąski kawałek ziemi położony u ujścia rzeki Lahn do Renu. Po przeciwnej stronie rzeki wznosi się żółta sylwetka zamku Stolzenfels, który podświetlony w nocy sodowymi reflektorami lśni jak bryła złota.

Wjechaliśmy i stanęliśmy przed budynkiem recepcji.

– Państwo z Polski? – zapytał gospodarz.

– Tak.

– Czy mieszkacie państwo na Śląsku?

– Nie. A dlaczego pan pyta?

– Bo my z żoną kiedyś wysyłaliśmy paczki do jednej rodziny na Śląsku. To miasto nazywało się Biton.

– Bytom – poprawiłem.

– Tak, Biton. Beuten przed wojną.

– Kiedy wysyłaliście państwo te paczki?

– Gdy w Polsce była bieda i stan wojenny.

– Czy poznaliście państwo tę rodzinę z Bytomia?

– Nie. Oni tylko przysyłali nam listy z podziękowaniami.

Skończyłem wypełnianie formularza meldunkowego i ruszyłem w stronę wyznaczonego nam miejsca.

– A jeśli chcecie państwo na rano świeże bułki, to proszę zgłosić mi to przed dwudziestą! – zawołał jeszcze za mną gospodarz.

– Dziękuję! – odpowiedziałem, ale i tak wiedziałem, że bułek nie zamówimy.

Mieliśmy skromne wyposażenie campingowe, bo nasze auto było małe. Wzięliśmy tylko niezbędne rzeczy, a na luksus krzesełek i składanego stolika nie mogliśmy sobie pozwolić. Nasze zmagania z materacami, kocherem i puszkami przerwał w pewnej chwili starszy pan, który trochę staromodną niemczyzną powiedział:

– Przepraszam, ale ośmielę się zaproponować państwu moje składane krzesełka i stolik.

Pan był koło siedemdziesiątki, niski i łysawy. Krótkie spodnie ukazywały nieco krzywe nogi, z których jedna miała wielką bliznę nad kolanem. Prawdopodobnie dlatego nieznajomy utykał.

– Możecie ich państwo używać do końca pobytu, a potem proszę je postawić koło mojego campingowca.

Wziąłem te nieco podniszczone, ale jeszcze dobre sprzęty campingowe, a pan kuśtykał obok i mówił:

– Byłem w Polsce w czasie wojny i nawet żonę mam z Polski. Ona pochodzi z okolic Allenstein. To teraz chyba nazywa się Olśtyn. Zna pan?

– Olsztyn – poprawiłem. – Znam.

– Jakie macie państwo plany na jutro?

– Chcemy zwiedzać Koblencję.

– Jeśli to państwu nie przeszkadza, to pokażę Koblencję, a potem zapraszam do mnie na kawę. Jeśli to nie psuje państwa planów – zastrzegł się grzecznie.

Zgodziliśmy się. Starszy pan ucieszył się i obiecał, że będzie na pewno.

Nazajutrz o umówionej godzinie nasz nowy znajomy przyjechał terenowym suzuki. Ubrany był w krótkie spodenki i sportową koszulkę, a płócienna czapeczka i dyndająca na brzuchu lornetka nadawały mu wygląd przedwojennego turysty.

– Zapomnieliśmy się wczoraj przedstawić – powiedziałem i zaprezentowałem nas.

– Właśnie, też chciałem od tego zacząć – odpowiedział Niemiec i wręczył nam wizytówki.

Nazywał się Lutz Reinhard, mieszkał w Koblencji i był kupcem.

Pojechaliśmy do twierdzy Ehrenbreitstein, bo pan Lutz uważał, że tylko ona jest godna oglądania. Była imponująca. Usadowiona na skalistym wzgórzu, wydawała się być nie do zdobycia. Nigdy też nie była zdobyta szturmem. Chodziliśmy po murach i kazamatach, zwiedziliśmy muzeum techniki, a pan Lutz okazał się być wspaniałym gawędziarzem.

– O, tam na dole, gdzie Mozela wpada do Renu, jest tak zwany Deutsches Eck. Na końcu wojny Francuzi tak fetowali tam zwycięstwo, że jeden z po pijanemu wpadł do rzeki. Topił się i wołał o ratunek – po francusku oczywiście. Na to przechodzący brzegiem Niemiec powiedział: „Widzisz! Jakbyś zamiast francuskiego nauczył się pływać, to teraz byś nie wołał pomocy”.

Roześmieliśmy się, a nasz przewodnik rozgadał się na dobre.

– Tam na Deutsches Eck stał konny pomnik cesarza Wilhelma, ale Amerykanie rozwalili go z działka, gdy świętowali zwycięstwo.

Po zwiedzeniu twierdzy pan Lutz powiózł nas do swojego mieszkania.

– Ta ulica była niedawno przebudowywana – opowiadał po drodze. – W czasie przebudowy bardzo uważano, żeby czegoś starożytnego nie uszkodzić, bo spodziewano się tu pozostałości rzymskich murów. Kopano wiec bardzo ostrożnie, no i znaleziono... zardzewiały hełm z drugiej wojny światowej.

Mieszkanie naszego przewodnika obwieszone było różnymi okazami broni palnej z obu ostatnich wojen. Oglądaliśmy je, pstrykaliśmy pustymi zamkami, a on przygotowywał kawę. Kawa i ciasto ze śliwkami odciągnęły nas od pukawek. Jedliśmy „Zwetschgenkuchen”, piliśmy kawę, a nasz gospodarz snuł wspomnienia:

– Gdy miałem siedemnaście lat, to uciekłem z domu do Ameryki Południowej. Różne rzeczy tam robiłem i różnie bywało. Potem wróciłem do Europy i w czasie hiszpańskiej wojny pływałem na statku zaopatrujacym Legion Kondor. W Hiszpanii zamustrowałem się na statek, który miał płynąć na Daleki Wschód, ale wtedy właśnie wybuchła wojna. Żandarmeria zabrała mnie ze statku i wcieliła do wojska. Byłem we Francji, w Polsce i w Rosji też.

Pan Lutz dolewał kawy, zachęcał do ciasta i wracał w opowiadaniach na wojenne ścieżki.

– We Francji zaszliśmy raz do małej mieściny. Ludzie przed nami uciekli i wszystko było pootwierane. Byliśmy strasznie zmęczeni i brudni. Chcieliśmy się ogolić i umyć, więc ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy zakład fryzjerski. Porozsiadaliśmy się w fotelach i dawaj się pucować. Ja szukałem szamponu i w końcu znalazłem butelkę z jakimś płynem. Francuskiego nie znam, więc nie mogłem zrozumieć napisu na niej. Płyn pachniał dobrze. Umyłem nim włosy, a po wyschnięciu okazało się, że... były zielone. Ale to nic! Gdy już byliśmy w Rosji, to jeden kolega miał urodziny i wieczorem zaprosił nas na koniak, który zachował jeszcze od francuskich czasów. Mieliśmy tylko jeden kieliszek, wiec solenizant nalał sobie i wychylił. O mało nie umarł, bo w butelce była terpentyna. Tak to jest, jak się nie zna języków obcych.

– Gdzie państwo mieszkacie?

– Na południu Polski.

– Nie byłem w czasie wojny na południu Polski, ale byłem koło Białej Podlaskiej i tam spotkałem najpiękniejszą dziewczynę świata. Przed atakiem na Rosję staliśmy w lasach już na dwa tygodnie wcześniej. Było gorące lato, nic do roboty, więc któregoś dnia poszliśmy w kilku do wioski w pobliżu. Wioska była maleńka – ot, parę domków pod strzechami. Tam właśnie spotkaliśmy tę śliczną dziewczynę. Maglowała przed domem bieliznę. Próbowaliśmy ją zagadywać – jak to chłopaki dziewczynę. Ona nic nie rozumiała, ale się nie bała. Wtedy któryś z nas wpadł na pomysł, żeby dać jej żelazko i żeby się tak nie męczyła maglowaniem. Pobiegliśmy do obozu, poszperaliśmy w „wojennych zdobyczach” i przynieśliśmy jej żelazko. Niestety było ono elektryczne, a w wiosce nie było prądu. Co robić? Pobiegliśmy jeszcze raz do obozu i cichaczem, przez błota i lasek, przywlekliśmy agregat prądotwórczy. Gdy motor zaczął pracować, dziewczyna ze strachu uciekła i tyle ją widzieliśmy. Była śliczna! Takiej już nigdy potem nie spotkałem.

– Niech pan pojedzie teraz do Polski i odszuka tę wioskę. Może ta pani się znajdzie – zaproponowałem.

Znam wielu Niemców z obu byłych państw niemieckich i wojna zawsze była dla nich tematem drażliwym. Ci z NRD udawali, że ich socjalistyczne państwo nie miało z nią nic wspólnego, a winni są tylko ci z RFN. Starsi panowie z tamtej strony Łaby albo unikali tego tematu, albo jakoś dziwnie okazywało się, że w czasie wojny służyli w kuchni lub w orkiestrze. Żaden z nich nie strzelał.

Pan Lutz natomiast, był w Polsce, strzelał i wcale się z tym nie krył. Moja propozycja odwiedzenia podlaskiej wsi była trochę prowokacyjna. Wyczuł to nasz gospodarz i odpowiedział:

– Nie odnalazłbym tej wsi, bo była mała i nie znam jej nazwy. Wiem tylko, że to blisko Białej Podlaskiej. Ja mógłbym pojechać wszędzie tam, gdzie byłem w czasie wojny i mógłbym stanąć tam z podniesionym czołem. Mam czyste sumienie. Byłem żołnierzem, strzelałem do innych żołnierzy, ale nie zrobiłem nic, czego musiałbym się wstydzić. My z Wehrmachtu, wiedzieliśmy o obozach koncentracyjnych i o zbrodniach SS, ale co mogliśmy zrobić? Większość naszych żołnierzy to byli zwykli ludzie, którzy chcieli jakoś przeżyć i wrócić do domów. Było i sporo drani, ale ja mam sumienie czyste. Dlatego teraz szukam kontaktów z Francuzami i Polakami. My nie możemy ciągle myśleć o tamtych czasach. Musimy żyć teraz. Teraz Niemcy są bogate i powinny pomagać słabszym. Ludzie powinni mieć zaufanie jedni do drugich. My, dawni wrogowie, powinniśmy teraz ze sobą współpracować i nie chować urazy.

Dopiliśmy kawę i gospodarz odwiózł nas na camping, ale po drodze znowu wrócił do wojny.

– Ja mam emeryturę wojskową, bo byłem zawodowym żołnierzem.

Tu coś mi się nie zgadzało. Przecież mówił, że go żandarmeria w Hiszpanii złapała i siłą wcieliła do armii. Pan Lutz zauważył moje zdziwienie i zaraz pospieszył z wyjaśnieniami.

– Pod koniec wojny proponowano nam, żeby zaciągać się zawodowo i dawano nawet spore zaliczki. Pieniądze są młodym zawsze potrzebne, więc się zapisywaliśmy. „Co nam zależy?” – mówiliśmy. „Wojna i tak się już kończy. Może uda się przeżyć, to grosz się przyda”. Gdy powstała RFN, wtedy założyliśmy związek kombatancki i zaczęliśmy dopominać się o renty. Formalności i procesy trwały całe lata, ale w końcu wygraliśmy i wypłacono nam renty aż od wojny.

Dojechaliśmy do campingu, ale jakoś nikomu nie było śpieszno do rozstania.

– Jak daleko zaszedł pan w Rosji? – zapytałem.

– Na siedemdziesiąt kilometrów od Moskwy.

Pan Lutz znowu wrócił do wojennych wspomnień i ciągnął:

– Byłem ranny – i to dwa razy. Drugi raz ranili mnie pod koniec wojny i leżałem w szpitalu w Turyngii. Ze mną leżało jeszcze kilku kolegów i byliśmy już prawie zdrowi. Tymczasem Rosjanie zbliżali się od wschodu, a Amerykanie od zachodu. Zastanawialiśmy się, kto będzie szybszy – Rosjanie czy Amerykanie. Doszliśmy do wniosku, że Rosjanie. Baliśmy się ich i – na wszelki wypadek – uciekliśmy ze szpitala. Skryliśmy się w górskich lasach. Przyszli jednak Amerykanie. Wyszliśmy z lasów w mundurach kilka dni po zakończeniu wojny, a oni wzięli nas za bandytów. Zamknęli do obozu, osądzili i skazali na śmierć. Obozu pilnowali słabo, więc uciekłem. Nawiałem aż do Francji, a w domu pokazałem się dopiero po dwóch latach – jak już się wszystko uspokoiło. Moja żona myślała, że nie żyję, bo dostała wiadomość o wyroku śmierci. A tu ja się pojawiłem. Drzwi otworzyła mi malutka dziewczynka i zawołała do matki:

– Mamo! Jakiś wujek przyszedł, ale to nie jest wujek Hans!

– A ja mam na imię Lutz. Rozumie pan? – pan Reinhard popatrzył mi znacząco w oczy. – Co było robić? Zawróciłem na pięcie i już tam nie wróciłem. Niech żona sobie żyje dalej z tym „wujkiem” Hansem.

Rozumiałem. Takie powroty po latach mogły być zaskoczeniem dla obu stron.

Temat się urwał i rozmowa przestała się kleić.

– Ma pan ładne auto. Niech pan nim przyjedzie do Polski – zmieniłem temat.

– To nawet nie byłoby takie głupie. Tu można napakować dużo bagażu, a w razie potrzeby to i siedzenia się dadzą rozłożyć – pan Lutz uśmiechnął się filuternie. – Można przecież jakąś autostopowiczkę spotkać, prawda?

Nasz rozmówca znów wszedł na obroty i zaczął opowiadać dowcip:

– Jedzie kierowca ciężarówką pełną klatek z kogutami. Zatrzymuje go autostopowiczka trzymająca klatkę z papugą. Panienka jest ładna, kierowca bierze ją do kabiny, klatkę wrzuca z tyłu na pakę i rusza. Po jakimś czasie zaczyna się dobierać do dziewczyny. Ona broni się, więc zdenerwowany kierowca zatrzymuje auto i mówi: „Nie chcesz dać, to wynocha!” W tymże momencie wyprzedza go inny pojazd, a tamten kierowca woła: „Ty, tam z tyłu sypią ci się koguty!” Nasz kierowca zagląda na pakę i widzi, że papuga trzyma za gardło koguta i drze się na cały głos: „Nie chcesz dać, to wynocha!”

Uśmialiśmy się z dowcipu, bo był dobrze opowiedziany. Niemcy z reguły nie umieją opowiadać kawałów, a pan Lutz zrobił to z talentem i w dobrym stylu przedwojennego donżuana.

Czas jednak naglił. Zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcia, wymieniliśmy adresy i nasz przewodnik odjechał.

Kilka miesięcy później, razem z noworocznymi życzeniami, pan Lutz przysłał mi swoje zdjęcie z czasów wojny. Był na nim w mundurze i tańczył z jakąś dziewczyną. Na odwrocie napisał:

„I tak bywało w czasie wojny.

Wiejska zabawa w Rosji.

Lato 1941”

 

Może i tak bywało?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Panie Marianie, nie publikuje Pan często, ale to dobrze. Jeżeli owa rzadkość ma się za każdym razem przekładać na tak świetną jakość opowiadań to jej nie żałuję. Wieeeelkie pięć ode mnie. Pozdrawiam! :)
  • Marian 13.03.2016
    Wielkie dzięki za przeczytanie mojego opowiadanka i za opinię o nim. Pozdrawiam serdecznie.
  • Angela 13.03.2016
    Historyjka pełna wdzięku i z dobrym przesłaniem, nie warto zatapiać się w przeszłości, bo to niczego nie zmieni,
    trzeba żyć teraz. Zostawiam 5
  • Marian 15.03.2016
    Tez tak myślę i pozdrawiam.
  • Karo 25.03.2016
    Dopiero teraz zajrzałem i muszę powiedzieć, troszkę żałuję, że nie przybyłem tu wcześniej. Taki styl powieści (który zwykle krytykuje) u Pana jest na prawdę wciągający. Miło się go czyta, zagłębiałem się z każdą linijką coraz bardziej w ten świat. 5 ode mnie ;)
  • Karo 25.03.2016
    P.S. Myślę, że czytanie Pańskich opowiadań wyjdzie mi na dobre :D Kilka dni temu zacząłem pisać historię żołnierzy wysłanych na wojnę Palestyńsko Izraelską i muszę nauczyć się takiego "stylu" jak u Pana. Przywykłem do pisania kryminałów bądź fantasy i teraz ciężej jest mi się przestawić :P
  • Marian 28.03.2016
    Karo, dziękuję z dobre słowo. Życzę powodzenia.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania