Nas-to-łątki nie obchodzą... spin-off: Konwalia złudnych pragnień 1<Niepewna, sądząc, że wie czego chce>

//wersja GoogleDrive z bonusową ilustracją: https://drive.google.com/file/d/1XZ_iqafGpWqtMSphJ2i0rrxMQmes6dF6/view?usp=sharing

Znajomość "Nas-to-łątki nie obchodzą..." nie jest potrzebna, acz warto się zapoznać, że złapać "klimat"//

 

Głupi Bógoj. Co on sobie w ogóle wyobraża? „Celuję w cycki!”, tak? Wstydu gość nie ma! Zupełnie! Nic! Męskie, chamskie zero! Że też takie patafiany jak on nawet chwilę się nie zastanowią, nie pomyślą… Ciekawe czy zdaje sobie sprawę, jak się poczułam ja, jak się poczuła każda taka dziewczyna jak ja? Zero wyczucia, naprawdę. Prawdziwy mężczyzna nigdy by takich słów nie powiedział! Nigdy! Nawet gdyby mówił na osobności, do tej jednej, konkretnej, baloniastej dziewczyny, co ją tak wszyscy lubią, a skromne osóbki ze skromnymi ciałkami pomijają, o! Najświętszy jeżu…! Po co ja sobie tym głowę zawracam? Przecież to nie tak, że słowa tego drania jakoś mnie dotknęły. Prawda? Hej? Aaaa, nieważne! Walić to! Szkoda dnia, by myśleć o tym. Jeszcze głowa mnie zacznie boleć i wtedy to już zupełnie tych lekcji nie odrobię. Tylko co było zadane? Która strona? Po ciemku na pewno sobie nie przypomnę… Rolety. Nie chce mi się wstawać…

Pora wezwać sługi, hehe.

— Pomocy! Mirek, tata! Jest tu kto? Przyjdziecie?

Cisza… Ciiiisza…

Nie przyjdą. Dranie.

Dobra, sama to zrobię. Umiem chodzić.

Hop, siup, unik (czemu miś leży na podłodze?), quest completed.

Jej! Znów mam światło i mogę podziwiać piękny krajobraz tej, no, Polski. Jakby trochę więcej tego śniegu spadło, jakby niebo było bezchmurne, jakby nie palili tak w tych piecach, jakby było cokolwiek tu widać oprócz bloków…

— Hel! Stało się coś? Już jestem!

O, kawaleria przybyła.

— Nie, już nic. Możesz odejść. — Hmm, jeszcze tu stoi? — No już, a sio, a sio.

Eeee no nie mów… Znowu czegoś chce?

— Siostro… — W imię Ojca i Syna…

— Tak, to ja. — Usiadłam na łóżku. Lepiej siedzieć, bo zaraz mogę paść.

— Cieszę się, że cię widzę. — Kwadrans temu mnie widziałeś, baranie.

— Ok.

Mirek. On tak ciągle. Nie wiem, co mu się stało, że jest taki skrzywiony, ale w mojej obecności zawsze robi się z niego taka ciepła, uczuciowa klucha. Sprawdzałam – przy znajomych zgrywa cool boya. Który jest prawdziwszy?

— Poczekaj chwilę. Przyniosę ci ciastka. — Piekły się i dlatego przyszedł z opóźnieniem?

— Czekoladowe? — Cóż, słodkości się nie odmawia. Nawet jeśli to od niego. Brata od siedmiu boleści.

— Ach, tak, tak. — Odwrócił się, był już jedną nogą na korytarzu. — Zawsze takie robię. Nie musisz pytać.

Kłaaamstwo. Raz zrobił z orzechami.

— Zejdę na dół. Nie musisz mi przynosić.

— Hel, proszę. — Byliśmy już na korytarzu, parę kroków od schodów. — Naprawdę, pofatyguję się.

— Za miły jesteś, fajtłapo. — Pół drogi w dół. — Jeśli mówię, że sama wezmę, to tak zrobię. Nie powstrzymuj mnie.

— Nawet nie zamierzam. — Parter, kuchnia zaraz po lewo. — Wiesz, chciałem być miły i…

— Nie bądź.

Centrum domu. Świątynia smaku. Inaczej: kuchnia. Tata przy stole, na swoim ulubionym, czyli własnoręcznie wykonanym krześle nie wchodzi w skład zestawu.

— Serwus. — Strzałka od czoła, wąs do góry. Bleee.

Odmachnęłam. I tak czyta gazetę.

— No i gdzie te ciastka?

— Już wyciągam… — Hmm, faktycznie, nadal w piekarniku. Dopiero, co się upiekły, pewnie są mega gorące, czyli tak jak się spodziewałam.

— Oj, Helenka. Żebyś tylko widziała jak się ekscytował, z jaką pasją to robił… Cud mieć takiego brata. Lepiej ode mnie, córka, lepiej ode mnie. Stary zgrywus z wujka… Jak ja ci zazdroszczę.

A temu co?

— Weź, tata nie mów takich rzeczy. Wuj to porządny człowiek. Nie doceniasz go. — Hę? Kolejny oderwany od rzeczywistości?

— A mów, co chcesz, Mirek. Jakbyś go znał jak brat brata, to inaczej byś ćwierkał.

— Kurde, weźcie się skupcie. Ciastka mamy do zjedzenia.

Takie już moje szczęście, że rodzinka jest taka, a nie inna. Nie narzekam, ale… czasem gdy mamy nie ma w domu czuję się, jakbym była tutaj jedyną normalną. Choć nawet to bywa względne.

Przy wypiekach brata szaleję.

— O ja cię, Mirek… Niech cię pierun, ale to jest dobreee!

I ten koleś zarzeka się, że nie będzie piekarzem! Bujda. Nie chcę w to wierzyć. Przyniesie chwałę naszej rodzinie jako pan wielki cukiernik – pan cukiermistrz Kozikowski. Kurczę, już to widzę oczyma wyobraźni… I ja, jako kochana siostrzyczka: „miejsce VIP, dla pani wszystko gratis, madame Helene”. Faktycznie, cud nie brat – poza charakterem. Aaaaa, ja cię…!

— Wcinasz aż się kurzy… — powiedział z sympatią.

— Synek, ty to się znasz na rzeczy. — Stary zgred. Odłożył sobie parę. Pfff, okej, nie będę mu podjadać, niech się cieszy bezpieczeństwem.

— Ostrzegam: nic na później nie zostawię.

A niech mi zęby próchnicą przejdą, ale powstrzymywać się nie będę. Z życia i z ciastek trzeba brać pełnymi garściami. Ta faktura, ten smak, chrupkość, wielkie kawałki czekolady… Rozpływam się, rozpływam.

— Herbatę być może? — zaproponował Mirek.

— Jeszcze jak — odpowiedziałam z pełnymi ustami. — Zieloną proszę.

— Tato?

— Nie, dzięki, postoję.

Schował się za gazetą, było słychać tylko chrupanie.

Lekcje? Szkoła? Jestem w domu, mam brata, dzieło jego życia i herbatę. Priorytety. Czasem trzeba mieć priorytety.

— A co tam w ogóle u ciebie? — Przysiadł się obok, podsunął gorący już i pachnący intensywnie kubek.

— A nic nowego… — Oparłam się o ręce położone na stole. — Dzień jak co dzień, bez zmian. Byle do świąt.

— Prawda, byle do świąt. — Głęboki łyk, jakby to był kufel mocnego piwa.

— A u ciebie? — Czym szybciej się odwróci pytanie, tym lepiej.

— Jeszcze ciebie nie skończyłem pytać. — Hę? Co on taki stanowczy?

— Nie mam nic do dodania. Sorry.

— Kamil? Tak się chyba nazywał. Co…

— Aaaaa, co? O czym ty mówisz? — Nachyliłam się nad stołem, zbliżyłam się jak mogłam, by jak najdobitniej zrozumiał, że jestem zła. — Gęba na kłódkę. Nie powinieneś o tym wiedzieć. Nie przy tacie, proszę. Uduszę cię w nocy, draniu bez wyczucia.

Zzzzzz… O, staremu się przysnęło. Kto by się spodziewał.

— Przecież śpi.

— To żaden argument. To i tak nie twój interes.

— Co noc gadasz o nim przez telefon.

— Co dwie nocy, a nawet trzy! — Nie będę udawać, że nie ma racji. Ściany są cienkie – w tym domu nie ma sekretów. Przynajmniej tak długo jak jakiś wścibski braciszek ma pokój obok.

— Nic to nie zmienia. Martwię się. Za długo w tym siedzisz.

— Nic nie wiesz. — Ech, jak on mi działa na nerwy, gdy taki jest. — Nic a nic. Moja sprawa, mój problem, a ty zostań przy ciastkach. Nara.

Odeszłam od stołu. I tak już było po ciastkach.

— Hel! Weź!

Emocjonalny drań. Na słodkie oczy mnie nie weźmie. Już dawno nie jestem naiwną, miłą młodszą siostrzyczką. Niech się nauczy, a nie się pcha, gdy tego nie potrzebuję. Sama sobie dam z tym razem. Jestem duża. Mówią, że zuch dziewczyna. Muszę w to uwierzyć. W końcu nadejdzie ten dzień. Powiem wszystko, co chcę powiedzieć, pokażę, co naprawdę czuję i zostanę doceniona. Nie może być inaczej. Muszę być odważna, stanowcza. Może nawet trochę jak ten głupi Bógoj. Bez kompleksów, bez zastanowienia, niech głupie uczucia zawładną życiem na tę jedną chwilę. Kiedyś, tak, na pewno, kiedyś wykrzyczę: „Celuję w serce, ty niedomyślny Kamilu!”.

Drzwi, pokój, łóżko. Telefon z kieszeni. Trzy procent? Wystarczy.

Leosia, Leosia… Odbierz, proszę, odbierz.

Łączę… Łąąąączę… Łączęęęęęę…

Piiiiik…

— Halo? Leosia?

— Tak, tak, przy telefonie. Co tam?

Wdech.

— Halo?

Wydech.

— Aaaaaaaaa!! Bo Kamil, bo wiesz… Leosia!! Znowu! Znowu myślę! Aaaa!!

— Hej, Helena! Hej! Ty płaczesz? Halo!

— Leooosia!! Weź coś powiedz! Jak zawsze!! Weź, bo się utopię, kurde!!

— Eee, Helena? Spokojnie, trzymaj się tam. Nie myśl o Kamilu. To ten, eee, Yeonjun. Widzisz Yeonjuna?

— Yhm…

— To tylko Yeonjun. Helena, trzymasz się? Pogadajmy na spokojnie. Weź chusteczkę. Wytrzyj nos. Halo! Jesteś jeszcze?

— Jestem…

— No to mam historię o Yeonjunie. Słuchasz?

— T-tak, słucham. Mów. Nos wytrę.

— Więc… Był sobie mały chłopiec w małej koreańskiej wiosce za górami, za lasami…

 

*następnego dnia*

 

Każda historia ma swój początek. Moja? Moja zaczęła się gdzieś w gimnazjum. Ech, nie chcę do tego wracać. Zajęta jestem. Lekcje mam.

— Nie, nie, opowiadaj dalej.

— Ale co? — Trochę wytrąciłam się z rytmu.

— No o tym Bógoju ze wczoraj. W pół zdania przerwałaś…

Poprawka: mam przerwę. Ławka przed klasą, żółty korytarz, zimna, grafitowa podłoga, pełno ludzi wokół, nawet obok, na tym samym kawałku drewna, a jednak każdy jakby gdzieś indziej. Tak jak być powinno i tak jak mi pasuje. Pchanie się w czyjeś sprawy to najgorsze draństwo jakie znam.

— Aaa na czym skończyłam?

— Oj, Helenka. — Leosia wzruszyła ramionami. — Mnie nie słuchać to jeszcze pół biedy, ale we własnych słowach się gubić…

— No zamyśliłam się. Nie ma co się czepiać i…

Pstryczek w czoło.

— Auuuu…!

— Na pobudzenie. — Jak ona może to mówić z tak życzliwym uśmiechem na ustach!?

— Grrr…

— No, już, już… — Głaskaniem po główce mnie nie przekupisz, wiedźmo! — Będziesz gryźć?

— Będę. Wkurzyłaś mnie. — Wtuliłam się w jej piersi. Niech jej będzie, kurde. Zawsze tak robi i zawsze mnie ma. I wcale, a wcale mi się to nie podoba!

— Rozkoszne bobo. — Tylko jej pozwalam na tak wiele. Tylko Leosia jest wystarczająco miękka i miła, by mogła być moją poduchą, a ja być obrażalską pięciolatką. — Wstawaj już. Ludzie patrzą.

— Jeszcze moment. — Boing, boing. — Wciąż jestem zła.

— Wystarczy.

Wstała. Wyślizgnęła się. Wystawiła moją twarz na bliskie spotkanie z dechą. Taka życzliwość i taka brutalność. Niech ją!

— Auć. — Szybko wstałam, wyprostowałam się.

— Mówisz dalej czy ci się odechciało?

Ten spokojny, niezachwiany ton, idealna figura, piękne, krótko ścięte brązowe włosy, których nigdy mieć nie będę. Czemu ona jest taka? Czemu nie może być tak patetycznie rozchwiana jak ja? Aaaa, kurde, jeżu zmiłuj się!

— Nie lubię jak patrzysz na mnie z góry.

— To wstań.

Wstałam.

— I jak?

Jakieś dziesięć centymetrów różnicy.

— Ten Bógoj to taki sam drań, jak wielu innych. — Skwitowałam, nie chcąc szukać ani końcówki poprzedniego wątku ani jakoś szczegółowiej tego dalej opisywać.

— Jednak coś cię w nim urzekło. — Pfff, sprytna jest.

— Odwaga. Trzeba mieć jaja większe niż Pudzian, by wykrzykiwać takie rzeczy.

— Chcesz być taka jak on?

— Trochę… — Odwróciłam głowę.

— Zagadasz dziś do Kamila?

— Nie…

— A Bógoj co by zrobił?

— Nic by nie zrobił. Faceci go nie interesują, haha. I co? — Ech, sama się w to wpakowałam. Ale suchar…

— Helenka, Helenka. — Złapała mnie za ramię. — Naprawdę lubię cię niańczyć, ale chyba powinnaś już wiedzieć, czego chcesz.

— Przecież wiem! Od gimnazjum…

— Ktoś ci go prędzej czy później zabierze. — Zrobiła się poważna… — On nie będzie czekać. Nie jesteś księciem, a on nie jest księżniczką w wieży.

Kurde, wiem, przecież wiem, głupia…

— Zaraz dzwonek.

Faktycznie, minuta, pięćdziesiąt parę sekund, coraz mniej…

— Zrobiłaś z biologii? Pan Zgdyszek będzie sprawdzać.

Ech, nic nie powiedziałam. Temat zamknięty. Teraz szkoła. Tylko i aż szkoła, nic więcej.

— Co? Było coś zadane?

Hmmmm… ciastka. Wszystko wina ciastek.

— Po ptokach. — Zawtórował jej przeciągły dzwonek. — Chodź. — Złapała mnie za dłoń. — Nie bujaj już w obłokach, Helena.

Nie bujaj, nie bujaj. Pffff. Jakbym sama nie wiedziała. Jestem już duża. Umysłowo i mentalnie. Radzę sobie. Panuję nad sytuacją. Może sobie mnie niańczyć, ale i tak zawsze i wszędzie pozostanę silną, niezależną jednostką! Taka już jestem i nic mnie nie zachwieje. Żadna biologia, żaden Kamil, żaden krzykliwy, zboczony Bógoj.

Dobra, plecak w dłoń, do klasy i jakoś to będzie.

— Siadajcie. — O, przybył „pan profesor”. — Dzień dobry. — Dość znamienne, że mówi to jako drugie. — Na początek zbiorę zeszyty. Z pracą domową zadaną wczoraj. Brak zeszytu lub pracy równoznaczny będzie z oceną niedostateczną. Jeśli nie zrobiliście, przyznajcie się od razu, bo w krzyżu mnie łupie od noszenia tych wszystkich nadprogramowych zeszytów bez wartości.

Hmmm, wymówka? Wymówka? Wymówka. Nie wiem czy warto. Kłamstwo nie popłaca, nawet z takim gościem jak on.

Najpierw pierwsze ławki. Zanim przyjdzie do mnie, trzeciego od końca rzędu, minie trochę czasu. Piórnik, ekierka… Hehe, super jest ten giętki plastik. Dobry relaks.

— Heleno Kozikowska, masz zadanie? — O, już wisi ten staruch nad moją ławką.

— Nie mam.

— Ponieważ?

— Zapomniałam.

— Jedynka, Heleno Kozikowska.

Wiedziałam – jakoś to będzie. Kolejny zwykły dzień.

 

***

 

Każda historia ma swój początek… Moja, wracając do tematu, zaczęła się w gimnazjum. Jeśli jednak chodzi o miejsce, to było to poza szkołą. Właśnie takie mam szczęście, że wszystko, co dobre lub złe dzieje się „na zewnątrz”. Ech…

— Miłego dnia, Helenko!

— Tak, tak, miłego.

I poszła. Leosia, panienka z bloku, ma nieco bliżej i w zupełnie inną stronę. Ja, dumna córka pana biznesmena (nadal w to nie wierzę) mam rower i dojeżdżam heeen daleko poza horyzont. No, kilometr dalej. Póki nie ma zbyt wiele śniegu, mogę polegać na moich dwóch kółkach klasy premium.

Zerk za okno: uuu, chyba jest zimno. Chyba ubiorę szalik. Powinien być, gdzieś, w, torbie… Jest! Milusio i cieplutko. Ruszam. Na parking. Przy szkole. Przy głównym wejściu.

Ech, te drzwi muszą… być… takie ciężkie do otwarcia? Uff. Jak ja tego nie lubię.

Hmmmm, powinien tu być. Mój rower. Może mi się wydaje? Podejdę i zobaczę.

Eeee co? Pusto. Nie ma. Nic. Ślad opon, ale… Nie, nie, nie, bez jaj. Muszę się rozejrzeć. Nie mogli go zabrać jakoś dawno, przecież nikt tu się wcześniej nie powinien kręcić… Aha! Złodzieje namierzeni!

— Hej! Wy dwaj! Staaać!!

Pobiegłam w ich stronę.

A to dranie! Chłopacy ze szkoły, z młodszych klas chyba. Co za bezczelni, beznadziejni kradzieje! Tak sobie po prostu prowadzą rower, jakby był ich. Pełno ludzi, każdy przechodzi obok i nic. Zero podejrzeń. No naprawdę! Żeby myśleć, że dwóch takich wyrostków może mieć taki rower! Było trzeba przywiązać, było trzeba. Ale naiwna jestem! Niech to szlag!!

— Głupi ludzie! Weźcie coś zróbcie! Rower kradną! Halo! Kurde!

Taaa… „Oj, nie moja sprawa, ja nic nie widziałem, lepiej się oddalę, mnie tu nie było”. Co za parszywa ludzkość!

— Stać! — Już do nich dobiegłam. Ech, jednak są trochę… duzi. Ale na pewno młodsi. Jakoś dam radę. — Mam was patałachy! Oddawać rower!

— Co? Jaki rower? — odezwał się mniejszy z nich, burak o kasztanowych włosach i głupim ryju.

— Spadaj, to mój rower. Nie wiem, o co ci chodzi. — Drugi z nich – okrągły blondyn z tygodniowym wąsem.

— Dawać, bo zadzwonię na policję!

Naprawdę się wkurzyłam. Nie kojarzę, bym kiedykolwiek chciała kogoś tak bardzo rozszarpać i skopać. Mam nadzieję, że chociaż mój wzrok trochę ich wystraszył, bo posturą nic nie zdziałam.

— Co kurwa zrobisz!? Gdzie masz kurwa telefon!?

Przełknęłam ślinę.

— Wypierdalaj, suko, bo oprócz rowerka…

Przełknęłam ślinę.

— Co? Strach obleciał? Zeszczasz się w spodnie?

Coraz bliżej. Przytłaczająca obecność.

— Wypierdalaj. Nigdzie nie dzwonisz, kurwa. Znajdź se inny rowerek.

Leosia, Kamil, Mirek, pomóżcie… Nie chcę płakać przez jakieś sebkowe dzieciaki.

— Co tu jeszcze stoisz!? — Popchnął mnie, upadłam na ziemię. — Won, kurwo i nie zawracaj nam gitary.

Cisza. Wszyscy się spłoszyli. Nikt nie pomoże. Wrócę do domu na piechtę i totalnie upokorzona. Będę płakać. Długo. Boli. Bardzo boli.

— Zostawcie ją!

Głos z tyłu. Spojrzałam się za siebie. Chuderlak, z mojej klasy. Biegnie, ile sił w nogach. Jedyny odważny.

— Co? Kolejny w kolejce do wpierdolu? — zakrzyknął awanturniczo blondas, widząc jak się zbliża.

— Tylko wy będziecie dziś cierpieć.

Podbiegnięcie. Cios w brzuch. Mniejszy oprych na bruku. Rower na bruku. Blondas…

— A weź ty spierdalaj!

Cios. Sierpowy, chyba, w głowę. Padł obok mnie. Jeżu święty… Krew mu leci z nosa.

— Spokojnie — wyszeptał tak, że tylko ja usłyszałam.

— Hubert, wstawaj. Bierz ten rower i spierdalamy. Jeszcze ktoś tu przyjdzie i mamy przejebane.

Chłopak wstał. Zachwiał się przez moment, ale wstał. Uparty, twardy, głupi, że rzuca się na silniejszych.

— Jeszcze ci mało?

To będzie boleć. Pewnie już nie ma sił atakować. Musi być oszołomiony. A ja… A ja…

— To mój rower!!

Tak walnęłam tego blondasa, że aż fikoła wywinął i… i… Ała. Moja dłoń.

— Auć! Auć! Auć!

Chłopak spojrzał na mnie z uśmiechem. Usta miał zalane krwią, ale wyglądał sympatycznie. Też się uśmiechnęłam.

— A wsadź se w dupę ten rower. — Głupioryji kasztan wstał, kopnął w ramę i wziął pod ramię swojego blond koleżkę.

Poszli. Banda chujów.

— Nic ci nie jest? Trzymasz się?

Nadal się chwiał. Chyba chciał udawać bohatera, ale przeczuwałam, że zaraz się wyłoży i będzie trzeba wzywać pielęgniarkę.

— Nic poważnego. — Usiadł na ziemi.

Miał taki ładny beżowy płaszcz. Teraz cały we krwi.

— Yyyy… Chodź, zaprowadzę cię do pielęgniarki. Jestem ci to winna.

— Sprawdź… co z rowerem. Mną się nie przejmuj, ogarnę się.

Ta, jasne. A ja jestem królową Anglii.

— Masz jakoś na imię, „panie Wybawco”?

Podeszłam, wzięłam rower. Koleś aż chyba musiał się zastanowić. Trochę się zaciął.

— Dorian… Dorian. Chodzimy razem do klasy. Mogłaś nie zauważyć.

Mogłam. Wygląda na fajtłapę. Przynajmniej jego buty tak mówią. Rozwiązane sznurówki. Skarpety chyba też ma dwie różne, choć trudno się przyjrzęć.

— Czyli wiesz jak mam na imię.

No tak, cisza. Mógł nie zauważyć. Nudna dziewczyna, płaska, nikt nie leci na kręcone włosy.

— Helena. Dasz radę wstać?

— Tak, tak. — Wstał, otrzepał płaszcz. — Możesz już odjechać. Poradzę sobie.

— Nie chcę cię mieć na sumieniu. — Skierowałam się w stronę szkoły. — Pójdę z tobą do pielęgniarki. Chociaż tyle. — Ech. — By podziękować…

— Nie musisz mi dziękować. Nie robiłem tego dla ciebie.

To dla kogo, durniu?

— Tylko mi nie mów, że chciałeś pomóc tamtym złodziejom wrócić na dobrą drogę.

— Nie, tu chodzi o ideały. Nie mogłem przejść wobec tego obojętnie. Tylko tyle.

O, bohater się znalazł. Mam nadzieję, że nie wyrecytuje mi tu zaraz całego etosu rycerskiego albo jakiejś opowieści o damach i smokach.

Jeżu jedyny, nadal mu cieknie z nosa. Torba, torba…

— Masz chusteczkę. Trzymaj. Wykrwawisz mi się tutaj.

Odstawiłam rower do stojaka. Tym razem go przypnę. Dostali lanie, ale mogą wrócić.

— Dziękuję — odpowiedział.

Co za beznadziejny przypadek… Gdyby nie moja dobra wola, siedziałby i zdychał na tym betonie. Duma większa od rozumu. To chyba taki rodzaj faceta.

— Całe życie na to czekałem — zaczął, gdy już byliśmy w środku. — Nie sądziłem, że nadarzy się okazja, by uratować niewiastę. Jestem szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.

— Ta, fajnie. Nie gadaj za dużo. Zaraz będziemy na miejscu.

Jednak dziwak. Obsesyjny być może. Mam nadzieję, że się po tym rozstaniemy. Nie chcę go mieć na głowie. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Mam alergię na takich… pomocnych głuptasów.

— Raz jeszcze dzięki.

Gabinet pielęgniarki. Puk, puk.

— Dzień dobry. O co chodzi? O Jezu! Ty go tak załatwiłaś?

Nie, chyba już za późno by się rozstać i zapomnieć.

Jestem skazana. Skazana na cokolwiek się jeszcze wydarzy, gdy ten cały Dorian, mój…, nie powiem tego, będzie w pobliżu.

 

*cdn*

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Onyx 27.12.2020
    "— Herbatę być może? — zaproponował Mirek." - a nie lepiej po prostu "Może herbaty?"
    "Skarpety chyba też ma dwie różne, choć trudno się przyjrzęć" - przyjrzeć

    Fajne. Zabawne, z klimatem i lekkością. Przeczuwam romans. Helena i Dorian, pasowaliby do siebie, tak czuję :))))
  • Pan Buczybór 27.12.2020
    To pierwsze zostanie jak jest, bo dialogi rządzą się swoimi prawami.
    Kto wie jak to się potoczy, kto wie...
    Dziękuję za komentarz
  • 00.00 28.12.2020
    Perypetie nastolatków. :)
    Wnikliwe opisy w strefę emocji, fajnie przybliżały naturę dziewczyny.
    Trafił się jej przypadek. :)
  • Pan Buczybór 28.12.2020
    No, trafił się. Dziękuję za przeczytanie i komentarz.
  • Szpilka 29.12.2020
    No, no, kiedyś się zaczytywałam Niziurskim, z wielką dozą humoru pisał o młodych, u Ciebie też ciekawie, dialogi sprawnie poprowadzone, podobuje ?
  • Pan Buczybór 30.12.2020
    O, Niziurski... Heh, dziękuję za komentarz
  • Zapraszamy do wzięcia udziału w Bitwie na Prozę
    Dwa tematy i ogromny wachlarz twórczej wyobraźni.
    Można umieścić dwa tematy w jednym opowiadaniu lub pisać na jeden.
    # DWA POZIOMY SUMIENIA
    # W SUMIE NIE
    Czas do 23 stycznia 2021, godzina 23:59.
    Liczymy na Ciebie!!!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania