Poprzednie częściNie szukaj mnie... - część 1

Nie szukaj mnie... - część 2

10.

– Człowieku, coś ty ze sobą zrobił? – rzucił Robert zza kontuaru, kiedy wtoczyłem się do knajpy. – Jesteś ścięty jak miś po sztucznym miodzie.

Usiadłem przy barze i podparłem głowę na łokciach.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem. Daj mi piwo – odparłem. Język mi się plątał.

– Myślałem, że wziąłeś wolne do końca tygodnia, bo dopadła cię jakaś dżuma czy coś innego – powiedział Robert; wydawał się być rozbawiony. – Ale jak to mawiają: im dłuższa przerwa, tym poważniejszy korek.

– Dasz mi piwo? – zapytałem ponownie, nie podnosząc głowy.

– Po bandzie niczym radziecki hokeista. Jakiś konkretny powód czy to tylko zwykły weltschmerz?

– Robi, kurwa, daj mi browar.

Spojrzał na mnie jak na martwy przedmiot; uśmiech opuścił jego twarz.

– Może lepiej zrobię ci kawy? Po kawie ci się poprawi.

– Nie chcę kawy. Chce w końcu zasnąć. – Podniosłem głowę i spojrzałem na niego. Cholernie piekły mnie oczy. – Wyrzucili mnie z trzech knajp, a bardzo potrzebuję się napić. Po prostu muszę. Jesteś kolega?

– Coś się stało? – zapytał.

– Daj mi piwo, to ci powiem – wycedziłem.

– Jakie chcesz?

– Obojętne.

Bez słowa nalał i postawił kufel przede mną. Chwyciłem i wypiłem duszkiem pół.

– Nie jestem już z Adą – powiedziałem.

Robert zaczął się śmiać. Spojrzał na mnie jak na komika, który pomylił się podczas opowiadania kawału.

– Żartujesz… – zaczął.

– Czy wyglądam jakbym żartował?

– Jak to?

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Powiedziałeś, że jak dam ci piwo to mi powiesz.

– Mam ci oddać?

Zamilkł. Wziął szmatkę i zaczął wycierać ladę. Od czasu do czasu zerkał na mnie. Wzrok miałem utkwiony w półce z kolorowymi drogimi alkoholami, których już nigdy nie wypiję. Zastanawiałem się, po co ludzie płacą chore pieniądze żeby się napić takich rzeczy, skoro chodzi tylko o to, by poczuć się lepiej. Zastanawiałem się gdzie jest granica między piciem dla zabawy i piciem koniecznym; nie byłem w stanie jej znaleźć. Kołowało mi się w głowie.

W głębi sali dwóch facetów zaczęło się szarpać. Przewrócili stolik, tłukąc przy tym butelkę. Alkohol rozlał się na posadzkę; było duszo i od razu poczułem jego zapach. Musiał być to jakiś tani łyskacz. Chyba bili się o jakąś kobietę i wyglądało to komicznie jak walka bokserska dwóch ślepców.

– Dzidziuś, wyjaśnij panów – rzucił Robert do faceta siedzącego w kącie.

Dwumetrowy haban, o twarzy dwunastolatka, wstał ciężko.

– Robi się – powiedział i uśmiechnął się jak dziecko, które dostało właśnie watę cukrową podczas wycieczki do zoo.

Podszedł do awanturującej się dwójki; złapał ich za przeguby i w trzy sekundy sprowadził na ziemię. Wili się po podłodze jakby ręce Dzidziusia raziły prądem, co nie było wcale tak dalekie od prawdy.

Napiłem się piwa, ale wcale nie zrobiłem się bardziej senny.

– I co? Chyba nie zamierzasz odpuścić? – zapytał Robert.

– Właśnie to zamierzam zrobić – odpowiedziałem. Wgapiałem się jak szmatka wchłania wilgotne ślady.

– Nie myślisz tak. Jesteś pijany. Ada to pierwszorzędna laska. Człowieku, trafić na nią to szansa jak jeden do miliona.

Zaśmiałem się pod nosem. Wyjąłem z płaszcza paczkę Cameli; była pognieciona i pusta.

– Skończyły mi się fajki. Poczęstujesz mnie? – zapytałem.

– Masz zamiar teraz chlać?

– Mogę fajkę?

Poszedł na zaplecze i wrócił z paczką. Położył ją na blacie. Paliliśmy w milczeniu. Obserwowaliśmy jak Dzidziuś z lekkością wynosi, bordowych ze złości, ślepych bokserów na zewnątrz. Kiedy skończył z nimi podszedł do nas. Uśmiechnął się. Nie miał górnej jedynki.

– Co to się dzieje? Jakiś smuteczek? – zapytał.

Nie odpowiedziałem.

– Ale masz gały. Spawaczem zostałeś? – kontynuował.

– Tak jakby – powiedziałem i wypiłem łyk piwa.

– Nie chcesz to nie mów, ale jakby co to wiesz, wal śmiało.

Klepnął mnie w plecy, a ja poczułem jak płuca obijają mi się o żebra. Wrócił na swoje miejsce i utkwił wzrok w Nokii 3310; pasjami grał w węża.

– Człowieku, przecież kochasz ją, a ona ciebie – powiedział Robert.

– Jakie to ma teraz znaczenie?

– Jak to jakie?

Schowałem twarz w dłoniach, ale było to tylko teatralne zagranie. Wydawało mi się, że Bogart, by się tak zachował.

– Nie wiem co się stało, ale musiało coś zdrowo pierdolnąć – ciągnął dalej Robert. – Wyglądasz jakby trzymali cię w ubeckiej katowni dwa tygodnie.

Nigdy nie byłem w ubeckiej katowni, ale pomyślałem, że jeśli wyglądam tak jak się czuję, to jest naprawdę źle.

– Jak długo jesteście ze sobą? – zapytał.

– Powiedziałem ci, że nie jesteśmy – odpowiedziałem i wziąłem kolejny łyk.

– Byliście.

– Nie pamiętam – skłamałem. Liczyłem każdy dzień, kiedy Ona była przy mnie i każdego dnia dziękowałem Bogu, że mogę przy Niej budzić się i zasypiać, a cała reszta nie miała już żadnego znaczenia.

Robert spojrzał na mnie ponownie i rzekł:

– Człowieku, idź spać, umyj się, zjedz porządne śniadanie i jedź do niej z kwiatami.

– Nigdy nie kupiłem jej kwiatów – odparłem i coś ukuło mnie w środku ponieważ była to prawda.

– Masz okazję. Jakbym miał taką dziewczynę to codziennie kupowałbym jej bukiet.

Spojrzałem na Roberta wściekle i zapytałem:

– Chcesz numer?

Milczał przez chwilę. Patrzył tylko na mnie tym swoim głupkowatym wzrokiem. Po chwili rzekł:

– I będziesz tak żył? – zapytał Robert.

– Nie będę już w ogóle żył – powiedziałem i wziąłem papierosa z jego paczki.

Widziałem, że chce coś powiedzieć, ale tylko otworzył usta. Do baru podeszła jakaś dziewczyna i zamówiła drinka. Robert zabrał się za mieszanie wódki z sokiem. Stuknąłem palcem w kufel; przewrócił się i resztka piwa wylała się na ladę. Udał, że tego nie widzi. Wstałem i bez słowa wyszedłem, zabierając ze sobą paczkę jego papierosów.

Nie miałem dokąd iść, ale jeszcze bardziej nie chciałem wracać do domu; postanowiłem, że będę co drugie skrzyżowanie skręcał w prawo, a co trzecie w lewo. Włóczyłem się w milczeniu i paliłem papierosy; noc wydawała się być jeszcze gęstsza, a sen coraz bardziej odległy. Miasto było zamglone i martwe; i chociaż modliłem się o to, nie spotkałem nikogo, kto miałby ochotę skatować mnie do nieprzytomności. Wiedziałem, że Bóg wysłuchuje próśb takich jak ja tylko po to, żeby nigdy się nie spełniły.

Wsłuchiwałem się w rytm swoich kroków i wiedziałem, że gdzieś na pewno, Jej serce bije takim rytmem; i było to boleśniejsze niż słuchanie Kind of Blue w samotności i przeglądanie wspólnych fotografii. Kiedy tylko zamykałem oczy, widziałem Ją i jakiegoś wydepilowanego modela, który przygważdża Ją do ściany, zrywa z Niej ubranie i wdziera się w Nią od tyłu; Ona piszczy z bólu i rozkoszy, a model staje się coraz agresywniejszy, a Jej się to podoba i krzyczy, że chce więcej, i wbija mu paznokcie w przedramiona, zostawiając swe ślady. Bałem się nawet mrugać, bo obraz ten powracał za każdym razem, wyraźniejszy i cięższy.

Nie wiem jak to się stało, ale w pewnym momencie uświadomiłem, że stoję przed Jej blokiem; psy wyły w oddali, wokół było ciemno i pusto; światło paliło się tylko w jednym oknie, a może nie widziałem niczego poza tym oknem na trzecim piętrze. Podszedłem do klatki i wpisałem kod.

Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy czekałem pod Jej drzwiami i zastanawiałem się jak będzie wyglądała kiedy mi je otworzy – jak się uczesze, jakiej szminki użyje, jaką założy sukienkę; i przypominałem sobie, że za każdy razem przegrywałem, bo zawsze otwierała piękniejsza i bardziej zjawiskowa niż kiedykolwiek mógłbym to sobie wyobrazić.

Zadzwoniłem, ale nikt nie otworzył; usłyszałem jedynie trzask wizjera. Oparłem głowę do drzwi.

– Ada… – powiedziałem. – Przepraszam.

Miałem wrażenie, że słowa, które wypowiadam są blade i martwe, pozbawione jakiejkolwiek treści. Wypowiadałem je i wierzyłem w nie całym sobą; ale nie niosły one ze sobą żadnej siły i przerażało mnie to.

Nacisnąłem dzwonek po raz kolejny i powtórzyłem to wielokrotnie. Po chwili dotarło do mnie, że kopię w drzwi. Poślizgnąłem się i upadłem na wycieraczkę.

– Kochanie – rzuciłem w przestrzeń – proszę…

Usłyszałem Jej szloch, jakby zawieszony w powietrzu; czułem jak moja krew zamienia się w rtęć. W tej chwili nienawidziłem siebie tak mocno jakbym odpowiadał za wszystkie ludobójstwa i choroby świata.

– Otwórz! – Uderzyłem pięścią w drzwi. – Otwórz! Błagam cię!

Drzwi się otworzyły i zobaczyłem tylko męskie buty. Kopnął mnie w brzuch, a ja poczułem to jakby dźgnął mnie nożem.

– Wypierdalaj stąd! – krzyknął. Nie widziałem jego twarzy. – Wypad albo zadzwonię, po psy! Przychodzisz tutaj w środku nocy, pijany i chcesz żeby ci przebaczyła? Masz, kurwa, tupet.

Kopnął mnie raz jeszcze. Zwinąłem się z bólu, a on nachylił się i wycedził:

– Wypad, szmato, nie masz tutaj czego szukać. Przestałeś istnieć dla niej. Rozumiesz?

Podniosłem głowę i dostrzegłem Ją – siedziała skulona w korytarzu; oczy Jej mieniły się w ciemności; płakała, a Jej łzy paliły mnie jak ogniem. Odwróciła głowę.

– Pozwól mi z nią porozmawiać – wyrzuciłem z siebie resztką sił. – Proszę, jedno zdanie…

Zamachnął się i trafił mnie w twarz. Czułem jak nos zapada mi się do środka czaszki. Krew chlusnęła mu na buty. Uderzyłem głową o posadzkę i straciłem przytomność.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania