Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Noc, która spłynęła krwią

I

 

Olbrzymia łuna sprawiła, że w i tak jasną, zimową noc zrobiło się widno niemal jak za dnia. Pożar rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Płonęły wszystkie budynki, ogień huczał złowrogo, wtórował mu trzask palącego się drewna i słomy. Jednak ani przeraźliwy huk, ani walące się konstrukcje ko­lejnych budynków, nie były w stanie zagłuszyć mrożącego krew w żyłach wrzasku, pisku i ryku płonących w środku mężczyzn, kobiet ich dzieci i zwierząt. Żar buchał na kilkanaście sążni, unie­możliwiał podejście do zabudowań, o stłumieniu ognia nie wspominając. Oczywiście nikt ze stoją­cych przy bramie ludzi, nie zamierzał tego robić. Wszyscy w bezpiecznej odległości grzali się, pa­trząc na szalejące płomienie. Tylko jeden z nich siedział na uboczu i cicho płakał.

- Na pewno nikt wam nie uciekł? – zapytał jeden z nich.

- Oprócz tej dziewki, nikt szefie – odparł inny.

- Dobrze, a co ich tylu poleciało? W pięciu jedną smarkulę gonią?

- Szef jej nie widział, ale ja, gdyśmy tu byli za pierwszym razem prosić grzecznie, to przyjrzałem się jej i mogę przysiąc, że takiej łani jeszcze nie widziałem. Sam bym z nimi pobiegł, ale nogi już nie te, co kiedyś, żeby po lesie ganiać.

Ten nazwany szefem, zarechotał, po czym rzekł:

- No to się chłopaki zabawią. Albo poodmrażają sobie to i owo. Zimno tej nocy jak u bałwana w dupie!

 

Młoda dziewczyna gnała, na złamanie karku, coraz wyraźniej słyszała goniących ją mężczyzn. Wiedziała, że w końcu ją dopadną. Normalnie zapewne zgubiłaby ich bez problemu, tym razem ucieczkę utrudniały rozpięte buty i długa nocna koszula plącząca się między nogami, oprócz niej miała na sobie tylko krótki futrzany kubraczek.

W końcu zatrzymała się na niewielkiej polance, znalazła solidny kij, zasznurowała buty i przygotowała się do ataku.

Mimo że od płonącego domu dzieliło ją niemal pół mili, ogień całkiem dobrze oświetlał łąkę, któ­ra za chwilę miała stać się areną zaciętej walki.

Pierwszy z nich nawet nie ujrzał dziewczyny. Dostał kijem, który roztrzaskał się o jego łeb. Za­brała miecz, który wypadł mu z rąk – długi i zdecydowanie za ciężki jak na jej gabaryty. Przyczaiła się.

Z lasu wybiegło trzech mężczyzn.

Dziewczyna wyskoczyła z ukrycia i cięła pierwszego z nich w udo. Padł, jęcząc z bólu. Pozostali dwaj odskoczyli i zaczęli ją zachodzić, jeden od lewej drugi od prawej. Byli dobrze zgrani. Zaata­kowali w tym samym czasie, oba miecze rozcięły tylko powietrze, dziewczyna w ostatniej chwili uniknęła zabójczych ciosów, odskakując w tył.

Kolejny atak wyprowadzili na dwa tempa, najpierw ten z lewej, minimalnie po nim ten z prawej. Sparowała oba ataki, stanęła niżej na nogach, czekając na kolejny ruch przeciwników.

Tym razem do natarcia przeszedł tylko ten z lewej. Zasypał, dziewczynę serią lekkich i szybkich ciosów, zbir z prawej czekał na okazję do wyprowadzenia zabójczego ataku. Po chwili wziął potęż­ny zamach i ciął na odlew. Zdążyła odbić szybki atak tego pierwszego i sparować uderzenie drugie­go, niestety ciężki miecz opóźnił o ułamki sekund wykonanie parady przed kolejnym szybkim ude­rzeniem. Ostrze sięgnęło celu, samym koniuszkiem delikatnie rozcięło szyję dziewczyny. Tymcza­sem w jej stronę nadlatywało kolejne zabójcze uderzenie. Pół piruetem, uniknęła pewnej śmierci, odbiła szybki, lekki cios efektownie zasłaniając plecy, jednocześnie wybijając nacierającego męż­czyznę z rytmu. Wykorzystała to i błyskawicznym, pewnym cięciem rozcięła mu nogę, ten krzyknął i nie mogąc ustać, przysiadł na ziemi.

Teraz to dziewczyna przejęła inicjatywę. Była niczym potężny wiatr napierający na samotne drze­wo. Ostatni bandyta bronił się dzielnie, ale pod naporem jej ciosów z każdą chwilą uginał się coraz bar­dziej. W końcu jedno z uderzeń zachwiało nim. Mocny, precyzyjny atak leciał w stronę jego nóg. By się zasło­nić, uniósł miecz prawą ręką, nadlatujące ostrze zrykoszetowało i minęło cel – zamiast w nogę trafi­ło w brzuch. Weszło głęboko w okolicy prawego biodra i wyszło pod żebrami z lewej strony, lekko o nie zahaczając. Wnętrzności momentalnie wysypały się z jego brzucha jak zboże z rozciętego worka. Pozostali leżący na ziemi bandyci, widząc, co zaszło, odwrócili wzrok. Ranny za­wył tłu­mionym głosem, popatrzył z przerażeniem na swój brzuch oraz wszystko, co z niego wysta­wało, podniósł głowę, spojrzał na dziewczynę, po czym upadł i zarył głową w trawę.

Dziewczyna nie wytrzymała, z drżącej ręki wypuściła miecz, schyliła się i zwymiotowała. Po chwili wyprostowała się. Próbowała się uspokoić, wzięła głęboki wdech, poprawiając jednocześnie włosy. Zwymiotowała jeszcze raz.

Piąty ze zbirów wykorzystał to. Zaszedł ją od tyłu i walnął łokciem w potylicę. Uderzenie na mo­ment ją zamroczyło. Mężczyzna pchnął ją na brzuch, równocześnie przygniatając ciężarem własne­go ciała.

- Myślałem – zaczął zasapany, podwijając luźną koszulę dziewczyny – że się spóźniłem na pochę­dóżkę, a tymczasem proszę – klepnął dziewczynę w goły tyłek – pierwszy będę – zarechotał zado­wolony.

Kopała i wierciła nogami w ziemi, próbując się uwolnić, ale nie miała najmniejszych szans. Przy­gniatający ją bandyta, ważył prawie trzy razy tyle, co ona, a do tego boleśnie wykręcał ręce, unie­możliwiając jakikolwiek ruch. Z pewnością nie robił tego po raz pierwszy. Zbliżył głowę do jej ucha, śmierdział potem, szczochami i spalenizną, głównie spalenizną.

- Pięknie pachniesz – wysapał, wąchając jej włosy, po czym polizał ją po uchu.

Po raz kolejny spróbowała się wyrwać. Bezskutecznie. Mężczyzna jeszcze bardziej wykręcił ręce, barki odezwały się rozrywającym bólem, jednak nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

- Cicha jesteś, dobrze. Teraz nie wierć się to najgorszy moment, potem pójdzie już gładko – rzekł, śmiejąc się przy tym paskudnie.

Dziewczyna zaczęła szamotać się ze wszystkich sił, nagle coś huknęło, a przygniatający ją ciężar ustąpił i zsunął się na bok, gołe nogi ochlapało coś ciepłego.

- Niedoczekanie twoje, skurwysynu! – rzekł ktoś mrożącym krew w żyłach kobiecym głosem.

Zdezorientowana dziewczyna usiadła na ziemi, poprawiając koszulę, wstrzymała oddech, gdy zoba­czyła leżącego obok niej trupa, którego głowa znajdowała się dwa sążnie dalej.

- Co... co... co ty mu – zaczęła przerażona.

- Spokojnie, nic ci nie zrobię – odparła nieznajoma. – A teraz odwróć wzrok.

Odwróciła.

Kobieta wolnym krokiem podeszła do pozostałych trzech zbirów, bezskutecznie próbujących uciekać.

- Nie! Zaczekaj ja tylko... – trzask łamanych żeber, przeraźliwy krzyk, dyszenie, cisza.

Zbliżyła się do drugiego.

- Nie! Błagam, zlitujcie się... – syk ostrza szybko przecinającego gardło, bulgot, dudnienie butów o ziemię, cisza.

Ostatni zdołał wstać, powłóczył nogą, starając się uciec. Podeszła do niego.

- Nie będę błagał o litość! – Wrzasnął, dysząc. – Idź do... – krótki syk ostrza, huknięcie, huknię­cie, cisza.

- … piachu – dokończyła.

Odwróciła się i zobaczyła wymiotującą dziewczynę.

- Mówiłam, żebyś nie patrzyła, tak? – powiedziała, podchodząc.

- Nie zbliżaj się! Powiedziałam, nie zbliżaj się! – krzyknęła.

- Przytrzymam ci włosy.

- Nie trzeba już, wszystko wyrzygałam, po prostu mnie mdli.

- Jak chcesz.

- Dlaczego? Dlaczego ich zabiłaś? – zapytała łamiącym się, głosem, do oczu napłynęły jej łzy.

Nie oczekiwała odpowiedzi.

- Moja rodzina, moja cała rodzina i nasi … i nasi pomocnicy i... i nasze wszystkie zwierzęta i moja... i moja … – nie dała rady dokończyć, zaszlochała i zaniosła się płaczem.

Nieznajoma podeszła do niej, objęła ją i przytuliła do piersi. Dziewczyna rozkleiła się całkowicie, zaczęła głośno łkać.

- W porządku, to normalne, wypłacz się, potrzebujesz tego – powiedziała troskliwym głosem, głaszcząc jej wymiętoszone włosy.

Po dłuższej chwili uspokoiła się nieco, zapytała:

- Co teraz?

- Na początek może powiesz, jak masz na imię Ślicznotko?

- Sylwia.

- Ja jestem, Kira, ale nie pamiętam już, kiedy ostatni raz ktoś mnie tak nazwał. Wszyscy mówią na mnie Łasica.

- Dlaczego?

- Może przez zwinność i przebiegłość, a może dlatego – odparła, zdejmując z głowy futrza­ny kołpak.

W tym świetle trudno było określić, z jakiego zwierzęcia został wykonany, ale z pewnością z ja­kiegoś gryzonia. Z tyłu natomiast wisiał, doczepiony do niego lisi ogon. Gdy go zdjęła, Sylwia do­strzegła jej piękne ciemnobrązowe, włosy, które rzeczywiście przywodziły na myśl futro łasicy.

- Dlaczego ich zabiłaś? Ranni już nam nie zagrażali, nie musiałaś tego robić – podjęła po chwili.

- Musiałam, w tej chwili nam nie zagrażali, ale gdybyśmy puścili ich wolno, to za jakiś czas pu­ściliby z dymem kolejną wioskę, a przy następnej okazji znów spróbowaliby nas zabić. Widziałam ich rany. Nie chcesz zabijać i dobrze, ale czasem będziesz musiała, bo inaczej zginiesz albo, co gor­sza, wpadniesz w łapy takich jak ten – wskazała głową na stygnące ciało zbira, który przed chwilą przystawiał się do dziewczyny. – Chyba to rozumiesz, bo tamtego rozpłatałaś jak rybę przed wędze­niem.

- Wcale tego nie chciałam, zasłaniając się, odbił miecz i zamiast w udo trafiłam w brzuch... – za­częła przejęta.

- Spójrz na mnie, hej! Spójrz na mnie i słuchaj. Nie zrobiłaś nic złego, po prostu się broniłaś.

- Rozumiesz to?

Kiwnęła twierdząco głową.

- Rozumiesz to?

- Tak.

- Dobrze. Pamiętaj albo my albo oni, inaczej zginiesz tej nocy. Tamci nie odpuszczą i będą cię ści­gać, jesteś je­dynym świadkiem, tego co zrobili. Nie mogą sobie na to pozwolić.

- Wiem, że to nie moja wina! – wrzasnęła – ale i tak, źle mi z tym.

- Niestety na tym świecie oprócz dobra jest też mnóstwo zła, dlatego dobrzy ludzie czasem robią złe rzeczy, a zdarza się, że i źli zrobią czasem coś dobrego.

Zapadła cisza zakłócana cichym szumem szalejących w oddali płomieni.

- Sylwia powiedz, kto nauczył cię walczyć? Rzadko się zdarza, żeby dziewczyna tak mieczem ro­biła.

- Jakie to ma teraz znaczenie?

- Żadne po prostu jestem ciekawa. Mniejsza o to, musimy się stąd zbierać, nie możemy tu dłużej zostać to zbyt ryzykowne, jeśli pozostali nas tu znajdą to nie damy rady się obronić, ale zanim pój­dziemy, musimy załatwić ci jakieś spodnie, nie będziesz z gołym zadkiem latać po lesie, o tamten był mniej więcej twojej postury.

- Nie będę nosić ubrań po trupie!

- Nie masz wyboru, poza tym nie przesadzaj, jest jeszcze ciepły – odparła, ściągając mu spodnie. – Masz. Zakładaj! Nie mamy czasu.

Niechętnie, ale ubrała, wiedziała, że nie ma wyjścia.

- No i widzisz, pasują, tylko ta koszula... Nie ruszaj się.

- Ej, zostaw no.

Łasica złapała i odcięła, spory kawał wiszącego aż do kolan materiału.

- No, teraz możesz spokojnie wsadzić ją do spodni, a to będzie na bandaże. I od razu się przyda, masz rozciętą szyję, dość głęboko, ale to nic poważnego.

Złapała się za szyję.

- Rzeczywiście, jeden mnie drasnął, ale zapomniałam o tym i nawet nie boli – odparła, patrząc na zakrwawioną dłoń. – Skąd pewność, że to nic poważnego?

- Bo wciąż żyjesz – odpowiedziała, uśmiechając się lekko, miała piękny, a zarazem bardzo niepo­kojący uśmiech.

- Masz, przytrzymaj to i przyciśnij, a ja przywiążę, żeby nie spadło.

- Powiesz mi, skąd się tu w ogóle wzięłaś? Aaał! Co ty robisz!?

- Czyszczę ranę, żeby nie została ci szrama, znaczy i tak zostanie, ale nie będzie w niej żwiru i piachu. Skąd się wzięłam? Przechodziłam obok. Już ci nie pasuje się moja obecność?

- Nie. Prawdopodobnie uratowałaś mi życie i mało brakowało, a ten obleśny... – urwała, obruszyła się – ale ciekawi mnie co tu robisz.

- Rozbiłam obóz, mniej więcej pół mili stąd, ale przez ten księżyc nie mogłam zasnąć. Gdy po­szłam w krzaki, ujrzałam na niebie tę wielką łunę. Nawet tam słychać było krzyki... Pobiegłam zo­baczyć, co się dzieje, łudziłam się, że będę mogła pomóc, choć domyślałam się, co jest przyczyną pożaru. Kiedy dobiegłam na miejsce, okazało się, że miałam rację. Usłyszałam także rozmowę o tym, że jedna dziewczyna wymknęła się tym draniom i kilku za nią pobiegło. Reszty chyba się do­myślasz. Gotowe powinno się trzymać – dokończyła, wiążąc bandaż.

- Dziękuję ci Kira.

- Dobra, dobra wstawaj, za długo tu siedzimy.

- Dokąd chcesz iść?

Łasica poprawiła kołpak na głowie. Nie miała przygotowanej odpowiedzi na to pytanie.

- Skoro mówisz, że i tak nam nie odpuszczą i będą nas ścigać, dopóki nie złapią, to może ich ubie­gniemy i na nich zapolujemy?

- We dwie na piętnastu?

- Aż piętnastu?

- Albo nawet więcej, trudno było zliczyć w tym zamieszaniu.

- Chwila, ten, któremu dałam w łeb, miał coś na plecach, chyba łuk.

- No i co z tego?

- Jak to co? Możemy dorwać kilku z nich, nim w ogóle zrozumieją co się dzieje.

- Możliwe, tyle że słabo strzelam z łuku...

- Ja za to jestem naprawdę niezła, nie tak jak dziadek – umilkła na chwilę – ale dam sobie radę.

- Jeżeli to ma się udać, będziesz musiała strzelać tak, by zabić. Celowanie po nogach nic nam nie da, a ty na widok, jednej uciętej głowy rzygałaś jak kot.

- Z łuku chyba jest prościej.

- Tak uważasz?

- Tak mi się wydaje.

- Nie, skoro tak ci się wydaje to wszystko w porządku. Chwila twojego zawahania i może być po nas. Wiesz, co się stanie jak wpadniemy w ich ręce? Nie? No to powiem ci co. Będą nas gwałcić wszyscy po kolei, poznęcają się, potem jeszcze raz zgwałcą, a na koniec zabiją i uwierz mi, to nie będzie szybka śmierć.

- Skąd ta pewność?

Łasica parsknęła ze śmiechu.

- A podobno nie ma głupich pytań. Dobra zaraz zobaczymy – powiedziała, podchodząc do jedne­go z trupów. - Proszę, faktycznie miał łuk! I pełen kołczan. Łap!

- Czemu go podnosisz?

- Podejdź do tamtego drzewa, to będzie jakieś sto, sto dwadzieścia stóp. Dobrze, a teraz traf go tak, by mieć pewność, że nie żyje – krzyknęła.

- Nie będę strzelać do trupa!

- No już!

- Nie!

- Myślisz, że do żywego będzie ci łatwiej? No strz...

Krótki świst w powietrzu.

Strzała wbiła się głęboko w prawe oko, blisko policzka Łasicy, ta puściła zwłoki.

- Robi się coraz ciekawiej – rzekła sama do siebie.

Po chwili zobaczyła rzygającą Sylwię.

- Znowu? Przecież już był martwy.

- To przez nerwy, nigdy nie zbijałam, nie strzelałam do nieboszczyków. Co innego do kukły czy tarczy, a co innego do ludzi. Czym zawiniłam, że mnie to spotyka?

- Niczym, tak działa ten świat. Dobrym ludziom czasem przydarzają się złe rzeczy, a złym te do­bre. Bywa, że nawet częściej niż czasem i tyle. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Dobra, zapolujemy z ukrycia. Jeśli opanujesz nerwy i będziesz strzelać tak jak przed chwilą, to może dożyjemy świtu. Za mną!

 

II

 

Ogień zelżał nieco, oczywistym było jednak to, że zgliszcza będą się palić i dogasać jeszcze przez wiele godzin jeśli nie dni. Wrzaski ludzi i wycie uwięzionych w środku zwierząt już dawno ucichło.

- Dobra panowie, zrobiliśmy co mieliśmy zrobić, nie ma co tu stać jak widły w gnoju. Nasz po­ścig wrócił już?

- Nie szefie.

- Ale się muszą zabawiać. Aż mi trochę żal...

- Trochę szkoda tej dziewczyny – odparł jeden z nich.

- Nie dziewczyny baranie! Tylko, że z nimi nie pobiegłem. Od wojny parę lat minęło, najazdów coraz częściej nam nasi możnowładcy zakazują, a i wiochy ostatnio rzadko palimy. Coraz trudniej o gładką dziewczynę do wychędożenia.

- A ta co ją szef z miesiąc temu porwał?

- Leży ledwo żywa w mojej chacie, pewnie nie przeżyje, a z taką kłodą to, aż się odechciewa. Spróbuję ją sprzedać, a jak nikt nie kupi to pójdzie na karmę dla burków.

 

- I co? Dalej masz skrupuły? – zapytała, Łasica.

Obie z ukrycia obserwowały, stojących przed płonącym domem mężczyzn

- Tak, ale nie mamy wyboru...

- No! W końcu zaczynasz coś rozumieć. Pamiętasz jaki jest plan?

- Tak.

- Dobrze. Nie daj się zabić Ślicznotko.

 

- Pies ich chędożył! Ile tu będziemy stać? Słomka!

- Tak jest szefie?

- Idź po resztę. Dość chędożenia, zabieramy się stąd. Podobno nikt tu się nie będzie pałętał, ale nie ma co ryzykować

- Tak jest! Szefie, ale gdzie oni pobiegli?

- W las, kurwa! Rusz dupę, nie będziemy tu stać do rana. Jak boisz się, że się zgubisz to sobie weź sobie kogoś, żeby poprowadził cię za rączkę.

- Szefie?

- Wyp...

- Tak jest! Już zapierdalam!

- Słomka!

- Tak szefie!

- Jak ta dziewczyna jeszcze żyje, to przyprowadź ją do mnie...

- Tak jest! - odparł uśmiechając się lekko.

- No to zapierdalaj, a jak was tu nie będzie z powrotem za dziesięć minut, to wiesz co będzie!

- Zapierdalam szefie. Wiem, wiem z gołą rzycią aż do obozu – zawołał, biegnąc w stronę lasu.

Gdy tylko zniknął za drzewami Łasica podbiegła do niego, zasłoniła usta dłonią i poderżnęła mu gardło.

Chwilę później w stronę lasu poszedł następny. Sylwia trafiła bezbłędnie prosto w gardło. Zbir padł bez życia. Jego upadkowi zawtórował śmiech kompanów grzejących się przy płonącym bu­dynku.

- Kufel, żyjesz? Nogi ci się plączą? Kufel! - wrzeszczał, któryś z nich.

- Zaraza! Nie wstaje! Łeb rozwalił czy jak? - rzekł inny i poszedł sprawdzić co z towarzyszem.

- Teraz całkiem przyjemnie jest, co Werhor? Ognisko ładnie grzeje, drwa trzaskają. Śmierdzieć nawet już przestało – zaczął inny.

- A prawda, prawda, dawno żadna wiocha tak ładnie się nie paliła. Nawet smoły nie trzeba było lać. Śmierdziało! Zawsze śmierdzi jak tyle zwierząt się pali. Palone futro nie będzie przecie mio­dem pachnieć! – odparł drugi.

- Aż szkoda, że tyle mięsa się marnuje, a i konie podobno piękne mieli.

- Za całą imprezę płacą nam tyle, że przez rok w karczmie będziesz pieczone świniaki żarł i naj­lepszym miodem popijał. Co do... Ten też padł jakby go piorun raził. Korzeń jaki tam wystaje czy ki czort? Przecież drugą flaszeczkę przepalanki dopiero kończymy... Chodź Wasyl, zobaczymy co z nimi.

Gdy podeszli do martwych kompanów, nim pojęli, co się stało jeden leżał już ze strzałą w czole, drugi zdążył tylko ryknąć:

- Do broooo! – strzała wleciała mu w otwarte usta. Grot zatrzymał się, przebijając potylicę.

Zanim reszta zrozumiała co zaszło, następnych dwóch leżało martwych. Na moment zapanował chaos, w trakcie którego życie straciło kolejnych trzech zbirów. Ich szef zorientował się, skąd nadlatują strza­ły, szybko zaprowadził porządek i uciekł z pozostałymi w zarośla wprost na czekającą na nich Łasi­cę.

Sylwia usłyszała tylko przeraźliwe wrzaski, po plecach przeszedł jej dreszcz.

Chwilę później biegli z powrotem, ścigani przez kobietę w futrzanym kołpaku z lisim ogonem i rozpiętej do poło­wy koszuli. Dwóch wyrżnęła, nie zatrzymując się nawet, kolejna para również nie stawiała więk­szego oporu. Ostatniego ze zbirów zatrzymała ciosem niemal przecinającym go na pół. W tym sa­mym czasie z lasu wyskoczył ich herszt. Nim Sylwia zdążyła napiąć łuk, rzucił no­żem w Łasicę. Ta padła na ziemię niemal równocześnie z hersztem rażonym strzałą prosto w serce.

Od razu pobiegła w stronę rannej kobiety.

- Kira żyjesz? – zapytała przerażona,

- Tak – odparła, wyciągając z uda wbity nóż – od tego się nie umiera Ślicznotko. Cholera moje ulubione spodnie.

- Uważaj! - krzyknęła i w mgnieniu oka wypuściła zabójczą strzałę.

Łasica odwróciła się za siebie. Przy krzakach leżał trup z nożem w ręku.

- Tak, ci dwaj z lasu mogli jeszcze żyć, dostali w plecy zamiast w gardło. Robisz postępy Ślicz­notko nawet...

Odwróciła się, zobaczyła zgarbioną Sylwię.

- Znowu? A już miałam cię pochwalić – odparła, zbierając jej obsydianowe włosy sprzed twarzy.

- Nie trzeba, mówiłam ci, że nie mam już czym... Po prostu mnie mdli.

- No dobrze, małymi kroczkami do przodu, choć dzisiaj w zasadzie zaliczyłaś wielki skok.

Obie umilkły jednocześnie, słysząc czyiś płacz, udały się w stronę, z której dochodził. Po chwili znalazły mężczyznę siedzącego na ziemi nieopodal bramy. Nie wyglądał jak reszta, prawdopodob­nie był z nich wszystkich najmłodszy, swoją aparycją budził sympatię. Gdy Łasica go ujrzała przez jej twarz przemknęło, szybko stłumione zdziwienie wymieszane z niechęcią.

- Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała z zakrwawionym nożem w ręku, tym który przed chwilą wyciągnęła z własnego uda.

- Jestem Rohost – odparł łamiącym się głosem i umilkł.

- Odpowiedziałeś tylko na połowę mojego pytania – rzekła zimnym, nieprzyjemnym tonem.

- Nie jestem tu z własnej woli, zmuszono mnie, bym nadzorował, co robią ci bandyci... Nie chcia­łem śmierci tych ludzi.

- Pewnie ty chciałeś tylko pieniędzy, które miałeś dostać za dzisiejszą akcję. Kto cię tu przysłał? Skąd się tu wziąłeś?

- Wszyscy lokalni możnowładcy zawiązali, jak to nazwali: „porozumienie dla dobra ogółu”. Mie­liśmy przekonać właścicieli tych ziem, by traktowali chłopów jak wszyscy inni. Gdy po spotkaniu i kilku prośbach odmówili, porozumienie zadecydowało, że wieś trzeba spalić, a mnie jako jednego z urzędników wyznaczyli, bym po wszystkim zdał raport.

- „Traktować jak wszyscy”. Co to znaczy?

- Tutejsi właściciele płacili chłopom niespotykane nigdzie indziej stawki za ich pracę, a co więcej nie kazali odrabiać im pańszczyzny! Pachołkowie z całego regionu zaczęli przenosić się tutaj, a ci, co zostali, domagali się u siebie takich samych warunków. Zanosiło się na bunt. Coś trzeba było zro­bić.

- „Coś trzeba było zrobić...” I to było to coś tak? – zapytała podniesionym tonem. – To wszystko przez to, że po prostu dobrze traktowali ludzi?

- Nie wiedziałem, że sprawy tak się potoczą, że spalą ich żywcem... Gdybym mógł cofnąć czas... – zaczął ze łzami w oczach.

- Zrobiłbyś to samo! – warknęła podwyższonym, lodowatym głosem.

Sylwii po szyi przeszedł dreszcz. Rohost, zaczął, łkać.

- Przyjaciół też sprzedałeś, a teraz przy płonącej wsi, chciałbyś cofać czas? Następnym razem zro­biłbyś to samo.

- Nie, nigdy! Nie wracam do nich, wolę zginąć niż zrobić coś podobnego.

- To da się załatwić! – odparła, uśmiechając się złowrogo.

- Kira...

- Nie teraz Ślicznotko! – syknęła.

- Kira? Łasiczko to ty!? – rzekł zdumiony.

- Zamknij się! – warknęła.

- Kochana Łasiczko, dobrze wiesz, że nie miałem wtedy wyboru, ale dali mi słowo, że nic wam się nie stanie... A gdy tylko sprawa ucichła zacząłem cię szukać i przez te wszystkie lata nigdy nie przestałem – podniósł się z ziemi i stanął naprzeciwko – nigdy o tobie nie zapomniałem, przecież dobrze wiesz – zbliżył się do niej, spojrzał w jej piękne bursztynowe oczy. – Brakowało mi cię.

Zbliżył się jeszcze bardziej, po czym pocałował ją długo i namiętnie. Kobieta wypuściła z ręki za­krwawiony nóż. Sylwia w ogromnym zdziwieniu przyglądała się całemu zajściu. Po chwili Ła­sica wolno odsunęła głowę, położyła dłonie na jego twarzy.

- Jednego jestem pewna – zaczęła smutnym głosem – miałeś wybór, bo zawsze jakiś jest i wybra­łeś – chciał coś powiedzieć, ale położyła mu palec na ustach – zakochałam się, ale nigdy więcej nie popełnię już tego błędu. Kochałam cię całym sercem, a ty nas sprzedałeś i nic się nie zmieniłeś, zdrajca pozostanie zdrajcą. Żegnaj – rzekła jakby nieswoim głosem, po czym szarpnęła jego głową, skręcając kark.

Rohost bezwładnie padł na ziemię. Sylwia ze zdziwienia aż odskoczyła do tyłu. Zrobiło się cicho, słychać było tylko trzask płonącego drewna. Zaczął prószyć śnieg.

Młoda dziewczyna otrząsnęła się nieco z tego co właśnie zaszło. Podeszła do stojącej obok Łasicy. Zaczęła podniesionym, roztrzęsionym głosem:

- Co z tobą!? Dlaczego go zabiłaś? Przecież nie miał broni!

- Ślicznotko...

- Skąd wiedział, kim jesteś i o czym on mówił!?

- Ślicznotko...

- Co z tobą nie tak? – kontynuowała, niemalże krzycząc. – Jak możesz kogoś całować i to w taki sposób, a po chwili ot tak skręcać kark? – pchnęła z całej siły stojącą przed nią kobietę.

- Ślicznotko posłuchaj, wszystko ci wytłumaczę, ale nie tutaj nie możemy tu zostać – odparła, wy­ciągając rękę w jej stronę.

Zdążyła ją cofnąć w ostatniej chwili. Sylwia chwyciła za miecz i wykonał szybkie cięcie.

- Mnie też skręcisz kark? Nigdzie z tobą nie idę! Nie nazywaj mnie Ślicznotką! Łapy przy sobie, jeśli nie chcesz ich stracić i wynoś się z mojej wsi! - wrzasnęła.

- A jeśli nie? - zapytała, uśmiechając się drwiąco.

- To cię zabiję!

- Gorąca krew. Coraz bardziej mi się podobasz Ślicznotko. Jeszcze przed chwilą, rzygałaś jak kot, a teraz chcesz mordować? Spróbuj – odparła spokojnym szyderczym głosem.

Sylwia rzuciła się ze wściekłością na Łasicę. W jej kierunku nadleciała seria agresywnych, szyb­kich ataków, które odbijała z dużą łatwością jakby od niechcenia. Po chwili jednym płynnym ru­chem wytrąciła miecz z jej ręki i obaliła kopniakiem na ziemię. Dziewczyna wpadła w wielką za­spę. Po chwili załkała cicho, próbując stłumić płacz.

- Wszystko ci wytłumaczę, ale nie tutaj, chodźmy do mojego obozu – zaczęła troskliwym spokoj­nym głosem.

- Przepraszam cię, Kira. Wcale nie chciałam zrobić ci krzywdy. Nie wiem co się ze mną dzieje – odpowiedziała łamiącym się głosem.

- Zdziwiłabym się – zaczęła, siadając obok niej w śniegu – gdybyś po tym wszystkim zachowy­wała się normalnie. Ta noc bezpowrotnie podzieliła twoje życie na to przed i po niej. Twój świat właśnie się zawalił, ale nie zostaniesz sama, pomogę ci się pozbierać Ślicznotko.

Sylwia znów zalała się łzami.

- Straciłam wszystkich i wszystko co kochałam. Czym sobie na to zasłużyłam? Moja rodzina za­wsze dbała o siebie i innych. Staraliśmy się być jak najlepszymi ludźmi i co nas za to spotkało? Nie chcę takiego świata!

- Mówiłam ci już – dobrym ludziom zdarzają się złe rzeczy... Taki już jest ten świat, musisz się z tym pogodzić.

- Nie Kira. Nie chcę. Nie chcę żyć w takim świecie – odparła wstając.

- Niestety nie masz wyboru, musisz to zaakceptować.

- Mówiłaś, że zawsze jest jakiś wybór... - odparła łamiącym się głosem, po czym pobiegła w stro­nę płonącego domu.

- Stój! Co robisz?

Biegła prosto do budynku, gdy Łasica to zobaczyła, ruszyła za nią w pogoń.

Złapała ją za kołnierz niemal w ostatniej chwili. Wywlekła na bezpieczną odległość, po czym we­pchnęła jej głowę do wielkiego wiadra stojącego nieopodal. Lodowata woda nagle zabulgotała ni­czym wrzątek. Sylwia szarpała się, ale trzymająca ją kobieta była silniejsza. Po dłuższej chwili, wy­ciągnęła jej głowę. Ta zaczęła kaszleć i krztusić się.

- O więc jednak się bronisz! A przed chwilą chciałaś spłonąć żywcem! – warknęła, ponownie pchając głowę do wiadra.

Tym razem przytrzymała ją jeszcze dłużej w końcu puściła dziewczynę i wrzuciła do zaspy. Syl­wia zaczęła rozpaczliwie łapać powietrze, dysząc niczym miech w kuźni.

- Może to cie oprzytomni! -– wrzasnęła. – Szlag by cię trafił! – warknęła jeszcze raz, oglądając spalone i wciąż dymiące końcówki włosów.

- Kira?

- Czego?

- Chodźmy już stąd – powiedziała nieobecnym tonem, odgarniając mokre włosy z twarzy.

- Chodźmy.

 

III

 

Siedziały razem przed małą, myśliwską chatką przy coraz słabiej żarzących się szczapach. Na wschodzie niebo zaczęło zmieniać swą barwę ze złowrogiej czerni w ponurą szarość. Nadchodzący dzień zapowiadał się smutny i pochmurny. Drobniutki śnieg wciąż leciał z nieba, a spadające płatki przywodziły na myśl maleńkie wiórki drewna, zupełnie jakby w chmurach znajdował się podniebny tartak. Łasica zmieniała bandaż na rozciętej nodze.

- Czternaście lat temu – Łasica zaczęła, przerywając długą ciszę – tak jak ty zostałam sierotą, by­łam wtedy młodsza od ciebie, miałam dwanaście lat. Na Kresach prawie nigdy nie było spokojnie, a szczególnie w trakcie wojen i konfliktów. W trakcie jednego z najazdów ludzie ze Stepów zamordo­wali mi rodziców. Z ojcem poszło im szybko, po prostu poderżnęli mu gardło. Widziałam to na wła­sne oczy. Mamę wywlekli za stodołę... A potem także i jej poderżnęli gardło, śmiejąc się i żartując przy tym. Tego już nie widziałam, ale gdybyś słyszała ten krzyk... Tyle razy nękał mnie w koszma­rach... Co do mnie to przeżyłam tylko dzięki temu, że chwilę wcześniej mama ukryła mnie w szo­pie. Miałam też trochę szczęścia, bo i tak z pewnością by mnie znaleźli. Gdy mieli zabierać się za przeszukiwanie szopy, nadjechało nasze wojsko i przegoniło najeźdźców, a część po prostu wyrżnę­ło. Żołnierze szybko mnie znaleźli i zabrali ze sobą, a w następnej wiosce zmusili jakąś rodzinę, by mnie przygarnęła. Przez następne trzy lata jak kukułcze jajo podrzucano mnie do kolejnych rodzin. Nie będę ci opowiadać, co się wtedy ze mną działo, bo ten fragment historii nie różni się niczym od tysięcy podobnych historii. Raz bywało lepiej, raz gorzej. Byłam jak nikomu niepotrzebna stara, ślepa szkapa. Niechciana, niepotrzebna i samotna.

W końcu trafiłam do rodziny we wsi Kłaje. Mieszkałam tam przez trzy miesiące, od połowy grud­nia do marca. Przez te trzy miesiące straciłam resztkę poczucia własnej wartości, chęci do życia i wiary w ten świat. Widzę po twoich oczach, że bardzo ciekawi cię co się wtedy wydarzyło, powiem ci Ślicznotko. Ten skurwysyn, zastępczy ojciec znaczy, maltretował mnie niemalże codziennie, gdy się szarpałam, groził, że nie dostanę nic do jedzenia.. „No laleczko nie szarp się, bo nie będzie stra­wy!” - mawiał. A ja zawsze się szarpałam, choć nie miałam szans, bo był gruby i silny, a ja chu­da jak zabiedzony pies. Gdy po krótkiej, szarpaninie łamał mój opór i dobierał się do mnie, byłam cicho jak trup, a z oczu lały mi się łzy. Za każdym razem. Kiedy było już po wszystkim, wycierał moje łzy i mówił: „I co trzeba było się tak się szarpać Laleczko?”. Potem dostawałam strawę – za­klęła, rzucając stary bandaż w ogień – obierki i spleśniały chleb, czasem cienką zupę albo potrawkę, czasem nic.

Na początku marca powiedziałam sobie dość, chciałam się zabić, ale nie potrafiłam. Wtedy też, postanowiłam, że nigdy się nie poddam. Po południu, jak zwykle zaczął mnie obmacywać, tego dnia w końcu się przełamałam, gdy zaczęła się szarpanina, wyciągnęłam schowany nóż, wbiłam mu go w klatkę i uciekłam do lasu.

- Zabiłaś go?

- Niestety nie. Nie trafiłam w serce, przeżył. Wiem, że ten fragment nasuwa wiele pytań, ale nie chcę już o tym mówić i tak powiedziałam ci więcej niż chciałam.

Marzec tamtego roku był wyjątkowo mroźny, a ja błąkałam się po lasach przez prawie trzy tygo­dnie i nie natrafiłam na żadną wioskę, o jakimś mieście nie wspominając. Prowiant, który zabrałam, uciekając, wystarczył na niespełna siedem dni. Pod koniec trzeciego tygodnia byłam już skrajnie wychudzona, wyziębiona, po prostu wycieńczona. Na domiar złego nadszedł srogi mróz i potężna śnieżyca, którą przetrwałam tylko dlatego, że natknęłam się na starą myśliwską chatkę, podobną do tej, przy której teraz siedzimy, z tym że tamta była w dużo gorszym stanie. W środku niespodziewa­nie znalazłam trochę drewna, chrust na rozpałkę, a nawet krzesiwo. Sił wystarczyło mi jedynie na rozpalenie ognia, który tylko przedłużał moją agonię, bo tak naprawdę wiedziałam, że nie mam szans na przeżycie, czekając na śmierć, zasnęłam, siedząc przy lichym ognisku.

Jednak los, przeznaczenie, Bóg, Bogowie albo po prostu przypadek chciał inaczej. Jak się okazało chatka, w której czekałam na śmierć, już od lat nie była odwiedzana przez myśliwych, przejęła ją banda podobnych do mnie smarkaczy. Tworzył ją zbitek sierot po przejściach w mniejszym lub większym stopniu przypominających te moje. Wiadomo, jak jest wojna, to są i sieroty. Mówili na siebie Wróble, a ich szefem był najstarszy z nich, wtedy siedemnastoletni Rohost.

Po krótkiej i burzliwej dyskusji przyjęli mnie do swojej bandy, wcześniej uratowali mi życie, a ja po raz drugi wywinęłam się śmierci spod samej kosy. W przeciwieństwie do mojego dziecka.

Sylwia niemal osłupiała.

- Dziwi cię to Ślicznotko? Po tym, co robił mi ten drań, można się było tego spodziewać.

Jednak sytuacja, rozwiązała się sama: mój skrajnie wycieńczony organizm nie dał w rady utrzymać ciąży i poroniłam.

Dobrze się stało – podjęła po chwili – szanse na przeżycie i tak miało niewielkie. A nawet jeśli by mu się udało, to jakie życie je czekało?

Wracając do głównego wątku, Wróble razem ze mną liczyły ośmiu członków: trzy dziewczyny i pięciu chłopaków. Najmłodszy z nas miał siedem, a najstarszy wspomniane siedemnaście lat. Przez następne trzy lata byli moją rodziną na dobre i na złe. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Każdy z nas był gotów poświęcić życie, by bronić innego Wróbla. Tam też poznałam podstawy walki mieczem. Ojciec Rohosta był wojakiem i od dziecka uczył go fechtunku. On swoją wiedzę przekazywał nam. Za­częliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu, w końcu zakochaliśmy się w sobie.

Po krótkiej pauzie kontynuowała, nieco posmutniałym głosem:

- Co do samej bandy to tak naprawdę nie byliśmy zbójami, jedzenie zdobywaliśmy, polując i prze­czesując lasy. Kradliśmy tylko w ostateczności najczęściej zimą, gdy o wszystko było trudniej. Mie­liśmy swoje zasady, których nie łamaliśmy aż do wiosny, ostatniej wiosny Wróbli.

Wraz z upływem czasu, każdy z nas stawał się coraz lepszy w szermierce, jeździe konnej czy tro­pieniu. Rohost chciał to wykorzystać. Mieliśmy zacząć rabować transporty bogatych książąt w ramach rekompensaty za wszystkie nasze krzywdy. Twierdził, słusznie zresztą, że to przez ich nieudolną politykę, a potem opieszałość, najpierw wybuchł konflikt, a potem wrogie najazdy spustoszyły wie­le miast i wiosek, a my zostaliśmy sierotami.

Większość z nas sprzeciwiła się temu. W gruncie rzeczy niczego nam nie brakowało, żyliśmy skromnie, ale było nam dobrze, każdy z nas zaznał trochę dobra i spokoju, po tym wszystkim co nas spotkało.

Rohost jednak nie ustępował i w końcu niechętnie, ale się zgodziliśmy.

Przez te niecałe trzy lata bardzo się zmienił. Na początku był dla mnie czuły, troszczył się, po pro­stu dbał, czułam, że mnie kocha. Jednak z czasem coraz bardziej zależało mu na pieniądzach i władzy, zaczął myśleć tylko o sobie. Wiedział, że byłam gotowa zrobić dla niego wszystko i perfid­nie to wykorzystywał, a ja nawet tego nie dostrzegałam. Zaślepiona miłością, byłam jak ćma, lecąca prosto w ogień. Miłość jest niebezpieczna Ślicznotko, bardzo niebezpieczna...

Zaczyna świtać. Przejdę do ostatniego rozdziału tej opowieści, bo za chwilę musimy wyruszać.

- Wczesną wiosną – podjęła po chwili – zaczęliśmy napadać na transporty lokalnych możnowład­ców. Nigdy nie było mowy o zabijaniu. Zawsze działaliśmy z zaskoczenia, nim rabowani zdążyli pojąć, co się dzieje, my już wiązaliśmy im ręce i nogi.

Na początku nikt nie zwracał na nas uwagi.

Czasem zdarzało się, że jeden czy drugi transport przepadał.

My jednak przejmowaliśmy niemal każdy. Szybko zaczęliśmy się bogacić, mieliśmy znacznie więcej niż potrzebowaliśmy. Jednak Rohostowi ciągle było mało

Po pewnym czasie ciągłe napady, stały się dla rabowanych na tyle dokuczliwe, że rozesłano za nami listy gończe, a pod koniec lata, zaczęto na nas polować. Z uczciwych dzieciaków z zasadami staliśmy się zwykłymi bandytami. Chcieliśmy się ukryć i zaniechać napadów, wszystkiego wystar­czyło nam na lata spokojnego życia, ale Rohost stawał się coraz bardziej stanowczy. Teraz z per­spektywy czasu nie mam pojęcia, jakim cudem nas przekonywał do kolejnych grabieży. Mnie miał owiniętą wokół palca. Zakochana kobieta, zrobi dla ukochanego mężczyzny praktycznie wszystko, on doskonale o tym wiedział, ale dlaczego reszta się zgadzała, nie mam pojęcia. W każdym razie rabowaliśmy dalej, aż w końcu nacięliśmy się na dobrze chroniony transport. Wywiązała się walka, w której Wróble po raz pierwszy przelały krew. Raisa, nasza łuczniczka ustrzeliła dwóch strażni­ków, inaczej zabiliby Olgierda i Borsuka.

Wieczorem, gdy było już po wszystkim, wszyscy byliśmy w grobowych nastrojach, wszyscy oprócz Rohosta. On był zachwycony naszą akcją i nowymi łupami. Wtedy powoli zaczęłam trzeź­wieć z miłości, a po niej kac prawie zawsze jest bolesny i może trwać latami. Zaczęłam dostrzegać, jak bardzo się zmienił. Musisz wiedzieć o nim jeszcze jedną rzecz: chyba nigdy nikogo nie zabił. Nie dlatego, że nie chciał, po prostu nie miał jaj, by to zrobić, nie chciał brudzić swoich rąk krwią. Wolał wysługiwać się innymi.

Tego też wieczora zgodnie stwierdziliśmy, że kończymy z napadami i chowamy się w las. Jak się okazało, postąpiliśmy słusznie, bo wokół nas zrobiło się gorąco. Małe, opłacone przez możnych grupki zbrojnych, zaczęły nas tropić.

Miesiąc później, Rohost przekonał nas do ostatniego napadu na wyjątkowo cenny transport, po którym mieliśmy wyjechać na zachód i przezimować w jakimś przyjemnym miejscu. Jedno trzeba mu przyznać, miał dar przekonywania i był krasomówcą. Chędożony krętacz.

Tamtego dnia wszystko szło jak po grudzie. Najpierw cięciwa w łuku Raisy strzeliła jak sucha ga­łązka, potem Vita spadł z konia, a na koniec ja rozcięłam sobie dłoń, obierając jabłko. Najgorsze miało jednak nadejść.

Zastawiliśmy pułapkę, ale tak naprawdę właśnie w nią wpadaliśmy. Wiesz, co zrobił ten chujek? Dogadał się z tymi, na których za jego namową napadaliśmy. W zamian za ułaskawienie i jakąś cie­płą posadkę. Pieniądze już miał, bo przejął wszystko, co zrabowaliśmy. Mało tego, wiem, że za głównego prowodyra napadów podał mnie. Nie wiem, czy przed akcją ruszyło go sumienie, ale odesłał mnie na pobliskie wzgórze, bym obserwowała całą akcję i w razie konieczności reagowała. Gdy nasi zaatakowali transport, od razu ze wszystkich stron nadciągnęły straże. Odcięły im wszyst­kie drogi ucieczki, byli bezradni, Rohost zniknął, a ja nie mogłam nic zrobić. Chciałam rzucić się w desperacką szarżę, ale wiedziałam, że podziurawiliby mnie strzałami. Nie miałabym czasu nawet na to, by się z nimi pożegnać, nie mówiąc o ratunku. Moja bezsensowna śmierć niczego by nie zmieni­ła.

Szybko pojęłam, co się stało, zrozumiałam, że mój ukochany sprzedał mnie i nas wszystkich za marny urząd.

Wszystkie schwytane Wróble skończyły na szafocie, a ja znów zostałam sama. Postanowiłam dwie rzeczy: żyć uczciwie polując na bandytów i zaniechać zemsty na Rohoście, ale obiecałam sobie, że jeżeli kiedyś się na niego natknę, to będzie znak, że sprawiedliwości ma stać się zadość i mu ją wymierzę.

Teraz masz lepszy pogląd na to, co stało się kilka godzin temu.

I to w bardzo dużym skrócie jest moja historia – dodała po chwili.

- Musimy jechać Ślicznotko – dokończyła, uśmiechając się nieco nienaturalnie.

Dopiero teraz przy wschodzącym słońcu Sylwia miała okazję lepiej przyjrzeć się swojej towa­rzyszce. Łasica miała wyjątkowo piękne, gęste, ciemnobrązowe, lekko pofalowane włosy, pasujące do nich odcieniem duże, błyszczące, oczy przywodzące na myśl dwa bursztyny, kwadratową twarz o delikatnych rysach i smutnym tudzież poważnym wyrazie. Dopełniały pełne usta i niewielki fo­remny nos. Była wysoka i dosyć szczupła z wyraźnie zarysowaną figurą nieco poszerzoną w bar­kach.

- Kira przepraszam, nie powinnam...

- Za nic nie musisz mnie przepraszać

Zapadła chwila ciszy. Przerwała ją Sylwia:

- A co robisz tutaj?

- Wykonałam, kilka zleceń i zmierzam na zachód. Na Kresach zawsze znajdzie się jakieś zlecenie, słabo płatne, ale kilka miedziaków da się zarobić. Poza tym, kiedy nie masz domu ani żadnego schronienia to tutaj wynajęcie jakiejś izby na przezimowanie jest najtańsze w całej Wislawii. Mamy koniec lutego, zima powoli powinna się kończyć, dlatego postanowiłam wyruszyć teraz. W trakcie roztopów tutejsze gościńce przypominają jedno wielkie bagno.

Do tej chatki dotarłam wczoraj wieczorem, chciałam się w niej przespać i rano ruszyć w dalszą drogę. Jeżeli chodzi o sen to, na zamiarach się skończyło, z drugiego planu nie zamierzam rezygno­wać. Słońce zaczyna wschodzić, ale przez te chmury nie widać różnicy. Wygląda na to, że znowu będzie padać śnieg.

Ponownie zapadła cisza, dłuższa niż poprzednio.

- I co teraz? Co mam robić? – Sylwia zapytała jakby zamyślona.

- Wraz z tym wschodem zaczynasz nowe życie. Jeśli chcesz, możesz jechać ze mną, przyda mi się pomoc. Mieczem robisz dobrze, nawet bardzo dobrze, a z łuku nie widziałam, żeby ktoś szył tak jak ty.

- Mam zabijać, by mieć za co żyć? - zapytała ponuro.

- Nie, łapać i doprowadzać przed sąd. Zabijam tylko w ostateczności. Nie chcesz rozlewu krwi to dobrze, bo musisz wiedzieć, że choć czasem nie ma wyjścia, to każda przelana krew wypłukuje z nas cząstkę człowieczeństwa. Powoli przemienia w pozbawione uczuć maszyny do zabijania.

- Widziałam jak mordujesz... To było przerażające. Ilu ludzi zabiłaś?

- Ślicznotko, gdybym tego nie zrobiła, oni zabiliby nas i uwierz mi, umierali błyskawicznie w przeci­wieństwie do tych, których oni mordowali. Pytasz ilu? Wielu Ślicznotko, zbyt wielu. Jednak kiedy wybór zawęża się do: ja lub oni, to sprawa jest prosta – odparła, uśmiechając się gorzko.

- Nie chcę tak żyć Kira, to nie dla mnie – odparła ponuro. – Ale proszę, nie zostawiaj mnie tu sa­mej. Choć znam cię zaledwie od kilku godzin to i tak jesteś najbliższą mi osobą.

- Nie zostawię – odparła i czule przytuliła siedzącą obok dziewczynę.

Ta uścisnęła ją mocno i zapłakała gorzko.

- Próbowałam im pomóc, ale nie byłam w stanie, ogień...

- Cśśśs...

- Chciałam zejść na dół – kontynuowała szybko, drżącym głosem – ale ogień strawił schody, gdy stanęłam na pierwszym szczeblu, złamał się, poleciałam plecami na ścianę i poparzyłam sobie plecy i tyłek, dalej ledwo umiem usiedzieć... Na dole zobaczyłam dziadka i wtedy spadła na niego wielka belka i go przygniotła, zapaliło się jego ubranie, nie mógł się uwolnić, a ja nie mogłam nic zrobić, gdybyś widziała... – urwała i zaszlochała gorzko.

- Cśśś nie mów nic więcej – odparła łagodnym tonem, lewą ręką głaszcząc ją delikatnie po mięk­kich czarnych włosach.

Gdy uspokoiła się nieco, puściła ją i popatrzyła w bursztynowe oczy.

- Dziękuję ci Kira, dziękuję za wszystko i przepraszam, że tyle płaczę...

- Za nic nie musisz mnie przepraszać i tak jestem pod wrażeniem jak sobie z tym wszystkim ra­dzisz – odparła, wycierając jej mokre oczy i policzki.

- Mało nie wskoczyłam w ogień.

- To było głupie, ale nie mówmy o tym. Pamiętasz, co mi obiecałaś?

- Tak.

- Dobrze – odparła, uśmiechając się – Naprawdę musimy już wyruszać Ślicznotko. W końcu ktoś odwiedzi pogorzelisko i zacznie węszyć.

- Prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywała.

- Będziesz musiała się przyzwyczaić. I nie rób takiej miny, bo jak udajesz, że się złościsz, to wy­glądasz jeszcze bardziej rozczulająco.

Sylwia westchnęła głęboko.

- Muszę tam wrócić i zobaczyć czy coś nie przetrwało. Muszę mieć po nich jakąkolwiek pamiąt­kę.

- To skrajnie niebezpieczne i głupie, wyrżnęliśmy ich wszystkich, żeby uniknąć obławy, a teraz, chcesz wrócić wprost na świecznik.

- Kira proszę.

- Nie!

- Proszę cię – powiedziała, robiąc maślane oczy.

- Powiedziałam nie.

 

IV

 

- Chyba mi odbiło – powiedziała, gdy zbliżyły się do pogorzeliska.

- Dziękuję, że się zgodziłaś.

- Cicho bądź i pamiętaj o tym, co ci powiedziałam, zobaczymy kogokolwiek odjeżdżamy.

Obie jechały na wielkim karym wierzchowcu. Kira z przodu w siodle, Sylwia z tyłu na oklep. Las, który przemierzały, sprawiał wrażenie wymarłego. Z morza sterczących bezlistnych gałęzi nie do­biegał żaden nawet nawet najmniejszy szmer. Było tak cicho, że skrzypiący pod kopytami śnieg, wydawał się głośny niczym grzmoty podczas srogiejej burzy.

Las zaczął się przerzedzać, po chwili przez cienkie gałęzie dostrzegły zgliszcza Sokolic.

- Zeskakuj, zostawimy tu Iskrę. Na odkrytym terenie będzie za bardzo rzucać się w oczy – rzekła cicho.

Niedługo potem znalazły się na skraju lasu. Uważnie obserwowały cały teren. Także tutaj pano­wała niemal grobowa cisza, zakłócana jedynie trzaskiem żarzącego się drewna, jakby cała okolica upamiętniała ciszą wszystkich bestialsko zamordowanych tej nocy. Dopiero świt ukazał w pełni jej wszystkie okrucieństwa. Ze zgliszcz wciąż biło gorąco i unosiły się kłęby gęstego dymu. Wokoło leżały ciała, często w kawałkach, tych, którzy dokonali tej strasznej zbrodni. Cała ziemia była czer­wona od krwi, której zamrożona ziemia nie mogła przyjąć.

- Dobrze Ślicznotko idziemy i pamiętaj chwila i znikamy.

Sylwia podeszła do miejsca, gdzie jeszcze wczoraj o tej porze znajdowało się wejście do jej domu. Teraz zastała jedynie dwa sterczące, zwęglone pale. Wejście uniemożliwiała wielka sterta ża­rzących się belek i desek, bijąca potężnym gorącem. Obeszła dom, a właściwie jego resztki, dookoła, wylała wodę z wiadra, w którym wczoraj o mało nie utonęła, usiadła na nim. Podparła głowę rękami i wpatrzyła się w ziemię.

Po chwili podeszła do niej Łasica z mieszkiem w ręce.

- Mieli przy sobie kilka miedziaków.

- Okradasz trupy?

- Nie okradam tylko, pobieram i tak niewspółmierne zadośćuczynienie. Poza tym im pieniądze już się nie przydadzą.

- A ty co? Mamy mało czasu, czemu tu siedzisz?

- Sama nie wiem, na co liczyłam, przychodząc tutaj.

- Twoja rodzina zostanie w twoich wspomnieniach, nie potrzebujesz pamiątek – odparła, siadając obok niej.

- Zawsze będę o nich pamiętać, ale chciałam mieć, po nich choć jedną rzecz. Wszystko spłonęło, a do tych gruzów nawet nie da się zbliżyć. Przez ten dym od razu łzawią oczy i nie można oddychać.

- Sylwia posłuchaj... O, a to co – rzekła zdziwiona, wyciągając z mieszka złoty łańcuszek.

- Kira! To łańcuszek mojego dziadka – ucieszyła się.

- Jesteś pewna? - zapytała, dając go Sylwii.

- Tak, zobacz, tu na tym wisiorku jest wybity nasz herb - sokół, a nad nim łuk i dwie strzały. Tylko skąd wziął się w tym mieszku?

- Może, zanim podpalili dom, ukradli go twojemu dziadkowi? Często tak robią.

- Wątpię, czy mieli na to czas, podejrzewam, że po prostu zabarykadowali drzwi i podpalili wszystko.

- To już nie ma znaczenia. Skoro masz to, co chciałaś, to idziemy stąd. Nie powinniśmy tu zosta­wać dłużej niż to … – urwała, słysząc stukot kopyt.

- No i się doczekaliśmy – szepnęła, sięgając po miecz. – Uciekamy!

Zaczęły biec w stronę lasu. Sylwia odwróciła się i zatrzymała.

- Zgłupiałaś?! – warknęła Łasica.

Zza kupy popiołów, pozostałości po stajni, wyłonił się gniady koń bez jeźdźca.

- Trzpiotka! - ucieszyła się i pobiegła w jej stronę.

Klacz podbiegła do niej wesoło, kiwając łbem.

- Przeżyłaś, dałaś radę uciec! – powiedziała, przytulając się do swojego wierzchowca. – Pamięta drogę do domu, a gdy zrobiło się cicho, wróciła. Nauczyła się otwierać drzwiczki od stajni. Już kilka razy nam uciekła. Możliwe, że zwiała jeszcze przed napadem.

- Niezłego stracha nam napędziła ta twoja kobyłka.

- Tylko nie kobyłka...

- Mniejsza, idziemy!

Gdy weszły w las, Sylwia odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na resztki swojego domu. Jej to­warzyszka zatrzymała się i popatrzyła na nią.

- Masz rację Kira, ta noc podzieliła moje życie na to przed i po niej. To była noc, która spłynęła krwią. Krwią moich bliskich i ich oprawców – odwróciła się i spojrzała na Łasicę. – Boję się tego, co będzie teraz, boję się przyszłości.

- Niepotrzebnie. Poradzimy sobie. Razem sobie poradzimy Ślicznotko – odparła, odwiązując Iskrę.

- Kira?

- Tak?

- Obiecaj mi, że mnie nie zostawisz.

- Nie będę niańczyć cię do starości – odparła, uśmiechając się.

- Obiecaj mi, że mnie nie zostawisz, dopóki nie będę gotowa.

- Jeszcze będziesz miała mnie dosyć. Nie rób takich oczu. Możesz zostać ze mną ile chcesz i masz moje słowo, że cię nie zostawię.

- Na razie – wymamrotała po chwili pod nosem.

- Kira!

- Żartuję.

- Jedziemy na zachód, a co dalej? - zapytała, wskakując na Trzpiotkę.

- Od zlecenia do zlecenia Ślicznotko. Będziemy jeździć po tym grajdole i łapać bandytów, z któ­rymi nikt inny sobie nie poradził. Możesz być pewna, że pracy nam nie zabraknie, bo niestety skur­wysyństwo i ludzka głupota są nieskończone. I mam przeczucie, a ono praktycznie nigdy mnie nie zawodzi...

- Tak? Jakie?

- Że wkrótce będzie o nas głośno.

Następne częściNoc, która spłynęła krwią

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania