Pokaż listęUkryj listę

O tym, jak zbudowałem raz lunaparkową kolejkę (z cyklu "Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu")

Uwaga! W tekście wykorzystano fragment „Takiej pięknej żałoby” Hrabala.

 

Któregoś razu pojechaliśmy całą klasą na wycieczkę do wesołego miasteczka. Oj, było warto! Znajdowały się tam przeogromne diabelskie młyny, kolejki górskie, efektowne karuzele, zjeżdżalnie, beczki śmiechów, salony krzywych zwierciadeł i inne obiekty służące rozrywce. Ale mnie najbardziej zainteresował gabinet strachów z jego upiornym wyposażeniem, aurą unoszącą się dokoła, zapachem podobnym do tego, jaki panuje na autodromie oraz oczywiście kolejką. Tak, kolejka była zdecydowanie najfajniejsza. Wagoniki mogły znienacka zmieniać prędkość i kierunek ruchu, i to nawet o całe dziewięćdziesiąt parę stopni. Bardzo mi się to wszystko podobało i chyba wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł zbudowania trakcji oraz własnej kolejki u siebie na strychu. Właściwie: nie tyle na strychu, co na poddaszu tak zwanej dobudówki dla zwierząt, która kiedyś była połączona z domem za pomocą drzwi i tworzyła z nim część wspólną.

Na poddasze wiodły żelbetonowe schody znajdujące się na zewnątrz. Do pomieszczenia prowadziło oddzielne wejście od strony dworu i było ogromne i przytłaczająco posępne, a co ważniejsze – od dawna nieczynne. Należało zatem zaplanować tor ruchu pojazdu i zastanowić się nad detalami i dekoracją. Jednak to wszystko było niczym, w porównaniu do zagadnień z zakresu materiałoznawstwa, jakie się z wolna zaczynały przede mną rysować. Trzeba było przede wszystkim zastanowić się, skąd czerpać materiały budowlane i czy kolejkę się zakupi, czy też może skleci samodzielnie. Jasna pozostawała natomiast kwestia, jakiego typu będzie to ciuchcia, jako że od początku sądzono, że chodzić może tu wyłącznie o wąskotorówkę.

Pewnego razu miałem proroczy sen, z którego wynikało, że w poniemieckich kufrach na zboże, ukrytych gdzieś na tyłach domu, znajduje się coś, co powinno mi dopomóc w snuciu tych lunaparkowych planów. I rzeczywiście tak było, o czym przekonałem się, kiedy nazajutrz po szkole sprawdziłem zawartość silosów. Nie mogłem wprost uwierzyć, że nikt, żaden dorosły nie odkrył tego przede mną. Substancja, która została tu zmagazynowana, posiadała niespotykane właściwości i była niczym jakaś farba plazmowa; co ciekawe, nie brudziła rąk ani ubrania i dawał się formować po części za pomocą dłoni i pędzla, a po części za pomocą myśli samych. Ot, i magia! Można więc było ulepić, albo raczej stworzyć dowolną rzecz, dowolną i o dowolnej gęstości.

Tak więc nie namyślając się ani chwili dłużej przystąpiłem do prac konstruktorskich. Naprzód rękoma zarysowałem kształt torowiska, to jest zakreśliłem nimi na podłodze parę wywijasów. Zaledwie to uczyniłem, a już materia plazmopodobna zastygła w gotowe torowisko. Potem tymi samymi rękami zaznaczyłem w powietrzu kształt ciuchci wraz z doczepionymi do niej wagonikami. Ledwie to uczyniłem, a już farba plazmowa stwardniała i obróciła się w rzecz samą, to jest w cały zmaterializowany pociąg. A potem żyłem długo i szczęśliwie, bo szczęśliwym jest ten, któremu udaje się realizować swe marzenia.

***

– I co pan powie na taką historię? – zwróciłem się do staruszka siedzącego na ławce przed szkołą. – Niezła, nie?

– Wcale niezłe, wcale. Nie mogłeś albo nie umiałeś postawić u siebie na strychu prawdziwego tunelu strachów, więc odwołałeś się do potęgi wyobraźni i stworzyłeś ciuchcię jak się patrzy, tyle tylko że w swojej głowie. Brawo! O to dokładnie mi chodziło.

– A pan? W jaki sposób pan by opowiedział o chorzowskim wesołym miasteczku i racławickim gabinecie straszydeł?

Dorosły się zadumał, podrapał naprzód za jednym uchem, potem za drugim i puścił parę kółek dymnych, bo właśnie kurzył radomskie, po czym rzekł:

– Musiałbym się nad tym zastanowić, hmm… Ty, mój drogi, poszedłeś w tak zwany realizm magiczny, ja na twoim miejscu zrezygnowałbym z wszelkich abrakadabra i hokus-pokus. Życie jest cudem samo w sobie, nie uważasz?

– A co to jest ten realizm i co ma wspólnego z magią? I co w ogóle ma piernik do wiatraka?

– Kiedyś ci o tym opowiem, kiedyś, dobrze? A teraz posłuchaj. Mieszkasz w Racławicach, na Ziemiach Odzyskanych, tak czy nie? No tak. No i widzisz. W twojej historyjce zabrakło poniemieckich szybów górniczych, pełnych ukrytych skarbów, jeszcze z okresu Trzeciej Rzeszy pochodzących, jakichś starych, zardzewiałych kolejek, już na zawsze pozostawionych w mrocznych i zimnych sztolniach, duchów niemieckich albo radzieckich żołnierzy… no i oczywiście trupów, tak, tak, trupów, albo przynajmniej kościotrupów. Jestem przekonany, że wiesz, o czym mówię. Każda strona takiej opowieści tchnęłaby żywą magią, ale najdziwniejsze, że to słówko na „em” nie padłoby ani razu. Rozumiesz? Ani razu!

– A czy pan zna jakąś ciekawą historyjkę?

– Znam. Jeśli chcesz, to ci przeczytam.

I tutaj starszy jegomość wyjął niewielkich rozmiarów książeczkę, otworzył ją i zaczął czytać, a ja nadstawiłem uszu i – słowo daję – w życiu nie słyszałem piękniejszej opowieści o drzewach, owocach, przyrodzie i o dorastaniu:

– Za stolarnią rozciągał się ogromny czereśniowy sad. Drzewa sięgały konarami aż po blaszany dach. Niektóre gałęzie leżały na tej blasze. A kiedy czereśnie dojrzewały, były niemal czarne. Wspinałem się z konaru na konar, z korony przeskakiwałem na dach i pełnymi garściami rwałem i jadłem te słodkie owoce. Jadłem powoli i dlatego też mogłem jeść czereśnie całymi godzinami, jakby je ktoś wkładał mi do ust i wyciągał z powrotem, z takim apetytem połykałem te owoce, które – kiedy padał deszcz – pękały i były jeszcze smaczniejsze. Siedziałem w koronie drzewa. Jedną ręką przytrzymywałem się pnia, drugą zaś – niemal leżąc – wyciągałem jedynie po najdojrzalsze bomby. Wokół mnie dziobały czereśnie kosy i żarłoczne szpaki, które wrzeszczały na mnie, jakby tych czereśni nie było dosyć dla wszystkich. Szpaki lśniły w koronach jak drogie kamienie. Były cudownie zielono-błękitne. Gardziołka przystrojone złotymi plamkami błyszczały jak nawoskowane, pociągnięte tłuszczem, jakby ptaki wzbiły się właśnie z wody niczym zimorodki. Znałem te wszystkie drzewa doskonale. Zamknąwszy oczy potrafiłem wyobrazić sobie wszystkie pnie i wszystkie konary. Rozpoznałbym je nawet wśród tysiąca drzew. Każde drzewo miało swoje oblicze, swoją twarz, bo ja w tych drzewach żyłem, nie tylko wtedy, jak dojrzewały czereśnie, ale jak była ładna pogoda, smarowałem sobie kromkę chleba smalcem, wbijałem w nią zęby, żeby mieć wolne ręce, i z zawrotną szybkością przeskakując z gałęzi na gałąź, wspinałem się aż na szczyt, w samą koronę. Tam opierałem się o pień, wyciągałem nogi na rozdwajającym się konarze i ukryty wśród listowia jadłem chleb. Wiatr łagodnie kołysał całym drzewem. I poprzez liście browar wydawał się złożony z samych plam i kleksów.

– Ależ to piękne. Piękne, powiadam! A wie pan? – zagadnąłem po krótkiej przerwie. – U nas też, na północ od Racławic, znajduje się alejka czereśniowa i wiele ciekawych rzeczy się tam dzieje. Raz na przykład goniły mnie dzikie pszczoły, cały ich rój. Innym znów razem zgubiłem drogę i trafiłem do kompletnie obcej wsi, takiej dziwnej i trochę nawet strasznej. Jeszcze innym razem zaatakowała mnie potężna ważka, jak wracałem dłuższą trasą przez od dawna nieczynną cegielnię. Boże, ależ ona była ogromna i taka trochę dziwna, jakby zmutowana! Jakby pochodząca z karbonu albo jury.

Potem obaj milczeliśmy, a jeszcze później rozstaliśmy się. Ja niestety musiałem pogodzić się z tym, że nie potrafiłem tak pięknie snuć opowiastek, jak mój zacny rozmówca, ale wiedziałem przynajmniej, że opis racławickiej alejki czereśniowej przypadł mu wyraźnie do gustu. Widziałem to w jego oczach. Szkoda, że tak nagle skończyły się wakacje, a co za tym idzie – także okres urlopowy. I że się nigdy więcej nie spotkaliśmy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój towarzysz sprzed szkoły, którego poznałem zupełnie przypadkowo i któremu zwierzyłem się z planów dotyczących budowy tunelu strachów, przyjechał dosłownie na parę dni do znajomych, a z zawodu był pisarzem. Nazywał się Bohumil Hrabal, tak, ten Bohumil Hrabal.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Bożena Joanna 18.08.2021
    Brawo za pomysłowość w odnalezieniu materii na kolejkę! Nigdy nie słyszałam o farbie plazmowej, z której można stworzyć mini przedmioty. Interesujące spotkanie w Hrabalem, każdy ma swój raj skrojony na własną modłę.

    Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 18.08.2021
    Przypomina się bajka: "Zaczarowany ołówek". Pamiętasz? Była kiedyś taka. Ech, mam sentyment do spraw i rzeczy minionych.
    Pozdrowienia, Bożenko, i dziękuję za wizytę oraz pozostawienie tu swojego komentarza! :))
  • Palaio 19.08.2021
    Cześć!

    Najpierw kilka uwag:

    „Substancja, która została tu zmagazynowana, posiadała niespotykane właściwości i była niczym jakaś farba plazmowa, a przy tym nie brudziła rąk ani ubrania i dawał(+a) się formować po części za pomocą dłoni i pędzla, a po części za pomocą myśli samych.”
    Literówka.

    „Można więc było ulepić, albo raczej stworzyć dowolną rzecz. Dowolną i o dowolnej gęstości.”
    Czyli również czarną dziurę. Niebezpieczna zabawka w ręku dziecka. ;)

    „Potem tymi samymi rękami zaznaczyłem w powietrzu kształt ciuchci wraz z doczepionymi do niej wagonikami.”
    Ja wiem, czepiam się okrutnie, ale nasunęła mi się myśl, że mógłby to robić innymi rękami. ;)

    Dziwny tekst, jakbyś próbował zestawić własną twórczość z twórczością jednego ze swoich mistrzów. Pierwsza cześć podobała mi się bardziej i rozwinięta mogłaby stworzyć samodzielną historię, a w takiej odsłonie wyszedł – przynajmniej dla mnie – nieczytelny miszmasz. Jednak napisany sprawnie i ciekawym stylem.
  • maciekzolnowski 20.08.2021
    Dzięki za miłe słowa i krytyczne uwagi, Palaio. Tych ostatnich nigdy za wiele i można się zawsze czegoś nauczyć lub po prostu zrobić, napisać dany fragment lepiej. Naniosłem pewne poprawki. Powinno być ok.
    Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania