Poprzednie częściObłęd III

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Obłęd IV

Sympatyczność zniknęła z mojej twarzy dawno temu. Teraz trzęsę się w mentalnej febrze i kaszle od umysłowej dżumy. Choroba targa moimi myślami, pulsuje wokół jednej litery prawa – nienawiści.

Znajomy kiedyś powiedział mi, że to wszystko przez to, że nie wytrzymuję tempa, że jestem zbyt wolny. Nie biegnę do zielonego migającego ludzika na pasach, nie wchodzę do przepełnionej windy. Jadąc samochodem wszystkie czynności wykonuję powoli, w ostatnim momencie.

Znajomy jest Polakiem, więc jego wypowiedź była obficie okraszona kurwami i chujami, które pozwoliłem sobie pominąć relacjonując jego wypowiedź.

Odpowiedziałem wtedy, że chyba ma racje, wstałem od baru rzucając na blat banknot. Nie wiedziałem, czy pozbywam się dwudziestki czy dwusetki, i szczerze powiedziawszy mało mnie to interesowało. Bo czymże jest dobro materialne dla człowieka o schorowanej duszy?

W domu rzuciłem się na łóżko, wgryzłem w poduszkę i bezgłośnie krzyczałem, wylewając z siebie pomyje pogardy.

Później się masturbowałem. Czego jak czego, ale napięcia seksualnego nie pokonasz bez odpowiednich czynności. Inne zdanie mają tylko eunuchy. Fizyczne i mentalne.

Pewnie, mogłem pójść do baru i wyrwać jakąś panienkę, ale świadomość, że jeśli prześpi się ze mną, to na pewno robiła to już z wieloma innymi skutecznie mnie zniechęcała. Nie chciałem być w czymś mocno eksploatowanym.

Nie oczekuję klinicznej czystości, ale nie lubię też syfu. Dlatego wolę spółkować z dłonią, która zajmowała się kilkunastoma kobiecościami i jedną męskością.

Ból, nienawiść, wstyd to moi bracia. Bracia krwi, bracia biologiczni i bracia zaadoptowani. Nie potrafię bez nich żyć. Ani z nimi umrzeć.

Mijam właśnie zlot fanów motoryzacji. Wiem to z kilku powodów. Kobiety mają dziwnie ufarbowane włosy, a faceci tonę żelu na głowie. Widać to również po stuningowanych samochodach. Choć może „tuning” to złe słowo – niestety tutaj modyfikacja polega jedynie na dodaniu do zwykłego samochodu „niezwykłego” spojlera…

Co oczywiście piekielnie mnie wkurwia.

Gdyby ktoś poprosił mnie, bym opisał się dwoma słowami wybrałbym obłędnie kuriozalny. Bo przecież Obłęd to moje imię, tytuł szlachecki i pseudonim sceniczny. Zobaczysz mnie na ulicy, w rozrzuconych włosach i ciemnym spojrzeniu dojrzysz kuriozalny obłęd. Pójdziesz ze mną do łóżka, w trakcie miłosnego uniesienia poczujesz, że rządzi mną obłęd. Kuriozalny.

Śmierć mnie porzuciła. Jestem synem marnotrawnym Śmierci. Zerwała naszą znajomość, sądząc, że więcej bólu zada pozostawiając mnie przy życiu.

I miała rację.

Gdy idę przez miasto zaczepia mnie dziewczyna. Ubrana jak typowa kurwa, zachowująca się jak typowa kurwa. Podchodzi do mnie krokiem pseudo kuszącym i pseudo podniecającym – czyli typowo kurewskim. Przepitym głosem omawia mi swe menu. Grzecznie odmawiam, wtedy chwyta mnie za ramie. Obracam wzrok – rejestrując krwistoczerwone szpony – i dowiaduję się o nagłej promocji i pięćdziesięcioprocentowej obniżce cen. Również silę się na kulturę. Dziwka nie odpuszcza, zaczyna mnie wyzywać.

Tego nie wytrzymuję.

Krótki sierpowy zatrzymuje potok słów. Kolejny, tym razem lewy, upewnia mnie, że terapia dotykowa jest niezwykle skuteczna. Dziewczyna zaczyna płakać. Podbródkowy wybija jej zęby. Siła ostatniego uderzenia, wymierzonego w nos, rzuca ją na chodnik.

Staję nad krwawiącą wywłoką i zastanawiam się

Zrób to zabij ścierwo

Co z nią począć. Unoszę stopę uzbrojoną w twardą, gumową podeszwę

Zrób to zrób to zrób

Gdy nagle w głowie wybucha świetlista myśl mówiąca STOP.

Więc przestaję. Od niechcenia kopię prostytutkę pod żebra i odchodzę.

Śmiercionośne zakłamanie społeczeństwa wbija się zimną stalą w moje serce, szarpie żywe mięso swą nienawiścią i dwulicowością. Żyję tak od wielu lat, coraz bardziej oddalając się od człowieka, a jednak nie będąc w stanie przeciąć sączącej truciznę pępowiny.

Boję się, że kiedyś zabraknie mi sił do walki i chwycę wyciągniętą do mnie zarażoną dłoń. Że w uśmiechu drugiego człowieka nie dojrzę zakłamania, a jedynie ciepłą sympatię. Boję się możliwości zakochania w przywarze.

Tak bardzo chciałbym uwolnić się od spiekoty lęku. Wyrwać z okowów szaleństwa, zostawić za sobą wszelkie boleści i czucie. Wyjść naprzeciw życiu czystym, bez rozpalonych gorączką ran. Bezbronnie, lecz z doświadczeniem.

Z labiryntu myśli wydobywa mnie mizdrząca się para. Przystaję wpatrzony w taniec języków i dłonie wilgocią sunące po łopatkach. Obraz przepoczwarza się… tylko w co?

W wspomnienie. Pamiętasz jak…

STOP. Dosyć, dosyć!

Przechodzę szybko obok zakochanych. Opuszczam wzrok jak najniżej, wbijając się nim w buty, w podłoże.

Myślałem, że wytworzyłem wokół siebie mentalny pancerz, chroniący przed ciosem przyśpieszonego bicia serca. Że umysł, morderczo trenowany przez lata, nie odważy się na sięgnięcie do szuflady oznaczonej czerwienią NIE DOTYKAĆ.

Zbroja opada jednak pod najlżejszym podmuchem czucia, i właśnie to czucie staję się mym nemezis. Jestem nagi, drżący, czuję się jak zaraz po…

Próbuję zatamować słowotok. I początkowo skutecznie. Myśl ustaje, by już po chwili, niczym woda z pękniętej tamy, wypłynąć ze zdwojoną siłą i zaciekłością.

Otworzyłem serce i weszłaś rozgościłaś się popatrz tutaj stoliczek dla ciebie na kawę wiem że uwielbiasz kawę napij się proszę dałem ci tam wszystko ale się rozpanoszyłaś i zrujnowałaś je moje serce.

Duch pada na kolana, ciało wytrwale maszeruje. Byle jak najdalej zakochanych, miłości, ludzi. Do domu, do domu…

Krzyczę. Nie wiem, czy krzyk rozbrzmiewa tylko we mnie, czy może cały świat słyszy szaleńcze wrzaski wydobywające na światło dzienne moje cierpienie. Wyrwane włosy gładko wysuwają się z dłoni. Moją twarz, zamienioną w potworną maskę owiewa wieczorne powietrze. Wpadając do oczu próbuje zmusić do płaczu… ale nie jestem w stanie płakać. Bo to nie czas, nie miejsce. Ciało zezwala jedynie na cierpienie wewnętrzne, niewydobyte w żaden sposób. Świat nie może zobaczyć, że płaczę, co on sobie pomyśli? Zacznie mi współczuć?

Idę, posąg stabilności psychicznej i męstwa, pierś wypięta przed siebie, prosta sylwetka, piękna maska na twarzy, grzeczny uśmiech. Choć lepiej nie, uśmiech zbyt spoufala. Obojętność na wszystko i wszystkich, szarość osobowości będzie najodpowiedniejsza.

Idę, a duch skomle żałośnie.

 

Dłoń sunąca po dłoni, pięciopalczaste pieszczoty linii papilarnych.

Brzytwa zagłębiająca się w miękką skórę kciuka.

Diametralnie różny dotyk, a jednak drugi jest lekarstwem na pierwszy.

Nie ranię się ze względu na jakąś perwersyjną przyjemność. Muszę oczyścić podskórną ranę, którą zostawiła jej dłoń. Ból pozwala mi zapomnieć o wszystkim… również o tym. Chociaż na chwilę.

Krew kapie na dywan.

Na nim się kochaliśmy jedząc truskawki

Wsiąka głębiej niż mój pot, owoc namiętności.

Pamiętasz smak bitej śmietany przesyconej zapachem seksu?

I to też jest w pewnym sensie oczyszczeniem. Ból wypiera wspomnienia.

Katharsis narodziło się we mnie. Już nie jest wytopione z alkoholu czy miłości kobiet, nie powstało również w ogniu uciech. W chwili największego uniesienia, wyzwolenia z łańcuchów usłyszałem pukanie do drzwi.

 

Krwawo podpieram się ściany, zostawiając za sobą cieknącą smugę docieram do drzwi.

- Hej kochanie, jak ci minął dzień? Co ci się stało w dłoń?

Zatroskanie w głosie kobiety przeraża.

- Kim jesteś? – pytam, a do pytanie wkrada się złość. Wściekłość. Furia.

Uśmiech gaśnie na jej twarzy.

- Myślałam, że już będzie dobrze…

Łzy błyszczą w jej oczach, i to wkurwia mnie najbardziej.

- Kim jesteś?

Podchodzę bliżej, staję tuż przed nią – drobną, z ładną, zapłakaną twarzą. Nie doczekując się odpowiedzi chwytam ją za materiał sukienki. Rana na dłoni odzywa się bólem, lecz ją ignoruję.

- Kim jesteś i co tutaj robisz? Czego chcesz?!

Próbuję zmusić ją do mówienia siarczystym policzkiem. Miast się bronić nadstawia drugi, co zatrzymuje moją dłoń. Ale tylko na chwilę, później zaciska się w pięść i atakuje szczękę.

Wciągam ją do mieszkania jak szmacianą lalkę. Rzucam na ścianę, zaciskam dłonie na jej szyi.

- Może to rozwiąże ci język?

Czuję, jak wypływa z niej życie. Jak blednie, kurczowo trzymając się resztek tlenu w płucach. Uśmiecham się.

Gdy dziewczyna staje na krawędzi świadomości rozluźniam palce. Opada na podłogę, boleśnie się krztusząc.

Czekam, a w trakcie czekania staram się zapanować nad przyśpieszonym oddechem.

- Odpowiesz mi dziwko?

- Nie pamiętasz, kim jestem?

- Nie mów do mnie takim tonem. Pytam, więc oczekuję miłej odpowiedzi.

- Jestem twoją żoną.

Zataczam się do tyłu. Przecież to nie ona…

Kłamie łże popatrz w jej oczy śmieje się z ciebie

Ale czy aby na pewno? Nigdy tak nie wyglądała… ile czasu minęło od chwili, kiedy ostatnio ją widziałem? Byłem młody… bardzo młody. Opuściła mnie tak wcześnie… jednak jestem całkowicie pewien, że to nie ona, nie jej rysy twarzy…

Zabij ją.

Myśl niezwykle kusząca. Problem zniknie razem z nią… wystarczy kilka sekund. Stawiam krok do przodu. Dziewczyna chyba zauważa coś w moim wzroku, odsuwa się na czworakach.

- Proszę, nie… nie rób tego… nie chcę znowu przez to przechodzić…

Lecz ja już wyciągam z kieszeni sprężynowiec. Zaciskam na rękojeści obolałe palce.

- Wyciągnę z ciebie prawdę – mówię, zbliżając się do jej kruchej postaci.

Wciąż się uśmiecham.

Dziewczyna szybko podnosi się na nogi i ucieka. Klnąc ruszam za nią. Zatrzaskuje przede mną drzwi do sypialni. Zanim udaje mi się zareagować słyszę szczęk zamka.

Sfrustrowany wbijam nóż w mahoniowe drewno.

- Wpuść mnie. Wpuść mnie, a obiecuję, że zrobię to szybko. - Zamiast przekręcanego klucza słyszę jej głos.

- Tak, znowu… nie poznaje mnie… proszę, przyjedź jak najszybciej…

Uderzam ramieniem w drzwi. Ponawiam próbę, bezskutecznie. Próbuję wyważyć je kopnięciem.

Na chuj mi takie solidne drzwi w sypialni?

Niczym huragan przemierzam wszystkie pozostałe pomieszczenia w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za taran. Jedynym, co udaje mi się znaleźć jest młotek, który już po chwili wylatuje przez okno. Zdeprymowany wracam do noża zbitego w drewno.

I wtedy do mieszkania wpada dwóch mężczyzn. Od razu kierują się w moją stronę. Nie czekając na ich inicjatywę wychodzę im naprzeciw. Tnę wysoko nożem, lecz przeciwnik odczytuje moje zamiary, schyla się i traktuje mnie paralizatorem.

Leżąc na brzuchu i czując, jak kajdanki zaciskają się wokół moich nadgarstków słyszę:

- Zawsze ten sam cios… Może już pani wyjść. Unieszkodliwiliśmy go.

 

Biel ścian oślepia. Wwierca się w gałki oczne tak mocno, że tłumi działanie umysłu.

Im bardziej staram się wyrwać szaleństwu tym jest ono bliższe. Nawet po wyrzuceniu z pamięci wydarzeń sprzed kilku dni. Pozostały w podświadomości, wbijając się cierniem w myśl.

To wszystko przez nią, przez tą kobietę z mieszkania.

Tak, to jej wina. Wszystko to zaplanowała. Pewnie kiedyś odrzuciłem jej miłość i sfrustrowana wymyśliła to wszystko.

Zagraj w jej grę. Udawaj, że jest twoją żoną.

A wtedy…

Tak, wtedy…

Wyjdę stąd. I ją ukarzę.

 

Ściana przybliża się i oddala, oddala i przybliża. Oddalając się daje nadzieje na to, że nigdy nie wróci. Przybliżając doprowadza do szału myślą, że zaraz tu będzie.

Siedzę od kilkunastu dni, a mimo to przy każdym locie ściany krzyczę z przerażenia lub radości. Głosem ochrypłym, trzymającym się jedynie instynktu przetrwania oznajmiam światu, że jeszcze żyję.

Jednak świat zniknął. Pozostała tylko biel ściany, niedościgniona i niemożliwa do dotknięcia miękkość.

Choć jej dotyk pewnie by mnie zabił.

Cała złość wyparowała i stała się bezosobowa. Przestałem wiązać ją ze sobą i oddałem komuś innemu, postaci nie mającej znaczenia dla mojego życia i mojej historii.

Bez złości został mi tylko strach. Strach przed czystością bieli, pięknem tak idealnym. Perfekcyjność sprawiła, że oszalałem.

Nagle słyszę muzykę. Jest to odgłos tak niezwykły, inny od białości. Wysilam słuch, zamykam oczy. Zaciśnięta pięść na nowo otwiera ranę.

Muzyka otula ciepłym kocem bezpieczeństwa. Zagryzam wargę, obojętny dla swego losu. Serce rozgrzewa się myślą, że wszystko będzie dobrze.

I niczym kochanka muzyka w słodkim pocałunku ukrywa gorzki smak pożegnania. Odchodzi nagle, wyrywając z serca ostatki nadziei.

Skrępowane ręce nie są w stanie ukoić bólu duszy zadaniem rany ciała. Zagryzam wargę, krew obficie spływa na jasność.

Tak tak tak biel niedoskonała

Białość staje się jeszcze straszniejsza, bo poprzez krew nabiera realności. Jak walczyć z czymś, co jest prawdą? Czego oddalanie i zbliżanie nie jest już wytworem wyobraźni?

Bojąc się ściany uderzam głową w miękkość podłogi.

Szaleństwo przebija się przez barierę racjonalności, wypływa na szerokie morze splotów umysłu.

Zostawia za sobą zgliszcza, na których Obłęd buduje swój własny świat.

Przed Ich wzrokiem udało mi się ukryć jedną, jedyną myśl:

 

Proszę, pozwól mi umrzeć.

Następne częściObłęd II

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania