Poprzednie częściOłowiane Niebo (prolog)

Ołowiane niebo (1)

Szedłem środkiem drogi mijając pozostawiane w pośpiechu samochody. Były już pordzewiałe a niektóre nawet obrosły mchem. W jednej rance trzymałem dozymetr a w drugiej lekko opuszczonej MK23. Warszawa była mocno zrujnowanym miastem. Na to biedne miasto spadła cała masa bomb podczas walk. Większość budynków było w ruinie a niektóre dopiero w nią popadały. Jedno dobrze że sejm to wysadzono w ataku terrorystycznym razem z politykami.

Przez ciepły wojskowy kombinezon czułem co silniejsze podmuchy lodowatego powietrza. Miałem kamizelkę kuloodporną Ravenn z masą kieszonek wypchanych magazynkami. Na dłoniach rękawiczki z powierzchnią antypoślizgową. Ciemne bojówki z nożem w pochwie na udzie i okute glany. Na głowie miałem hełm taktyczny a na twarz nasuniętą maskę przeciwgazową S10 NBC. Przez ramie miałem przewieszony karabin M4 z lunetą i tłumikiem. Duży wypełniony rzeczami plecak ciążył mi przyjemnie przypominając mi o udanych poszukiwaniach.

Zbliżała się noc i światła przebijającego się przez kotarę ołowianych chmur było coraz mniej. Chciałem zdążyć do obozu „Woli Przetrwania” zanim nastanie noc. Nie bym się bał mutantów. To nie S.T.A.L.K.E.R ani Metro. Mutanci są ale do poziomu z tych gier to jest im bardzo daleko. Za mało czasu minęło by DNA tak zmutowało. Bałem się bardziej zasadzki bandytów. W Warszawie jest ich całkiem dużo po zmroku.

Przeszedłem kilometr kiedy dostrzegłem jakiś ruch dwadzieścia metrów ode mnie. Moja ranka z dzierżonym pistoletem automatycznie wymierzyła w tamtą stronę ale nic już się nie ruszyło. Przeczekałem chwile biorąc parę uspokajających wdechów. Ostrożnie ruszyłem dalej nie opuszczając jednak pistoletu. Wyminąłem zardzewiałego malucha z wgniecioną maską. Wtedy też usłyszałem szelest za moimi plecami. Odwróciłem się i oddałem dwa strzały które w ciszy opustoszałej Warszawy zabrzmiały jak dwa grzmoty. Na popękanym asfalcie leżał pokrwawiony pies. Wyglądach na wynik skrzyżowania psa haski z wilkiem. Miał biało-czarną sierść ale rozmiarami dorównywał dojrzałemu basiorowi. Miał nadpalone ucho i wyliniałe w paru miejscach futro. Skórę miał niemal naciągniętą na kości.

Zrobiło mi się strasznie smutno na ten widok rozpaczy. Jeszcze żył bo spudłowałem i trafiłem go tylko raz w przednią łapę ale zaraz się zorientowałem że to tylko zadrapanie. Najwidoczniej się przestraszył biedak. Zsunąłem karabin jak i plecak na ziemie. Odtworzyłem boczną kieszeń plecaka i wyciągnąłem z niego paczkę sucharów ryżowych które znalazłem kiedy przeszukiwałem supermarket. Ostrożnie podsunąłem w jego stronę otwarta paczkę. Pies dalej leżał i ciężką dyszał. Po paru chwilach ostrożnie do niego podszedłem by się przyjrzeć. Podniósł na mnie swoje przekrwione ślepia kiedy kładłem mu dłoń na brzuchu.

–Spokojnie –szepnąłem ale nie wiem czy do siebie czy do niego.

Przeczesałem dłonią jego sierść sam nie wiedząc czego szukam aż tego nie znalazłem. Kleszcz. Mały pasożyt uczepiony swoimi szczękami w jego szyje obrzmiały od wyssanej krwi. Jęknąłem na jego widok. Widziałem wielu ludzi których to bestialstwo dopadło. W „złotym wieku” te stworzenia roznosiły choroby i wysysały krew. Teraz zmutowały. Kleszcz kiedy wczepia się szczękami w swojego nosiciela wpuszcza do jego krwiobiegu miliony zarodników z których po miesiącu w organizmie nosiciela rozwiną się larwy które będą z czasem pożerać swojego gospodarza. To okrutna i bolesna śmierć. Pies był już w połowie drogi na tamten świat. Zamknąłem oczy. Zacisnąłem pięść na rękojeści pistoletu i zgrzytnąłem zębami.

Wziąłem serie głębokich wdechów uspokajając akcje serca i spojrzałem w ślepia psa. Morze mi się wydawało ale one prosiły mnie bym zakończył jego męczarnię. Stanąłem z przysiadu, wymierzyłem i strzeliłem trzy razy w głowę. Pies wydał z siebie ciche skomlenie pełne wdzięczności które zagłuszył huk wystrzałów.

Wróciłem do swoich rzeczy i wróciłem w drogę. Cały czas wmawiałem sobie że przyniosłem mu ulgę.

 

Obóz Woli Przetrwania mieścił się na stadionie narodowym gdzie odbyły się mecze piłkarskie na Euro. Było to miejsce strzeżone przez trzystu weteranów wojskowych służących kiedyś w spec oddziałach. Wola Przetrwania dobrze opłacała swoich ludzi. Przy wejściu stały dwa wyremontowane dżipy wojskowe z karabinem maszynowym. Trzydziestu strażników lustrowało otoczenie pilnując wejść. Byli uzbrojeni w ciężkie pancerze policyjne. Gruby pancerz pokrywał ich od stóp do głów wywołując u niektórych stalkerów zazdrość. W tych pancerzach byli niemal niezniszczalni. Wielu ludzi których nie było stać na wykupienie przepustek zakładało swoje obozy na placu przed wejściem licząc że w razie czego strażnicy pomogą.

–Cześć Żbik –przywitałem się z rosłym strażnikiem kiedy dotarłem do bramki. Rozpoznałem go po naszywce na rękawie.

–Witaj Rin. Jak poszły polowania. Znalazłeś coś wartego uwagi?

Wzruszyłem lakonicznie ramionami ciesząc się że nie widzi mojego rozpromienionego uśmiechu pod maską gazową. Nie żebym nie ufał Żbikowi. To porządny człowiek ale lepiej nie ryzykować że ktoś podsłucha.

–Tak sobie. Znalazłem to czego chciał German ale nic więcej. To był długi męczący dzień.

Żbik kiwnął z zrozumieniem głową i puścił mnie przez bramkę. Wyszedłem na boisko gdzie rozstawiono całe miasto baraków i namiotów. Baraki należały do Woli Przetrwania a namioty do gości obozu którzy wykupili przepustkę. Wbite w nawierzchnie boiska pale długie na dwa pietra wyznaczały ulice a umieszczone na ich szczytach pochodnie rozjaśniały powoli zapadającą noc. Panował tu gwar i duży tłok. Wola Przetrawia utrzymywała na swoich terenach ład i porządek. Panował tu surowy zakaz używania broni palnej. Za kradzież groziła kara śmierci a za zabójstwo tortury i kara śmierci. Za mniejsze wykroczenia takie jak bójka groziła grzywna.

Przechodząc miedzy namiotami nie zauważyłem ani jednej prostytutki. Ten najstarszy zawód świata który przetrwał nawet w tych czasach nie miał prawa bytu w obozach Woli Przetrwania. Dziwki roznosiły często choroby a poziom medycyny był na poziomie w którym nie dał by sobie rady z epidemią. Dlatego Wola Przetrwania pilnuje by w ich obozach nie było prostytutek. Osobiście nigdy nie korzystałem i korzystać zamiaru nie mam. Zdrowie jak i reputacja są święta i trzeba o nie dbać.

Między namiotami spacerowali uzbrojeni strażnicy w ciężkich pancerzach. Robili za policje pilnującą porządku. Skinąłem dwóm z nich koło których przechodziłem głową. Dotarłem w końcu do jednego z największych baraków który stał po środku obozu. Barak pokryto kiedyś cudacznym graffiti ale farba już się łuszczyła a w pewnych miejscach odpadała całymi płatami. Po obu stronach drzwi stało dwóch potężnych strażników z lekkimi karabinami maszynowymi a na samym dachy za osłoną z worków piasku krył się snajper.

–Do szefa –powiedziałem podchodząc do strażników.

–Poczekaj –nakazał mi spokojnym głosem. Włączył krótkofalówkę na ramieniu.

–Czego! –odezwał się głos z krótkofalówki trzeszcząc przy tym strasznie.

–Stalker chce się widzieć z szefem.

–A o imię kurwa? –zazgrzytało w krótkofalówce.

–Rin! –powiedziałem głośno.

–Rin? Wpuszczaj mi go złamasie natychmiast bo ci po pensji pojadę! –znowu zgrzytnęło a potem pyknęło i koniec.

–Wchodź chłopie –ponaglił mnie drugi ochroniarz.

Wszedłem do środka baraku zamykając szybko drzwi za sobą. rozpiąłem hełm i zsunąłem maskę gazową. Spocona skóra zaczęła mnie już tak swędzić że miałem ochotę cisnąć maskę gdzieś w cholerę. W baraku stało biurko – zabrane pewnie z jakiegoś hotelu –kilka szafek, pięć taboretów. Na biurku leżał wielki plan miasta pomazany kolorowymi markerami. Obok stała lampa naftowa i radiostacja. W kącie przyjemnie pracował filtr powietrza i wiatrak podłączony do sporych rozmiarów akumulatora. Chwile musiałem poczekać aż moje oczy przywykną do półmroku panującego w pokoju i zauważę German' a siedzącego w wygodnym fotelu za biurkiem.

German był szerokim w barach mężczyzną. Nie był Niemcem i nie wiem czego nazywa się go German. Miał siwiejące rude włosy i schludną brodę na szczęce. Rumiane policzki, super inteligentne zielone oczy, kartoflowy nos. Nosił lekką kamizelkę szturmową, ciemnozieloną kurtkę z bandoletą noży do rzucania na prawym ramieniu. Jego Micro-Uzi leżało na radiostacji a USAS-12 leżał na stojaku w kącie.

–Mam co chciałeś –zacząłem najpierw od interesów kładąc ostrożnie karabin i plecak na ziemi.

German uśmiechnął się jak dziecko które czeka na długo wyczekiwany prezent. Otworzyłem plecak i wyjąłem z niego skrzynkę.

–To, to? –zapytał by się upewnić spoglądając z wyczekiwaniem na pudełko.

–Tak to, to. – odpowiedziałem uśmiechając się od ucha do ucha. –Nawet nie wiesz człowieku jak musiałem się nałazić by to znaleźć. Coraz trudniej jest znaleźć insulinę. Musiałem wejść na terytorium Narodowców by to zdobyć.

German odetchnął pozwalając sobie na zrelaksowanie i oparł z zmęczeniem o oparcie fotela. Wydał mi się teraz strasznie słaby i zmęczony. Jakby ciężar ostatniego tygodnia teraz dał o sobie znać. Położyłem skrzynkę z insuliną na jego biurku. Była w niej dawka na niecały rok dla dwóch osób. Z lekami to w ogóle jest krucho bo ruscy bombardowali szpitale. Apteki i pozostałe szpitale zostały splądrowane i teraz o leki naprawdę jest trudno. Patrzyłem na niego i nie miałem odwagi powiedzieć ze zapasy insuliny szybko się skończą i dzieci znów zostaną bez leku które można już nie znaleźć.

Miałem do German' a szacunek za to że przygarnął dzięki z szpitala dziecięcego ale wziął na siebie nie lada odpowiedzialność. Dzieciaki były chore na różne choroby w cym cukrzyca niebyła najgorsza. Niektóre były kalekami co z miejsca skazywało je na straty. Ale powiedzieć mu tego nie mogłem. Dokonałem cudu i teraz to było najważniejsze.

–Dzięki Rin –odezwał się w końcu a jego głos zabrzmiał strasznie słabo. –Jesteś najlepszym stalkerem jakiego wżyciu poznałem. Masz dożywotni wstęp do mojego obozu.

–Dzięki ale wolałbym amunicje do mojego karabinu –przypomniałem mu o naszej umowie. Ja znajduje leki on daje mi pięć magazynków do moje karabinu.

–Nie zapomniałem młody –odparł nagle się prostując sięgnął pod biurka a moja ręka automatycznie wylądowała na rękojeści pistolet spoczywającego w kaburze przy pasie. Na ten widok German tylko prychnął i wyjął powoli sześć magazynków do M4. –Jeden dodałem gratis jako podziękowania za twoją prace. –wyjaśnił uprzejmie.

Zgarnąłem magazynki i upchnąłem je do plecaka razem z resztą moich rzeczy.

–Chciałbyś morze trochę zarobić? –zapytał mnie nagle. –Jest pewna sprawa i potrzebuje gościa co pomorze moim ludziom w pewnej robocie. W zamian oferuje karabin snajperski SSG-300.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Ant 26.08.2014
    To chyba jest moja ulubiona seria!!
  • Nika Mrówa 26.08.2014
    Świetna seria, bardzo mi przypadła do gustu.
  • Miło to słyszeć. To moje pierwsze kroki w takich klimatach i proszę o wasze opinie w komentarzach.
  • Monia999 27.08.2014
    Ciekawe. Bardzo podoba mi się pomysł :)
  • Tynina 27.08.2014
    moŻe !
  • Drassen Prime 27.08.2014
    morze, pomorze....
    JACEK DO SŁOWNIKA ZAJRZYJ, PROSZĘ :P
  • NataliaO 27.11.2014
    To nie są naprawdę moje klimaty, ale bardzo wciągnęło. Czy będą dalsze części? ; 5
  • Jeszcze nie wiem. Naprawdę to już o tej serii zapomniałem ;)
  • NataliaO 27.11.2014
    a szkoda

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania