Opowieść z Nar(t)ni (1)
/Zgodnie z sugestią dzielę na odcinki zaczynając od prologu i zakładając, że cdn, jeżeli będzie ktoś ciekawy cd/
Działo się to dawno temu. A może wcale nie tak dawno? Przekonany nie jestem. Za to na pewno daleko stąd, to wiem. Bo to trzeba było najpierw długo jechać na wschód, potem trochę skręcić na północ i zjechać z krajówki, następnie koło takiej niemiłosiernie zarośniętej zielskiem kapliczki z jakimś nierozpoznawalnym, brodatym świętym wjechać w las i zastanawiać się, czy to GPS zwariował, czy też tędy rzeczywiście gdzieś można dojechać. Aż w końcu traciło się tę nadzieję, bo się asfalt kończył, tak w połowie gęstej dąbrowy. I nie było wyjścia, gdyż ani nawrócić ani gdzieś zboczyć, tylko modlić się do tego brodacza z rozstajów, żeby kolein oszczędził. Zazwyczaj wysłuchiwał, ale jak był w złym humorze, bo mu znów kornik kolejną dziurę w szacie wywiercił albo przelatująca nisko sójka nieobyczajnie upstrzyła stroskane święte oblicze to nagle nieprzygotowany podróżnik lądował w błocku wszystkimi kołami na raz i nie pozostawało mu nic innego jak klnąc na czym świat stoi wędrować dalej pieszo. Są tacy co przysięgają, że się drewniany świątek w takich wypadkach nieznacznie uśmiechał a na jego wyblakłej szacie pojawiało się w niewytłumaczalny sposób kolejne nacięcie. Jak dobrze policzyć to znalazłoby się ich już tam koło setki. Co by nie było, czy pojazdem zmechanizowanym czy na własnych, ubłoconych po kolana nogach, znużony wędrowiec prędzej czy później trafiał do celu.
Cel nieodmiennie zapowiadały, zazwyczaj w tej kolejności: psie wycie, choć niekoniecznie musiał to wyć pies, pole kapusty, z ustawionym pośrodku strachem na wróble, usmarkany dzieciak dowolnej płci rzucający w przybysza grudami rudawej ziemi oraz przekrzywiona tablica z ledwie już czytelnym napisem: Witamy w Narcie Starym. Zdecydowana część wymordowanych podróżą, niejednokroć przerażonych przyjezdnych uderzała w tym momencie w niekontrolowany płacz rozmazując po twarzy kurz i błoto i upodabniając się do nadal asystującego im z bezpiecznej odległości berbecia z nieodłączną świeczką wiszącą z nosa. Toć chcieli do Nartu ale Nowego, tam gdzie spa, hotel i słynne źródła wód mineralnych. Nart Stary do zaoferowania nie miał wiele więcej poza kapustą i koniecznością powrotu dokładnie tą samą drogą, którą ledwie co udało się pokonać w przeciwnym kierunku. Jedni łkając, potykając się bądź pchając przed sobą samochód wracali skąd przyszli. Inni… No cóż, stary, rosochaty dąb nie darmo nazywany był przez mieszkańców drzewem wisielców.
Jednak raz na jakiś czas zdarzało się, że wędrowiec trafiał dokładnie tam gdzie zamierzał. Ucieszony obejmował stracha na wróble i z lubością wystawiał się na cel ziemnych pocisków tubylczego smarkacza. Cywilizacja! Nie zginął pożarty przez wygłodniałe wilki, nie spędzi wieczności błąkając się po leśnej gęstwinie i nawet telefon wskazuje znów tę upragnioną, rachityczną kreseczkę zasięgu. Tak było i tym razem, gdy zaczyna się nasza historia. Dawno temu, jak już wspominałem. A nie, wróć, to wcale nie było tak dawno. Ale daleko.
Komentarze (2)
niestety odstrasza. Powodzenia : )
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania