Opowieść ze świata fikcji - Część 2.
Od momentu śmierci Samanthy i Paula Casterlan, coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać. Wiem, to chore. Nie umiem tego opisać, to ciężkie, ale... Niemalże dzień w dzień byłem świadkiem dziwnych wizji. Wizji, rozgrywanych jedynie w mojej głowie. Przez mój umysł przetaczały się wtedy obrazy tak straszne, że nigdy nie umiałem do końca wymazać sobie ich z pamięci. Miałem tego serdecznie dość.
Bałem się tego stanu.
Wracała świadomość, a ja budziłem się na ziemi, niekiedy obity mocniej, niekiedy mniej.
To wszystko trwało zwykle mniej niż sekundę. Ot, zwyczajny przebłysk bieli przed oczami, i szybki ruch obrazu. Cierpienie, ból, strach, łzy. Potrafiłem zobaczyć to wszystko w tak małym odstępie czasu. Stopniowo nienawidziłem samego siebie za to coraz mocniej, i mocniej. Miałem kilka ciężkich chwil, gdy chciałem machnąć się na swoje życie, wiedząc, że to mnie przerasta. Nie rozumiałem tego stanu, a stan nie chciał się dać zrozumieć, ukazując przede mną coraz to nowsze i okropniejsze sceny. A jednak nie zrobiłem tego do dziś, ponieważ wiedziałem, że mam dla kogo nadal żyć.
David?
Każdego dnia odczuwałem na sobie jego pełne podejrzliwości spojrzenie, jednak co miałem z tym zrobić? Miałem powiedzieć mu, że jego braciszek powoli stacza się na samo dno, walcząc z samym sobą od środka?
Uh, starczy.
Dosyć, na mnie chyba już pora.
Uśmiechnąłem się ponuro w stronę nagrobka, chcąc się już powoli zbierać z cmentarza, gdy nagle usłyszałem czyjś niezgrabny bieg w moim kierunku. Odwróciłem się, a na mojej twarzy mimowolnie pojawił się szeroki uśmiech, gdy tylko zza niewielkiego pagórka wychynęła blada twarz pędzącego na tyle, na ile tylko było to możliwe pastora w swojej czarnej sukience, jak to zwykłem mawiać na ubiory duchownych.
- Loren, oh... - sapnął, gdy tylko znalazł się już bliżej. Wystarczył jeden rzut oka, aby wiedzieć, że naprawdę zależało mu na tym, aby się ze mną zobaczyć, skoro sprawił sobie aż tyle trudu z narzuceniem na siebie aż takiego tempa biegu. Hm, mistrzem biegania to on chyba nie był od dobrych dwudziestu lat, a potwierdzał to jego siwawo bujny zarost. - O jasny Jezusie, jakież to męczące. I pomyśleć, że kiedyś miałem wybór między zostaniem lekkoatletą, a duchownym, ha...
Uśmiechnąłem się tylko pod nosem, posyłając pastorowi najbardziej serdeczne spojrzenie, na jakie tylko było mnie w tej chwili stać. Od zawsze lubiłem tego staruszka i jego specyficzne poczucie humoru. Przekleństwo ''o jasny Jezusie'' wychodziło właśnie spod jego autorstwa. Mimowolnie przypomniało mi się nawet dzieciństwo, najlepszy okres mego życia. Zdecydowanie. W weekendy zawsze odwiedzaliśmy chatkę pastora na skraju lasu po drugiej stronie kościoła, bowiem ten miał kontakt z cukiernikiem, a to zawsze zwiastowało całą górę słodkości.
Koniec końców, dzieciństwo jednak minęło.
Można by powiedzieć, że ulotniło się wraz z datą śmierci rodziców, a wszystkie radosne dni zostały gdzieś z tyłu. Teraz musiałem walczyć. Każdy dzień był tę samą walką z wizjami i przeszłością. Gdy już mnie dopadały, zazwyczaj ukazywały mi się losowe rzeczy, ale często zastanawiałem się, jaki to może mieć związek... ze mną.
- Och, rany. Starość to prawdziwa nie radość, ale... poznaję jeszcze znajomą twarz - stwierdził pastor, przyglądając mi się uważniej. - Nie wiem czy ktoś już ci to mówił, ale masz strasznie podobne rysy twarzy do Samanthy - zmarszczył brwi. - Nie, w sumie nieważne. Wybacz mi chłopcze, stary człowiek czasami potrafi palnąć prawdziwą głupotę.
Słowa pastora możliwe, że w pewnym sensie mogłyby mnie w jakikolwiek sposób zaboleć, gdyby były świeże. Rany po tak dotkliwej stracie już dawno zdążyły się zagoić, pozostawiając po sobie jedynie walkę z samym sobą, której i tak za nic w świecie nie umiałem wygrać.
- Nic się nie stało. To miłe - odrzekłem.
Skinął tylko głową, na znak zaakceptowania tego, że jednak nie palnął żadnej głupoty, po czym zapatrzył się na pomnik, przy którym to tak zaparcie tkwiłem niczym słup soli przez kilkanaście długich minut.
Gdy tylko moje spojrzenie wylądowało na jego twarzy, nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele rzeczy mnie ominęło. Rok nieobecności w normalnym świecie i chęć samodzielnej walki to coś, co niesie za sobą naprawdę spore konsekwencje. Duże wyrwy w życiu, które ciężko z powrotem zaspawać. Pastor naprawdę się postarzał. Ja się postarzałem. Ominął mnie dość spory kawałek życia.
To takie... dziwne.
- Wszystko w porządku? - zadał nieoczekiwane pytanie staruszek, spoglądając na mnie z niepokojem. - Wyglądasz tak, jakbyś zobaczył ducha.
Uśmiechnąłem się tylko skromnie.
Widzę je niemalże każdego dnia.
Dzień w dzień miewam chore wizje, a potem muszę się tylko tłumaczyć przed samym sobą, że wcale nie wariuję, że to tak naprawdę nie istnieje, i że wszystko jest ze mną w porządku. David coraz usilniej próbuje mi w ostatnim czasie wmówić, że muszę się wybrać z tym do lekarza, gdyż te powtarzająca się omdlenia, to już duża przesada, ale... oh. Gdyby znał chociaż część prawdy.
- Jasne - odparłem powoli, wymijająco zerkając ukradkiem w stronę bramki otaczającej cmentarz. Ta rozmowa nie zapowiadała się na udaną. Może by tak zwyczajnie podziękować i odejść, hm? - Zwykłe rozkojarzenie, nic specjalnego. Po prostu nie mogę się nadziwić, że od ich śmierci minął już cały rok!
Pastor podrapał się tylko po swojej łysinie i spojrzał z lekka rozleniwionym wzrokiem w stronę nieba.
- To nie twoja wina, Lorenie. Każdy z nas niekiedy traci rachubę nad utraconym czasem. Twoją największą pokutą będzie życie ze świadomością, że tego czasu już w żaden sposób nie odkupisz.
Dziwne.
Z jednej strony czułem, że mogę ufać temu staruszkowi, stojącemu tuż obok mnie, który w swoim życiu nie skrzywdził zapewne nawet muchy, ale z drugiej strony... W środku coś nadal szeptało mi, że mam się trzymać na baczności ze swoją tajemnicą. Drzemiący we mnie ciężar pragnął się w końcu obudzić, zrzucić na kogoś te brzemię odpowiedzialności i móc odetchnąć pełną piersią, ale... każdy normalny człowiek uznałby mnie w takiej chwili za dziwaka, o ile nie świra. Ech, trudno się w sumie dziwić.
Ja sam powoli zaczynałem tracić wiarę w siebie.
Tymczasem pastor zatoczył powolne koło wokół nagrobka, po czym przystanął na dłużej po mojej prawej stronie. Wyprostował się, i spojrzał opanowanym wzrokiem szklanych oczu w stronę nazwisk na pomniku. Nie trzeba było długo czekać, nim zaczął się modlić, a gdy już zaczął, miałem dziwne wrażenie, że wiatr zmienił swój kierunek lotu.
Dziwne... znowu.
- Możesz wierzyć lub nie, ale rozumiem was jak mało kto - westchnął staruszek, kończąc modły i pochylając się nad uschniętymi kwiatami. Skrzywił się. - To smutne, ale właśnie na tym polega życie, chłopcze. Rodzimy się, by umierać. Płaczemy, wspominamy, żałujemy... i nosimy żal w sercu. Strata kogoś tak bliskiego w tak młodym wieku z pewnością wywarła na tobie niesamowitą presję, ale trzeba pokazać, że to nie koniec.
Powiedziałeś pastorze, że rozumiesz nas jak mało kto.
Uwierz, nie.
Dlaczego każdy współczuł nam po stracie rodziców, podczas gdy minął już cały rok od ich odejścia, i nikt nie chciał zauważyć, że tak naprawdę nie o to się rozchodzi? Nie czułem już smutku. Wyzbyłem się resztek ciemnych dni, ta strefa pozostała z tyłu. Po prostu się dziwiłem, ze można być tak ślepym. A może to zwyczajnie ja tak świetnie chowałem swoją tajemnicę?
Coś w tym musi być.
- Mark? - zdziwił się nieoczekiwanie pastor, wymawiając imię swego grabarza naczelnego (duchowny lubił go tak tytułować, lecz w rzeczywistości Mark był tutaj jedynym ponurakiem.) - O co chodzi?
Przejścia między nagrobkami były wyjątkowo wąskie, dlatego też kiedy pastor odwrócił się do swego pracownika, musiałem wychynąć nieco w lewo, aby ten kompletnie mnie nie zasłonił przed nieoczekiwanym gościem.
Chciałem zobaczyć jedynie kolejną znajomą twarz, tymczasem jedyne co ujrzałem, to osłupienie malujące się na twarzy grabarza, które spotęgowało się sześciokrotnie gdy tylko ujrzał mnie. Co, poważnie jestem aż taki brzydki?
Mark miał już ponad pięćdziesiąt lat na karku, i zazwyczaj mało kiedy można było go podziwiać na cmentarzu w jasny dzień. Był typowym samotnikiem. Nie uczęszczał na żadne święta do kościoła, mało się odzywał. Znałem go jedynie z widzenia, zazwyczaj gdy wracałem ze szkoły, widziałem jak siedzi w południa przy drewnianym stoliku tuż obok swojej drewnianej przybudówki z tyłu kościoła i gra w karty. Problem był jednak taki, że on zwykle grywał w te karty sam ze sobą.
Obrzucił mnie teraz pochmurnym spojrzeniem, gdy tylko pohamował swoje roztargnienie wypisane na twarzy. Niesamowite, tak długi kontakt wzrokowy z Markiem był naprawdę nie lata zaszczytem. Zwykle oceniał ludzi w mniej niż sekundę, po czym ich zwyczajnie ignorował i szedł dalej wykonywać swoją robotę.
- Musimy porozmawiać - mruknął do pastora, gdy tylko znalazł się tuż przed nim. Hm, przynajmniej jemu kondycja wciąż dopisywała.
- Mark, wiesz doskonale, że jeżeli chodzi o ciebie, to nigdy bym nie odmówił, ale teraz jestem nawet bardziej niż trochę...
- Thomasie, to cholernie ważne - przerwał mu pospiesznie grabarz, a w jego głosie wyczułem wyjątkowo zapalczywe nuty poirytowania. Ba, użył w jednym zdaniu imienia pastora i przekleństwa. To musiało być coś naprawdę palącego. Pytanie - co? Pastor także najwyraźniej wyczuł, że święci się coś niedobrego, skoro Mark zaczyna używać takiego słownictwa w jego obecności. Cardif zawsze szanowało swego pastora, wiadomo. Staruszek uniósł wysoko brwi w niemym zapytaniu i jednocześnie pozwoleniu rozwinięcia myśli grabarzowi, jednak ten pokręcił głową. - Nie tutaj.
Poczułem się dziwnie.
Szybko odwróciłem od nich wzrok, wbijając go w szklanym portrecie swojej matki, jednocześnie czując jakimś szóstym zmysłem machnięcie głową Marka w moją stronę, a potem leniwe skinięcie pastora. Nie chcieli przy mnie rozmawiać, a to ciekawe. Dlaczego kościół miałby mieć jakiekolwiek tajemnice? W dodatku przed zwykłym szesnastolatkiem?
Ktoś odchrząknął niepewnie.
- Musisz mi wybaczyć, Lorenie, ale... sprawy kościoła wzywają - westchnął ciężko pastor, ostatni raz odwracając się w moim kierunku. - Odwiedź te miejsce ponownie jak najszybciej, ponieważ zdecydowanie nie skończyliśmy naszej rozmowy.
Skinąłem powoli głową, cały czas zastanawiając się dlaczego Mark był taki zdenerwowany.
- Jasne, postaram się - obiecałem.
Wypowiedziawszy to, przysiadłem niezręcznie na małej ławeczce nieopodal nagrobka, a gdy odchodzili w stronę kościoła, długo nie spuszczałem oczu z ich malejących w oddali sylwetek.
Mark nie wyglądał mi na kogoś, kto spędził spokojną noc. Miał wyjątkowo podkrążone oczy, a jakby tego było w dodatku za mało, wydawał się dziwnie rozkojarzony i zdenerwowany. Zauważyłem, że to on narzucał tempo marszu, nie odzywając się ani słowem do pastora. Ba, co chwila oglądał się na wszystkie strony, zupełnie jakby bał się, że lada chwila coś może wylecieć na nich z pobliskiego lasu.
Być może to nie jest moja sprawa, ale...
To był impuls.
Wstałem, a dalsze kroki zrobiły się już same.

Komentarze (5)
zapamiętaj, ze mówi się "mnie się" xd
ale ogonie to zaklepuje to opowiadanie ;ppp
Jedno zdanie mnie bardzo rozbawiło: "Dlaczego kościół miałby mieć jakiekolwiek tajemnice? " ^^
Zostawiam piąteczkę, tak trzymaj :)
Niby rozchodzi się tu tylko o spotkanie na cmentarzu, a mnie strasznie wciągnął ten rozdział. Naprawdę.
Z wielką chęcią poznam, co dzieje się dalej. Musi być okropnie ciekawie. 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania