Pacific Eden

Nie wierz, kiedy mówią, że ci nie wyszło. Nie pozwól im nazywać siebie bezużytecznym. Mariusz Rosłon w to uwierzył i patrzcie co się z nim stało: nie mógł dłużej znieść tych myśli i coś w nim pękło. Żył odtąd nisko pochylony, nie podnosząc głowy, nie patrząc nikomu w oczy. „Zabiję się” — powtarzał, ale coś go powstrzymywało, a ponadto myśl o samobójstwie wydawała się zbyt przyziemna i ugodowa: to tak jakby wyznać całemu światu, że jego życie faktycznie nie miało sensu, a świat tylko wzruszył ramionami i dalej zmierzał swoją drogą. Aż jednego dnia przyszła mu do głowy frapująca myśl, z której nie mógł się otrząsnąć — myśl o szybkim i bezbolesnym odejściu, tak wzruszającym, iż nieomal romantycznym; jakby czytał o tym w książce lub oglądał film: uciec gigantycznym wycieczkowcem, gdzie nikt nie zwróci uwagi na zdesperowanego nieszczęśnika, który chce skrócić sobie życie i gdzie zatracając się w labiryncie kabin i pokładów, mógłby odnaleźć wewnętrzny spokój na ostatnie dni. Nikt się nie doliczy ubytku pojedynczego pasażera spośród tysiąca gości aż do zejścia na ląd, ale nawet wtedy linia żeglugowa prawdopodobnie nie zgłosi tej niewielkiej rozbieżności w obawie przed śledztwem policyjnym i utratą reputacji. Co ważniejsze, nigdy nie odnajdą jego ciała, nie będą mogli uznać go za zmarłego i przez to jego życie nie będzie mieć definitywnego rozwiązania; pozostanie na zawsze mglistą tajemnicą… Mariusz Rosłon taki bieg wydarzeń zaplanował i nie zdradzając go nikomu, gotów był zaakceptować. Wprawdzie kilkudniowy rejs statkiem nie jest tani, ale tym się nie martwił, gdyż w końcu — na co mu potrzebne pieniądze po śmierci? Na co mu cokolwiek po śmierci? „Po śmierci” — te słowa przyniosły wreszcie ukojenie jego steranej głowie, a gdy ujrzał sylwetkę swojego statku, lśniącą w promieniach słońca na nabrzeżu, uwierzył, że są sobie przeznaczeni.

 

Pierwszy dzień błądził po olbrzymiej przestrzeni krążownika, przerażał go tłum setek ludzi przyklejonych do barierek, patrzył obojętnym wzrokiem na miasto, żegnające go wstęgą zatłoczonych promenad i uśmiechami gapiów wspinających się po moście, a gdy brzegi portowego kanału rozwarły się w obszerną zatokę, otoczył go korowód kolorowych żaglówek, łopoczących na wietrze niczym chorągiewki. Na ich widok jego dama wydała krótki, basowy pomruk, jednak nikogo to nie wypłoszyło; wprost przeciwnie — tłum uznał trąbienie za sygnał do rozpoczęcia zabawy: mężczyźni zaczęli wznosić okrzyki, towarzyszące im panie przebierały nogami, potrząsały ramionami, jakby tańczyły charlestona, a wszystko to na oczach ruchliwego miasta w szczytowej porze zgiełku. Zaraz przed skalnym przesmykiem, stanowiącym jedyne wyjście z zatoki, pilot wykonał pożegnalną ósemkę. Od tego miejsca „Pacific Eden” szła w morską pustynię samotnie i majestatycznie, ciągnąc za sobą warkocz spienionej wody, długi na milę.

 

Tak przynajmniej Mariusz sobie tę scenę wyobrażał, bo w tym czasie w jednym z bufetów na pokładzie XI barmanka szykowała mu danie obiadowe: filety rybne, kalmary smażone w żółtym ryżu i odrobinę czegoś więcej, bo były tam również dwie krewetki i samotna małża w brązowej muszelce oraz kilka innych przysmaków o egzotycznych, nieznanych mu nazwach. Zanim skończył jeść przyniesiono jego walizkę, którą rozpakował i nie tracąc czasu wyszedł na rufę, skąd większość pasażerów zamierzała żegnać zachodzące słońce. Po kilku szybkich drinkach nastąpiło przeformowanie — zwarty dotąd tłum porwał się na gromadki, każdy szukał przytulnego miejsca, a że miejsc nie brakowało, Mariusz także znalazł coś dla siebie — wygodny fotel ustawiony tyłem do wiatru. Siedział w fotelu chyba z godzinę, nie mogąc oderwać oczu od ogromnej, czerwonej tarczy słońca, która zawisła nieruchomo nad schodkowym konturem wieżowców, szarzejących na horyzoncie. Na ten moment czekali wszyscy zgromadzeni, lecz gdy po słońcu został tylko skrawek czerwonego nieba, rozeszli się nagle i bez słowa, jakby zgaszeniem światła w pokoju, oznajmiono koniec przyjęcia.

 

Drugi dzień rozpoczął się wycieczką po nowym miejscu. Pasażerów podzielono na kilkunastoosobowe grupki. Grupę Mariusza oprowadzał młody i energiczny członek załogi.

— Powiedzcie sami, czyż nie jest prześliczna?

Oczywiście miał na myśli statek, a żeby nikt w to nie wątpił, odsłaniał w perlistym uśmiechu perfekcyjne uzębienie; stojącym z tyłu dawał znak ręką, aby podeszli bliżej.

— Dobrze, że nie widzieliście jej przedtem… Biedaczka, ile ona musiała się nacierpieć, ale warto było, nie?

W tym nastroju zaprowadził gości przed wejście jednej z wielu restauracji na pokładzie VIII.

— Wyobraźcie sobie szanowni państwo, że w miejscu gdzie stoicie była… dziura, a teraz jest… podłoga — mówiąc to zastukał delikatnie czubkiem buta w pokrytą mozaiką białych pasów posadzkę z ciemnego drewna. — A pod nami, nad holem, można oglądać tak samo piękny sufit.

Następnie powiódł grupę do dyskoteki, stanął na drewnianym podeście obok organów i perkusji, skąd wszyscy mogli podziwiać jego opalone na brąz, umięśnione ramiona i przybierając fałszywie skromną pozę raczył zebranych dłuższą opowieścią na temat historii statku, a zwłaszcza roli jaką w niej odegrał oraz planów na przyszłość. Mariusz zauważył w jego ruchach jakąś nienaturalną miękkość, typową dla queerowych mężczyzn. Na zakończenie przewodnik ostrzegł, żeby nie szukać szczęścia u konkurencji, ponieważ statek to zazdrosna kobieta, która nikomu nie wybaczy zdrady. Z pokoju o błękitnej draperii goście zawędrowali do teatru, w którym scenę zdobiły motywy z „Gwiaździstej Nocy” van Gogha, a stamtąd na dziób, skąd mogli pomachać kapitanowi na mostku. Była to jedyna okazja zwiedzić część statku przeznaczoną wyłącznie dla załogi: stalowe klatki wynurzały się po bokach ciasnego korytarza; trzeba było co chwila uważać, żeby nie uderzyć głową w jakąś rurę lub metalowe pokrętło. Mariusz chciał o coś zapytać, ale przewodnik, wprost niemożliwą serią opływowych ruchów, ulotnił się w przepastnej sieci korytarzy i salonów.

 

Na statku wszyscy krążą niczym wiatr i wracają okrężnym ruchem do punktu wyjścia. Mariusz odkrył to podstawowe prawo chodząc po pokładzie VI: lewą burtą na dziób, prawą na rufę, jakby pokład był bieżnią na stadionie — jedno okrążenie około czterysta metrów. Nad głową migały białe kadłuby łodzi ratunkowych, jedno i dwu śrubowych, z boku stały skrzynie z kamizelkami dla tych, którzy nie zdążą zabrać ich z kabiny. Po kilku okrążeniach Mariuszowi wilgotniała na plecach koszula, wówczas szedł odpocząć do szafy. Celowo używano słowa „szafa”, ponieważ nadawało ono rozmowom właściwego podtekstu:

— Dokąd idziesz na śniadanie?

— Do szafy.

Albo:

— Gdzie się spotkamy?

— W szafie.

A więc szedł tam i Mariusz: schodami, po grubym, puszystym dywanie, bo na windę czekało zbyt wielu chętnych, a poza tym chodzenie po okręcie było skutecznym ćwiczeniem na nogi. Mógł ćwiczyć na siłowni, ale byłoby to sprzeczne z całym przedsięwzięciem, którego celem było zniszczyć życie pozostające w nim, a nie je budować, z wyjątkiem nóg, których wciąż potrzebował. W szafie Mariusz wskakiwał na wysoki taboret przy blacie koło okna, po słonecznej stronie, tylko nie w porze obiadowej, podczas której słońce paliło niemiłosiernie i nie dało się tam wysiedzieć. Między posiłkami szafa chwilowo pustoszała, wtenczas siadał na skórzanej kanapie obitej żółtą skórą, stawiał kubek na okrągłym, drewnianym stoliku, obok lawendy wypuszczającej niebieskie kwiaty znad doniczki i długie chwile sączył stygnącą herbatę, studiując między łykami muszelki, rozgwiazdy, aksamitne drzewka koralowców oraz inne eksponaty wyłowione z morskiej otchłani i poukładane starannie na półkach biegnących środkiem sali.

 

Miejscem gdzie Mariusz spędzał najwięcej czasu był pokład XII. Tam właśnie odkrył w wąskim przejściu między nadbudówkami detal, na który mało kto zwracał uwagę: mosiężną tabliczkę przymocowaną czterema śrubami do stalowej ściany. Było to coś w rodzaju świadectwa chrztu. Przeczytał dwa razy na głos nazwę stoczni i próbował sobie wyobrazić ludzi, którzy zbudowali ten statek, kochających swoją pracę, aż poczuł wobec nich zazdrość: nikt im nie odmówi poświęcenia, ani talentu, jak długo cruiser będzie zabawiać gości na swoich pokładach. Poza boiskiem do koszykówki i kortem tenisowym pokład XII nie oferował żadnych atrakcji, chyba żeby pooddychać chłodniejszym powietrzem, ale tylko po jednej stronie, bo na sterburcie kilka czerwonych wiaderek na niedopałki przyciągało z najdalszych zakamarków palących i towarzyszący im dym. Środek pokładu służył za dach nad basenem, odsłanianym w ciągu dnia. Na tyłach znajdował się podobny basen, nieco większy i przykryty jedynie błękitem nieba. Z pokładu XII można było wejść schodami na pokład XIV — najwyższy poziom okrętu; wyższy niż mostek, z którego wydawał rozkazy skipper. Gościom ten pokład służył za solarium. Stały na nim szare, brezentowe leżaki o stalowych ramach i szczepione parami, tak mocno, iż ciężko było je rozłączyć, jakby nikt tutaj nie dbał o samotnych podróżników, takich jak Mariusz. Ze szczytu hotelowej wysepki pasażerowie mogli śledzić ledwie dostrzegalny zarys grzbietów górskich oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów, gdyż statek płynął wzdłuż linii brzegowej. Niekiedy w tle pojawiały się w pełni załadowane kontenerowce i smukłe statki przewożące ładunki masowe, głównie węgiel kamienny. Wymijały się w pozbawionym ryzyka dystansie i podążały bezzwłocznie do celu, znacznie szybciej niż wycieczkowiec, któremu nigdzie się nie spieszyło. Tutaj Mariusz wsłuchiwał się w monotonne bicie fal i oddawał się upływowi czasu — jedynej barierze dzielącej go od świata zmarłych, ale wolał jeszcze o tym nie myśleć. Morze było dla niego niczym więcej niźli pustą sceną w teatrze, gdzie najbledszy puls światła przyciąga uwagę na długie chwile. Pokładu XIII nie udało mu się odszukać i do końca rejsu jego istnienie pozostało zagadką.

 

Godzinę po zachodzie słońca na pokładzie VIII pojawili się goście ubrani specjalnie na tę okazję — kobiety w sukniach z jedwabiu, bądź szyfonu, delikatnie owiniętych wokół bioder i uszytych do najmniejszego detalu: z kaskadowo opadającymi falbanami, akcentem z cekinów, koralików, motywem muszelek, a nawet kokardami, jakby w nocnej czerni rozbłysły nagle latarki niezliczonych świetlików. Frędzle wieńczące sztuczne futra i kurtki wyglądały równie okazale, do tego rękawiczki, wachlarze, naszyjniki udające musujące wino, kolczyki z syntetycznego diamentu — wszystko po to, żeby podkreślić niepowtarzalny urok chwili. Żadna z kobiet nie zapomniała o nakryciu głowy, bo bez niego pozostałe części nie pasowały do siebie, a właśnie błyszczące kapelusze z mnóstwem spinek, grzebieni i zaczesane do tyłu włosy, nadawały niejednej czarującego wyglądu. Niemniej starań poświęcono stopom, ozdobionym trzewikami z epoki jazzu: nic wysokiego, ani wydziwianego, niepozorne obcasy, nie więcej niż na trzy cale…

 

Uwagę Mariusza przyciągnęła dziewczyna siedząca na brzeżku krzesła, zaraz przy barierce, w pozycji tak osobliwej, że na jej twarzy mieszało się miękkie światło latarni śródokręcia i ledwie widoczny blask czerwonej łuny, tam gdzie dogorywało słońce. Otaczał ją krąg adoratorów, spośród których każdy zabiegał o jej względy. Wystarczy jeśli zapyta: jak masz na imię, skąd się tu wziąłeś, a jeśli wart jest jej spojrzenia, podaruje mu przelotny uśmiech i te kilka słów, zupełnie nic nie znaczących, a które on zapamięta na długo. Patrząc na nią Mariusz przypomniał sobie o beżowej marynarce, kraciastej kamizelce i słomkowym kapeluszu w kabinie na pokładzie IV. Tego wieczoru każdy mężczyzna powinien wyglądać jak Jay Gatsby lub jego rywal, Tom Buchanan. Wystarczy zjechać windą, przebrać się, ale im dłużej wyobrażał siebie stojącego obok niej, tym bardziej ta prosta czynność wydawała się bezcelowa…

— Wygląda pani przepięknie w tej sukni.

— A panu do twarzy w tym garniturze i kapeluszu. Jest pan do niego łudząco podobny.

— Naprawdę? Nie dopatrzyłem się podobieństwa.

— Bo tu nie chodzi jedynie o wygląd zewnętrzny.

— A o co?

— Może o to, co chcę w tej chwili zobaczyć. Zatańczymy?

Poprowadził ją do sali balowej, a w przerwie wyszli na odkrytą część pokładu, zaczerpnąć świeżego powietrza. Niebo w tym czasie nabrało purpurowej barwy, wiatr ustał, statek sunął w tempie „dead slow ahead” na polecenie kapitana, który celowo kazał zmniejszyć prędkość, aby uniknąć najmniejszych przechyłów.

— Nie zauważyłam nikogo z twojego towarzystwa. Jesteś tu sam?

— Tak, czasem lubię być sam.

— Brzmi jak terapia, po czymś dramatycznym.

— Mniej więcej.

— Mam nadzieję, że czujesz się teraz lepiej.

— Czuję się wspaniale. Wino było dobre, muzyka doskonała.

— Dobrze tańczyłeś.

— Poszło mi lepiej niż zwykle. Dzięki tobie.

— To zostańmy tu i porozmawiajmy chwilę. Wieczór jest cudowny.

— Myślałem o tym samym.

Pokład się wyludnił, a oni wciąż kontynuowali rozmowę.

— Szkoda, że jutro rejs się kończy, a dopiero co cię poznałam.

— Najlepsze zwykle przychodzi na końcu.

— W takim razie czekam na happy end. Dobranoc.

— Dobranoc.

Odprowadził ją wzrokiem, a gdy zniknęła we wnętrzu holu, zapatrzył się gdzieś w dół, skąd dochodził cichy plusk fal. „Już czas” — ponaglał go głos. „Tak, czas” — pokiwał w milczeniu głową.

 

Wymknął się z kabiny przed świtem, gdy wszyscy jeszcze spali po całonocnym balu. Na pokładzie VI nie było żywej duszy. Statek płynął w prostej linii na północ, niczym widmo sterowane ręką upiora. Mariusz przelazł na drugą stronę barierki, zamknął oczy i po kilkunastu sekundach puścił się poręczy. Pierwsze co poczuł, to nagłe uderzenie w twardą jak beton powierzchnię wody, potem nieznośny szum w uszach. Prąd wciągał go pod kadłub statku, który wyglądał teraz jak wysoka, pionowa ściana, oświetlona światłami kabin. Zamachał rękami, żeby odpłynąć na bezpieczną odległość, ale kamizelka wypełniona plastikową pianką spowalniała jego ruchy i cudem uniknął rozszarpania przez śruby napędowe, trzykrotnie większe niż długość jego ciała. Statek oddalił się prędko i po chwili był tylko świecącym punktem w ciemności. Mariusza ogarnął strach. Był sam na morzu, zbyt daleko, żeby dopłynąć do brzegu, którego i tak nie było widać. Woda była zimna. Wiedział, że będzie zimna, ale nie przypuszczał, że będzie aż tak zimna, zimniejsza niż w studni. Sztywniały mu nogi, drętwiały ręce, ale dzięki kamizelce ratunkowej unosił się swobodnie na łagodnych falach. Była to ostatnia łaska wyświadczona mu przez życie: lepiej zapaść w odwieczny sen, aniżeli cierpieć gwałtowną i bolesną śmierć na skutek utonięcia. Poczuł w gardle smak słonej wody, sól szczypała go w oczy. Przekręcił się na plecy i obserwował niebo usiane mnóstwem gwiazd. „Szkoda, że nie założyłem swetra” — przemknęło mu przez głowę. „Byłoby mi cieplej”. Poruszył kończynami, żeby się rozgrzać, ale czucie w palcach nie powracało. „To nie potrwa długo” — starał się uspokoić. Pomyślał o dziewczynie, z którą tańczył. „Pewnie śpi, a kiedy wstanie, zajmie się pakowaniem, może nawet będzie mnie szukać”. Popatrzył ostatni raz na gwiazdy i tam nieoczekiwanie znalazł odrobinę otuchy. „Nie jestem sam, nigdy nie byłem sam, nikt nigdy nie jest sam, wszyscy jesteśmy w tym razem”. Gwiazdy nie przestawały świecić i spoglądały na niego, lecz nie odezwały się słowem.

 

Był zbyt osłabiony, żeby myśleć o czymkolwiek i zachował tylko niejasne poczucie, że wciąż żyje, kiedy w oddali pojawiło się nikłe światełko. Wpierw uznał, że to jego szczęśliwa gwiazda, ale światło było zbyt słabe i migotało na wysokości falującej wody, a wkrótce dołączyło do niego wiele innych, znacznie jaśniejszych świateł oraz wzmagający się szum fal, rozbijanych przez duży, ciemny obiekt o trójkątnym kształcie. Pobliski pas wody zaczęły przeczesywać świetlne smugi reflektorów.

— Człowiek za burtą! — były to ostatnie słowa jakie usłyszał.

Ocknął się dopiero na łóżku w jasno oświetlonej sali, zbyt przestronnej, aby mogła to być jego kabina. Był zmarznięty i wyczerpany, ale nie odczuwał bólu i wkrótce zaczął odzyskiwać jasność umysłu. Po pokoju kręciło się kilka osób, kilka innych stało wokół jego łóżka. Sądząc po ubraniu i rzucanych mu spojrzeniach, słusznie odgadł, że jest to personel medyczny statku, z którego dopiero co wyskoczył. Tylko jedna kobieta wyglądała inaczej niż pozostałe, a jej twarz przypominała mu kogoś, chociaż nie wiedział kogo.

— Co to było, na litość boską? — zapytała, gdy tylko spojrzał na nią. — O czym myślałeś? Czy całkowicie postradałeś zmysły?

Mariusz wsłuchiwał się w jej głos, który brzmiał znajomo, a kiedy wreszcie uświadomił sobie, kim jest ta osoba, pomyślał, że jest to najpiękniejszy głos, jaki kiedykolwiek słyszał. Nie przeszkadzało mu, że na niego krzyczała i oskarżała go o tchórzostwo, ponieważ w głębi serca wiedział, że ma absolutną rację.

— Wybacz mi. Gdybym tylko wiedział… Myślałem o tobie, tylko o tobie, tak długo, jak tylko byłem w stanie myśleć.

Ale to jeszcze bardziej ją rozgniewało.

— Powiedz to kapitanowi! Czy zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje zawrócenie tak dużego statku na pełnym morzu?

„Jak mogli zauważyć?” — zastanawiał się, ale odpowiedź znalazł tuż przed sobą, w jej oczach.

— Masz szczęście, że nie mogłam zasnąć i przechadzałam się po pokładzie. Widziałam mężczyznę wyskakującego za burtę, tylko nie wiedziałam, że to ty. Modliłam się, żebyś to nie był ty. Nienawidzę cię! — krzyczała przez łzy.

 

Skutki incydentu zostały szybko zażegnane w kajucie kapitańskiej: Mariusz wycofał się z ewentualnych roszczeń wobec szypra i firmy ubezpieczeniowej. Kapitan w zamian opisał w dzienniku okrętowym całe zdarzenie i zmarnowany czas jako niezapowiedziane ćwiczenie procedur bezpieczeństwa. Po dwugodzinnym opóźnieniu statek zacumował w porcie, bez utraty jednej duszy w morzu. Mariusz patrzył na te same budynki, które żegnały go cztery dni temu: magazyny, rampy przeładunkowe, czerwony gmach nieczynnej elektrowni… Nie wyglądały aż tak beznadziejnie co przedtem i po raz pierwszy docenił, że może je oglądać ponownie. Gdy przechodził przez ulicę, drogę zajechał mu samochód o srebrnym, metalicznym kolorze. Kierowca opuścił szybę, przez którą wychyliła się piękna kobieta o ciemnych, porwanych wiatrem włosach.

— Na co czekasz? Wsiadaj. Nie ma czasu do stracenia!

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (18)

  • rozwiazanie rok temu
    „Woda była zimna. Wiedział, że będzie zimna, ale nie przypuszczał, że będzie aż tak zimna,:))” Opowiadanie z potencjałem dla wyobraźni czytelnika. Pozdrawiam.
  • Narrator rok temu
    rozwiazanie

    Tylko tyle?

    Chyba czas pojechać na wakacje, dziękuję. ?
  • Aleks99 rok temu
    Sztuką jest napisać opowiadanie długie, które nie nudzi w żadnych fragmencie i po wszystkim pozostawia uczucie satysfakcji, że czas poświęcony na jego przeczytanie nie został zmarnowany. Warsztat wysokich lotów od razu wyczuwalny. Zasłużone pochwały i piątka ode mnie, żeby gwiazdki ładnie świeciły :)))
  • Narrator rok temu
    Aleks99

    Zapewne spotkałeś się z opinią: „Poezja to mało słów, dużo myśli; proza to dużo słów, mało myśli”.

    A ja uważam, że poezja to sprint, proza to maraton, a przecież trudniej przebiec długi dystans. To opowiadanie jest długie jak na współczesny standard — to tak jakbyś mi poświęcił 15 minut, więcej niż rozsądny człowiek może oczekiwać.

    Za to jestem Ci serdecznie wdzięczny. ?
  • Dekaos Dondi rok temu
    Narratorze↔Jak zwykle, płynnie się czyta, co też pasuje do tekstu. Różne są koleje w życiu. Tu akurat statek.
    Jeżeli faktycznie pragnął popełnić spektakularne samobójstwo, to z tego punktu widzenia, miał pecha. Lecz nie ma tego złego, coby na powierzchnię nie wypłynęło, parafrazując znane powiedzenie. Przeczytałem z zaciekawieniem
    Pozdrawiam?:)
  • Narrator rok temu
    Dekaos Dondi

    Statek to doskonałe miejsce na akcję opowiadania, bo nie można z niego uciec, inaczej niż łamiąc sobie kark podczas skoku za burtę. ??‍♂️

    Polecam „Wielkie wygrane” Cortázara o zwycięzcach loterii uwięzionych na luksusowym wycieczkowcu i szukających ratunku, każdy na swój sposób.??

    Dziękuję za przeczytanie i komentarz.?
  • Trzy Cztery rok temu
    Olbrzymi krążownik, z czternastoma pokładami (bez tego pechowego - trzynastego, jak w renomowanych hotelach, które nie mają pokoju nr.13, czy też trzynastego piętra), z setkami ludzi na pokładach, w kabinach i w szafie, ludzi z walizkami pełnymi sztucznej biżuterii i ciężkich, uroczystych strojów, jest jak zamek królewski, jak góra. I ten zamek, tę górę, może niejako unieść na swoich ramionach, zawrócić i skierować na inne tory jedna słaba kobietka. Jest tylko warunek: musi się zakochać. Albo chociaż zauroczyć.

    Miłość lub pasja (a nawet zauroczenie) dają taką siłę, że można "przenosić góry".

    Bardzo ciekawa opowieść, z malowniczymi opisami nie tylko zw. ze statkiem, ale też grozą samotności i poddania się.

    Zdanie przytoczone w pierwszym komentarzu, z powtarzającym się celowo słowem "zimna" podkreśla i wydobywa tę grozę. Samotność w chwili umierania, jednoczenia się z chłodem i obojętnością śmierci jest zimna. Zimna. Gładka. Stalowa. Można jeszcze dodać kilka słów, ale samo powtarzanie jednego: "zimna", wystarczy. Bo w takiej chwili nie jesteśmy poetyccy. Jesteśmy nadzy jak pojedyncze słowo, które kryje w sobie wszystko, co się go tyczy.

    Super.
  • Narrator rok temu
    Trzy Cztery

    Czasami wolę przejrzystość treści niż kwiecistość stylu, szczególnie tam, gdzie treść jest dość dramatyczna i mówi sama za siebie.

    Hemingway w swojej powieści “Men Without Women” posłużył się prostym, ale niezwykle wymownym powtórzeniem jednego słowa w odpowiedzi dziewczyny na sugestię jej chłopaka, by rozwiązała ich problem poprzez aborcję: “Would you please please please please please please please stop talking?”

    Celnie trafiłaś, że osią tego opowiadania jest relacja między mężczyzną i kobietą, choć poświęciłem jej najmniej miejsca. Wszystko do niej zmierza, wszystko jest jej wynikiem. Dialog dwojga osób to dla mnie największe wyzwanie, ale jednocześnie pisanie o niczym innym nie sprawia mi tak dużej przyjemności. ?

    Cieszy mnie ogromnie Twoja reakcja. ?
  • Noico1 rok temu
    A jak dla mnie to nieco za długie, mniej więcej po połowie się znudziłem tymi opisami, które w zamyśle autora pewnie mają nas przeciętnych czytelników powalić na kolana w marzeniach za wielkim światem. Co nie znaczy, że opko jest złe. Bardzo dobrze napisane. Jedyny zarzut, że za długie. Czasy gdy Dynastia robiła na kimkolwiek wrażenie minęły, na mnie nie robiła nigdy. Odpuściłem i nie oglądałem, ani jednego odcinka.
    Wracając od dygresji do treści, przeskoczyłem więc pewne dłużyzny, żeby dotrzeć do finału, który raczej dało się przewidzieć wcześniej, więc zaskakujący specjalnie nie był, motyw nieudanego samobójstwa, które w efekcie kończy się happy endem i docenieniem życia to bardzo stary chwyt literacki.
    Zastanawia mnie też użycie przez autora słowa "krążownik", do tej pory wydawało mi się to pojęcie zarezerwowane dla okrętów marynarki wojennej, a nie statków cywilnych. Może lepiej byłoby zastąpić je słowem "wycieczkowiec". Choć z drugiej strony mówi się o niektórych samochodach "krążowniki szos", więc być może się czepiam.

    Mimo wszystko daję 5 /słownie pięć/ za wysiłek włożony w dzieło.
  • Narrator rok temu
    Noico1

    Dziękuję za wyczerpujący komentarz i pozwól, że się ustosunkuję do zawartych w nim uwag.

    „A jak dla mnie to nieco za długie,(…)”
    Odbieram to jako komplement: kiedyś opowiadanie siedem tysięcy słów było uważane za miniaturę; dziś jest to powieść niemożliwa do przeczytania. To opowiadanie ma „tylko” 2670 słów, co przeciętnemu czytelnikowi zabierze około 12 minut, ale i tak za dużo, więcej niż posłuchanie trzech piosenek na YouTube. Jednak zapewniam Cię, że każde zdanie jest przemyślane i zawiera coś istotnego, oczywiście dla mnie. Może mógłbym wyrzucić sto wyrazów, ale dalsze przycinanie sprawiłoby, że duża część historii straciłaby na wymowie. Podobny problem miał Mozart, kiedy cesarz Józef II po wysłuchaniu jednej z oper kompozytora, poradził mu: „Zbyt wiele nut. Wyrzuć kilka i będzie doskonałe.” A Mozart na to: „Które nuty konkretnie Wasza Cesarska Mość ma na myśli?” ??

    „Czasy gdy Dynastia robiła na kimkolwiek wrażenie minęły, na mnie nie robiła nigdy. Odpuściłem i nie oglądałem, ani jednego odcinka.”
    Ja również. Nie potrafię też odgadnąć, w których miejscach staram się „przeciętnych czytelników powalić na kolana w marzeniach za wielkim światem”. Na „Pacific Eden” można było spędzać czas przyjemnie: raczyć się dużym wyborem dań w restauracjach, topić smutki i radości w alkoholu, pływać w basenie, chodzić do kina, tańczyć, grać w kręgle lub golfa, z czego ja zaledwie opisałem niewielką część i to bardziej jako tło, gdyż mój bohater z tych dobrodziejstw nie korzysta, jest krążącym z dala obserwatorem. Poza tym takie wycieczkowce nie są żadnym marzeniem dostępnym jedynie dla elity, ale korzystają z nich przede wszystkim zwykli zjadacze chleba. Odnoszę wrażenie, że mentalnie wciąż tkwisz w epoce PRL.

    „Zastanawia mnie też użycie przez autora słowa ‘krążownik’ (…)”
    Moim zdaniem jest to kwestia interpretacji. Oryginalna nazwa “cruiser ship” zawiera rdzeń “cruise”, oznaczający „krążyć”, „pokonywać drogę”, którego również używa słowo “cruiser” („krążownik”). Natomiast sugerowane przez Ciebie słowo „wycieczkowiec” kojarzy się z małym stateczkiem kursującym po Kanale Żerańskim do Zegrzynka, jak na filmie „Rejs” z duetem przepitych głosów Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza, a mi chodziło o wielkość, bo skakać do wody z płaskiej barki i z szóstego piętra to jednak pewna różnica. Po angielsku “cruiser” i “cruise ship” to dwie różne rzeczy, ale ponieważ ludzie używają tej terminologii zamiennie, więc również pozwoliłem sobie na takie odstępstwo. Mowa potoczna jest dopuszczalna w opowiadaniach. Tak dla ciekawostki: „Pacific Eden” o długości 219 metrów jest dłuższa od „USS Port Royal” (krążownika klasy Ticonderoga) mierzącego 173 metry, dlatego w sensie wielkości kwalifikuje się jako „krążownik”.?

    Ogólnie to wyczuwam u Ciebie niechęć i uprzedzenie do opowieści, których akcja nie rozgrywa się w Polsce i nie dotyczy uznanych bohaterów bądź świętych. Gdybym pisał o Emilii Plater lub Cyprianie Godebskim wtedy pompatyczny styl, egzaltacja i zachwyt, oraz wszelka kwiecistość, nie wspominając o rozwlekłości i powtarzaniu oklepanego tematu, byłyby całkiem na miejscu. Cóż począć? Byt kształtuje świadomość. ?

    Miło mi, że pomimo tych zastrzeżeń, dobrnąłeś do końca i nawet postawiłeś najwyższą ocenę. ?
  • Ponadczasowe, nie wiadomo, kiedy to się dzieje. Super. No i jest happy end, jak w bajce.
    LOVE ♥️
  • Narrator rok temu
    Pobóg Welebor

    Akcja rozgrywa się w roku 2015, zaraz po tym jak statek przeszedł remont generalny w stoczni. Statek jest autentyczny i możesz sobie obejrzeć jego plan w internecie. Odbyłem na nim rejs z White Bay w Sydney wzdłuż wybrzeża około 400 km na północny-wschód i opisałem swoje wrażenia w opowiadaniu opublikowanym w Onecie. Potem dorobiłem wątek o samobójstwie, ale nie lubię złych zakończeń, dlatego dopisałem dwa ostatnie paragrafy. Miłość w końcu musi zwyciężyć. ?
  • Narrator, zapowiadało się niewesoło, podobnie odszedł Richey Edwards z Manic Street Preachers, nie odnaleziono ciała, niedawno uznany za zmarłego. Klub 27. Bardzo dobrze, że dopisałeś to zakończenie ?
  • Szpilka rok temu
    Czasem wstrząs po nieudanej próbie samobójczej jest najlepszą terapią, tak się stało z głównym bohaterem tej historii.
    Czy samobójstwo jest tchórzostwem? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo każda próba odebrania sobie życia to inny przypadek ludzki i medyczny.
    Inaczej ocenimy chorego na depresję, inaczej nieradzącego sobie z życiem i jeszcze inaczej zawiedzionego w miłości.
    Przypomniał mi się Robert Enke, rzucił się pod pociąg, jego depresja nie dała się zaleczyć, a leczył się od lat.

    https://polskieradio24.pl/5/4147/artykul/2845185,12-lat-temu-zmarl-robert-enke-bramkarz-przegral-walke-z-depresja-ale-zostal-symbolem

    Jak zwykle pięknie opisałeś ważki problem ? Statki i stateczki fajoskie są, najczęściej pływałam promami i wycieczkowymi ?
  • Narrator rok temu
    Szpilka

    Morze wciąga. Potrafi hipnotyzować. Odkrywać w nas coś, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy. Czujesz jak nęci i nagle chciałabyś wyskoczyć za burtę, chociaż nie wiesz czemu. Na morzu nie ma ludzi, wszystko jest morzem. Znałem człowieka, który nie wytrzymał.

    Samobójstwa nie osądzam, gdyż każdy powinien mieć wybór. Kiedy życie staje się męką nie do zniesienia, po co je przedłużać? Z drugiej strony życie jest cudowne, dlatego powinno trwać jak najdłużej.

    Ze wszystkich nieszczęśliwych przypadków najbardziej poruszył mnie Hemingway — człowiek, który mając 26 lat napisał w ciągu zaledwie ośmiu tygodni nowelę “The Sun Also Rises” liczącą ponad 67 tysięcy słów. Trudno uwierzyć, że w wieku 61 lat potrzebował dwóch dni, żeby skreślić dwie linijki mowy gratulacyjnej dla nowego prezydenta. To było ponad jego siły: poszedł do kuchni, wyciągnął z szafy strzelbę, wsadził wylot lufy w usta i pociągnął za spust. Nie uważam tego za tchórzostwo, ale dowód niezwykłej odwagi i umiłowania życia, które nie potrafiło się pogodzić z przedwczesną niedołężnością i powolnym rozkładem.

    Historii Roberta Enke nie znałem, ale na pewno jest równie tragiczna. Stachura też rzucił się pod pociąg, ale nie zginął od razu, bo lokomotywa obcięła mu tylko cztery palce i musiał się nauczyć pisania lewą ręką. Ten wypadek niestety nie był skuteczną terapią, ponieważ wkrótce powiesił się we własnym mieszkaniu.

    No, ale dość już samobójczych rozważań — tym razem mieliśmy szczęśliwe zakończenie, bo najważniejsza jest miłość ? (fizyczna oczywiście?).

    Dziękuję za przeczytanie i Oscara. ?
  • Szpilka rok temu
    Narrator

    What do tofu and a dildo have in common? They are both meat substitutes.

    No, fikołki fajne są, powodują potężny wyrzut endorfin, a któż nie lubi czuć się szczęśliwym? ?
  • Narrator rok temu
    Szpilka

    Tofu zastępuje mięso, dlatego chroni nas przed schorzeniami spowodowanymi jedzeniem mięsa, podobnie dildo — zabezpiecza przed toksyczną osobowością partnera oraz konsekwencjami takiego niezdrowego współżycia. ??

    Większość wchodzi na fora późną porą, a Ty tylko z samego rana. ??️
  • Szpilka rok temu
    Narrator

    Hahahhahaha, aleś mnie rozśmieszył, dzięki ?

    Bo z rańca mam trochę wolnego czasu, później tylko Andy i Andy - An die Arbeit ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania