Z wywoływania duchów retrospekcja pierwsza

Koniec października, okolice poweekendowe, być może wtorek

 

Wczoraj, a raczej coś na kształt wszystkiego, co było pomiędzy moimi ostatnimi dwoma świadomymi przebudzeniami (zakładam, że była w tym i sobota gdyż pamiętam jak przez mgłę, że One przyszły w piątek po południu) obfitowało w wydarzenia spirytystyczno-eschatologiczno-literackie. Obawiam się, że przekroczyłem coś na kształt granicy zdrowego rozsądku, właściwej chemii mózgu i być może, całkiem prawdopodobnie, przydałby mi się odpoczynek od literatury.

Zgroza, jaka przejęła moje zmysły na kilka minut po chwili autentycznego zaskoczenia, stała się niekończącym się, prawdziwym jak migrena podczas lotu transatlantyckiego, trzydniowym koszmarem. Trwającym trzy długie dni, czuję to, gdyż pamiętam trzy różne noce, podczas których absolutnie anty-stoicko przerażony wychodziłem kolejno z domu, z siebie, z formy, będąc jak ten przysłowiowy ruski szpieg, co to w dowcipie leciał na łeb, na szyję i byłby postradał zdrowie, zmysły i życie, jeśli w ostatniej chwili nie złapał się krawężnika i ocalał.

Wszystko zaczęło się od tego, że przyszły One na świąteczny, cotygodniowy, piątkowy późny obiad i opowiadały mi o różnych rzeczach, między innymi o tarocie. Ja, zupełnie neutralny jak dotąd w sprawach spirytystycznych i stroniący jednak od wszelkiej magii: czarnej, białej i tej z Orlando, w przypływie zainteresowania zadałem kilka celnych pytań o naturę rzeczy, sposób jej egzekwowania i cele, jakie przed sobą stawia. Wysłuchawszy instrukcji, postawiłem bądź też wyłożyłem kilka różnokształtnych układów na specjalnie w tym celu wyciągnięty na stole obrus. One śmiały się, że zupełnie nie tak się to robi i wulgaryzuję tarota, i nie dość, że nie wyjdzie na pewno to jeszcze uprawiam dyletanctwo, urągam sztuce i karty mogą się na mnie obrazić. Karty, których a-bso-lut-nie pożyczać nie wolno.

Obiecałem sobie ćwierć wieku temu i solennie trzymam się tej obietnicy, że zawsze będę zachowywał otwarty umysł przy Nich, cokolwiek by się nie działo. Poprosiłem, by zostawiły mi karty na, prawdopodobnie, weekend, nie w sensie pożyczki, tylko niby to z okazji najprawdziwszego roztargnienia. Ot, leżał na stole stosik kart, lustereczko i długopis, przy wyjściu zagadaliśmy się i rozpływaliśmy w pozdrowieniach, no i cała kupka miast trafić do torebki, została na stole. Takie rzeczy już za czasów rzymskich miały tendencje do przytrafiania się nawet najtęższym, najbardziej uważnym, ostrym jak brzytwa umysłom. Wątpię, że magię cokolwiek obchodzi to, czy karty zostały faktycznie pozostawione specjalnie czy też omyłkowo, jednak nawet najlepsze chęci nie zmuszą mnie do otwarcia laptopa, zalogowania się w popularnym serwisie zakupowym i zamówienia sobie nowej talii.

Ostatnim razem, gdy coś mnie zainteresowało, po całej serii tomików nabyłem dla Nich i dla siebie zestaw koszy na śmieci w formie kotka, prosiaczka i dla siebie też, króliczka z uszami - w geście najlepszych chęci! Zaś gdy po jakimś nieodległym czasie doszły, byłem zdziwiony jak Pompejczyk, padły oskarżenia, ostre słowa, rzucono myszką (ja rzuciłem) oraz pojawiły się pierwsze podejrzenia o delirium. Potem nabyłem gustowny papier i kosze trafiły do właścicielek, ale nie obyło się bez wstydu, samozohydzenia i kolejnej przygnębiającej literatury polskiej od której wcale mi się nie polepszyło, a i w tamtych dniach zdarzało mi się upodlić tak doszczętnie, że i zmoczyłem spodnie. Prawdziwy wstyd, ohyda i zezwierzęcenie. Winię internet, którego od tamtego czasu staram się nie ruszać, raz w tygodniu we wtorki sprawdzam pocztę, robię przelewy i wystarczy. One przychodzą w odwiedziny same, wszystko inne może poczekać.

No i gdy One wyszły i wróciły do swoich spraw, jak co tydzień pozostawiając pustkę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą były, śmiały się i pokazywały jak czytać ósemkę mieczy, trzy buławy i pięć kielichów. Ja śmiałem się razem z nimi, a po ich wyjściu analizowałem na chłopski swój rozum wyniki pasjansów, które jąłem stawiać przez kolejnych kilka godzin, swoje własne znaczenie nadając wszystkim monetom, mieczom i kielichom, jak i pozostałym wisielcom, księżycowi i kołu fortuny. Gdy jednak wylosowałem kochanków i przyjrzałem się podobiznom na obrazku, jakby sam proto-chrześcijański diabeł we mnie wstąpił i poświęciłem dobrych kilkanaście minut i całą szklanicę przedniego destylatu jeszcze dziadkowej receptury, żeby przypomnieć sobie, jak się wywołuje duchy. Spirytysta pełną gębą: tu spirytus, tam spirytus, wspominam wesoło.

Tu, przypuszczam, leży sedno wszystkich moich obecnych problemów, dochodzę do wniosku, iż samodzielne kombinowanie w sferze spirytystycznej powinno być zakazane bullą papieską, albo chociaż edyktem cesarskim - prawnie, jak parkowanie na rogu czy mniej niż dziesięć metrów od wyjazdu. Albo bigamia.

Masakra, jak to mawiały kiedyś One, młodziuchneńkie i z buziami pełnymi ówczesnej nowomowy. Zgroza, powiedziałbym ja, przywiązany językiem do poprzednich epok.

Talerzyk, rozsypane karty tarota, przygaszone światła, świeczki, uchylone okno dla dusz przepływających, pyrkający bulion (z kostki) dla demonów, cytryna dla bestii i wyciągnięta z zamrażarki kiełbasa dla mnie, jakbym tak wyczerpany spirytualiami zgłodniał - albo na rano już. Nieco przymroczony byłem już od literatury i moich interpretacji, toteż pozwoliłem sobie na improwizację, cichą jednak żywiąc nadzieję, że po tym wszystkim nie będzie potrzebny żaden świątobliwy mąż-egzorcysta.

Sam rytuał powtarzałem trzykrotnie, nawołując Marka, by mi się objawił, ale z sobie tylko znanego powodu nie zabawił u mnie na długo, jeśli w ogóle. Ot, tyle, że jego miniaturowe popiersie przewróciło się, świeczka zgasła i rozlał się wosk na stole - za to winię raczej październikowy przeciąg i własne roztargnienie. Wylosowałem znowu ileś kielichów, monet i jedną cesarzową. Zrobiłem rachunek sumienia i tak mi wtedy wyszło, że zapragnąłem zwrócić się do duchów, by wpadł z wizytą ktoś, kogo znam, a komu już ze mną nie po drodze - ale chciałby jednak porozmawiać, może o sprawach aktualnych dla zbłąkanych dusz.

(Pojęcia nie miałem, jakież to mogą być tematy, ale na własne siwe włosy przysięgam, nie spodziewałem się, że taką dla siebie puszkę pandory tym otworzę. Marek Aureliusz, One ani w swej nieskończonej mądrości literatura nie dali mi żadnych wytycznych, jak zachować się w obliczu ducha. Szelmy!)

Potem pogasiłem świece, dopiłem kielichy, uporządkowałem karty i poszedłem się umyć, samodzielnie i bez żadnego wstrętnego powodu z zakresu brudzenia bielizny w sposób uwłaczający zdrowemu, kulturalnemu dorosłemu. Pod prysznicem dotarło do mnie, że przecież północ, magiczna godzina jeszcze przede mną i warto może skorzystać, skoro to za niedługo. Że może jeszcze jest nadzieja na jakieś odwiedziny rodem z krainy umarłych.

O dwudziestej trzeciej włączyłem telewizor, odpaliłem świece, łyknąłem bulionu, potasowałem talię i ustawiłem karty cztery: po jednej na świecę i jedną pośrodku. Usiadłem przed pudłem i zacząłem oglądać TVP kultura.

Gdy około dwunastej wstałem, odwróciłem karty i moim oczom ukazały się cztery miecze, kochankowie, sąd i gwiazda, z centralną kartą z mieczami, pomyślałem, że to wszystko to absolutna bzdura i bujda na biegunach. Totalny dyrdymał, absurd, łeż i głupota, na szczęście tylko tak pomyślałem i broń boże nie wypowiedziałem na ten temat słowa ani nie wydałem najlżejszego westchnienia, bo mógłbym mieć się z pyszna, gdyby komuś z drugiej strony zachciało się mi udowadniać. Egzorcysta, przeczuwałem to już wtedy, na mur-beton musiałby do mnie zawitać. Mur-beton.

Potem usiadłem i oglądałem powtórki koncertów, nawet i Bregović się tam znalazł, król popularyzacji bałkańskiej na ziemiach polskich, większość ludzi kojarzy “Prawy do lewego” i inne wesołe przyśpiewki, nawet i ja pośpiewałem jakieś szlagiery, których słowa znałem, o co siebie w snach najśmielszych nie podejrzewałem.

I tak się całkiem zupełnie niespotykanie w moim życiu ułożyło, że nagle zmaterializowała się, klnę się na wszystkie zęby osób mi bliskich, istota. Jasno-biało-szara poświata naokoło niej, twarz żywcem prawie z karty tarota wycięta.

Muszę dodać, że we własnym poczuciu zalkoholizowania, którego procentaż wówczas sięgał wyżyn moich trzeźwych możliwości, uznałem, że skoro wywoływałem duchy i oto obok mnie siedzi dziewczyna, przez którą widzę kanapę, to to nic takiego dziwnego.

Prawdziwy szał zaczął się potem, gdy obudziłem się raniutko, trzeźwy jak pstrąg w strumieniu, a ona dalej siedziała na kanapie. Co więcej, mówiła z sensem.

Cóż może być straszniejszego, pytam szczerze, jeśli nie namacalny owoc własnego pijaństwa w postaci okupującej kanapę, zaproszonej po pijaku osoby, która od samego ranka zaznacza, że nigdzie się nie wybiera?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • jolka_ka 08.11.2018
    Leci Pan (?) do obserwowanych. I to tyle na dziś. Komentarz średni, tekst świetny.
  • xfhc 09.11.2018
    Czytało się przyjemnie, tak jak poprzednie

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania