Z wywoływania duchów retrospekcja druga

Koniec października, okolice poweekendowe, być może wtorek, ciąg dalszy retrospekcji

 

Istny dramat.

Półprzezroczysta istota zmaterializowała się obok mnie, a ja w stanie wyższego wskazywania będąc, nie zwróciłem na nią większej uwagi. Co, jeśli nie stanowi zdecydowanie o moim umiłowaniu życia z konsekwencjami własnych czynów, to jest nieświadomością i szczytem ignorancji z mojej strony (a fe!). Nigdy nie złorzeczę też ponad obyczaj na sprawy, do których przyczyniłem się sam, na własną rękę i zgubę, świadom przecież mych wątpliwych cnót i prawdziwych wad, ale ten argument zdaje się blednąć w sytuacjach, gdy w grę wchodzi obszerna literatura. Zatem gdy i rano widmo siedziało obok, odnosiłem niejasne wrażenie, że tarotem i maczaniem palców w spirytualiach i magii, mogłem cokolwiek namieszać w równowadze zła i dobra, czy też tego świata i zaświatów - stoicka natura kazała mi ten fakt zaakceptować. Istota, która (z braku lepszych określeń) siedziała bądź też przebywała na mojej kanapie, ponad wszelką wątpliwość była tu i teraz, namacalna jak gęsty, biały dym (słynna ektoplazma?) i niech mi w zaświatach Marek w twarz napluje, ale znałem to oblicze (sic) tak podobne do cesarzowej i kochanki z kart tarota, jednakże nie jedynie z wczoraj!

Stałem tak, drżący z chłodu (nie zamknąłem na noc okna, żeby dusze mogły ulecieć - a kończący się kalendarz nieuchronnie zwiastuje pory kurczenia się rtęci w termometrze) inteligent w bieliźnie i szlafroku, w dwóch różnych skarpetkach w dodatku w jednej na opak i patrzyłem na widmo na mojej, podkreślam, kanapie.

— Nie poznajesz? To ja... Ota — przemówiło cichym, łagodnym głosem widmo. — Wczoraj…

Mówiła coś jeszcze, ale zasłoniłem rękami uszy i zacisnąłem powieki tak mocno, że pod nimi pokazały mi się te tak zwane gwiazdy, czyli złote mroczki. Gdy rozwarłem na chwilę szczeliny oczu i uszu, wciąż tam była i patrzyła na mnie. Wyglądała, jakby dalej chciała mówić, więc w przypływie równie irracjonalnych co nagłych emocji, zachowałem się nie po dżentelmeńsku, porwałem koc z oparcia fotela i rzuciłem, kurczowo trzymając się strzępka idei: że przykryję widmo grubą wełną i będzie po sprawie. Niestety, ów przeleciał przez nią, nie czyniąc jej żadnej szkody! (Poza może afrontem, jej spojrzenie powędrowało powoli ku dołowi i na jej twarzy zagościł dość żałosny grymas, z początku przeze niejasna emocja na obliczu, niech mnie święty Marek broni, widma.)

— No, wiesz? — rzekła podająca się za Oktawię zjawa, wyglądająca najwyżej na szesnaście lat - dokładnie tyle ile miała gdy się poznaliśmy.

(Rozpoznałem poniewczasie emocję w jej oczach - to był najszczerszy, smutny wyrzut.) Widmo posłało mi spojrzenie zbitego gazetą psiaka, ja zaś na moment zapomniałem o świecie i poczułem w mym trzeźwym umyśle ukłucie winy względem dziewczyny, którą kiedyś kochałem. Nie umknęło to jej uwadze, więc czym prędzej zacząłem robić wszystko, co przyszło mi do głowy, by ją ignorować… dopóki nie rozstrzygnąłem na pewno, jestem w stanie wskazującym, czy nie. To znaczy: ugryzłem się, zacząłem chodzić do tyłu, przeczytałem i zinterpretowałem na głos stronę losowo wybranej papierowej książki, zjadłem jabłko z koszyka uprzednio umywszy je dokładnie (w stanie otumanienia literaturą owoce są mi przewrotnie ohydne, stanowią wstydliwe przypomnienie o iluzoryczności i antyżywotności świata, w którym ja się znajduję po odbiciu i odkręceniu) oraz zrobiłem wiele przysiadów, kilka niepełnych pompek, wypiłem dwie herbaty i zjadłem naprawdę wyborną jajecznicę z jaj czterech z kiełbasą. Chodziłem z łyżeczką w ręce i patrzyłem przez nią jak przez lusterko: jest widmo czy nie ma. Ota, Oktawia, czy też zjawa wyglądająca wypisz-wymaluj jak moja wczesnoszkolna miłość, wydawała się z nikłym zainteresowaniem przyglądać moim wygibasom, strzelając jedynie ciemnymi rzęsami. Ale gdy nasze spojrzenia spotykały się, robiłem wszystko, by myślała, że to właśnie nie na nią patrzę a we wzorku koca czy kształcie kanapy upatruję sensu życia… zupełnie niespotykane również z mojej strony uczucie, że gdzie jak gdzie, ale nagle ja(!) u siebie w domu(!) przejmuję się czyimkolwiek zdaniem(?).

Około drugiej uznałem, że to przebrzydła potwarz i brak szacunku, że taki duch sobie po prostu zajmuje kanapę i nic nie mówi sensownego, nawet nie zagada o kwestie zaświatowe - tylko usiłuje po chamsku wciągnąć, wmanipulować mnie w grę, z której wyniósłbym jedynie własne poczucie nieskończonego szaleństwa. Mógłbym wręcz w przypływie własnego zidiocenia i trzeźwej gorączki wyskoczyć oknem i zabić się, co pewnie podobałoby się tej dusznej istocie, tak przecież niechętnej do stawienia czoła faktom i oczywistościom. W istocie, konkretnie temu, że jest mi wybitnie nie na rękę jej obecność. Że spodziewałem się gości wczoraj - gdy w nastroju wisiała magia... kiedy paliły się świece, parował powoli na ogniu bulion z kostki i stawiałem tarota na dobranoc - a nie wizyty na nie wiadomo jak długo i z dodatkiem umysłowych gierek w rodzaju: “cześć, to ja, twoja dawna dziewczyna, przybyłam na twoje wezwanie z zaświatów, by spędzić z tobą upojny weekend tylko we dwoje, jak zawsze marzyliśmy”, bez zwracania uwagi na fakt, że nie żyje i właściwie najprawdopodobniej dowolna upojność wiązałaby się z moim samogwałtem w obecności przyzwanej przeze mnie duszy z zaświatów. Plugawy, obmierzły pomysł, absolutnie nie takie rzeczy mi w głowie.

Odkręciłem wtedy flachę i łapczywie pochłonąłem pierwszy, spory haust, litery trafiły wprost do mojego mózgu, na przygotowane specjalnie dla nich, gotowe na wszystko neurony pełne jajek, herbaty i ćwiczeń fizycznych.

Gdy po dłuższej chwili zamrugałem, widmo Oktawii wciąż tam było. Wtedy właśnie zacząłem się bać, spanikowałem i niby to niepozornie, zwyczajnie, jak to ja, ubrałem się i absolutnie niepodobnie do siebie uciekłem z domu. Ostatnimi czasy nie wychodziłem z domu nawet na proszone obiady ze współpracownikami, ledwo rzadko kiedy do filharmonii lub do kina, Kauflandu lub ostatecznie, najrzadziej ale jednak, do kościoła. Transportem publicznym nie poruszam się wcale, nie pamiętam, kiedy ostatnio siedziałem w czymś podobnym lub idea taka przemknęła mi przez głowę. Tym razem zaś struchlały, oglądając się przez ramię wbiegłem do autobusu i pojechałem w siną dal, byle dalej od niewychowanego widma mojej byłej dziewczyny, Oty.

W tej kwestii szczęście zdawało mi się dopisywać, bo nie kontrolowano biletów, a i nie siedziałem wśród cuchnących meneli, tylko nastolatków, pochłoniętych grą na tych swoich telefonach. Ja też miałem jedno takie nowoczesne dosyć ustrojstwo, ale nie używałem - leżało w domu, podłączone na stałe do ładowarki… bo jakby tak, jak mawiają One, był telefon potrzebny, “a gdyby”. Stojąca obok mnie dziewczyna słuchała muzyki przez słuchawki i oglądała teledysk. Od razu się rozejrzałem, poczułem się dziwnie i jak w filmie, super futurystyczna rzeczywistość, wszyscy podróżni przyklejeni do ekranów a ja, jedyny Dzikus Huxleya, uciekam z własnego rezerwatu, bo zagnieździła mi się tam mara z koszmarów. Prawdziwie stoickie zachowanie, powinienem się wstydzić. Dobrze, że Marek został w domu, nie mógłbym spojrzeć mu w oczy… ciążyłby mi w kieszeni i czułbym się jeszcze gorzej.

Gdy dojechaliśmy do pętli, powziąłem mądrą, dojrzałą, męską decyzję i kupiłem u kierowcy bilet na przejazd z powrotem w moją okolicę, a potem zagadałem go z ciekawości, czy na każdym smartfonie można sobie słuchać muzyki. Ten popatrzył na mnie jak na kosmitę z czułkami i, bo ja wiem, nogogłaszczkami i króliczym futrem na czole i powiedział, że jak mam smartfona, to mogę wszystko. I choć zazwyczaj nie palę, bo to zgubny nałóg i odrażający zapach później człowiek z otworu gębowego wydziela, przyjąłem papierosa od tego przyjaznego gościa i paliliśmy chwilę razem, gdy pokazywał mi cały świat dostępny z tego mikro-urządzenia. Z niemałą dozą wahania spytałem, czy może mógłby sprawdzić, czy na tym całym youtube jest propagator kultury i muzyki bałkańskiej Goran Bregović. Kilka pomachań palcami i nie dalej jak dwa zaciągnięcia się papierosem później, już słuchaliśmy z małego głośniczka występu live - tego samiuśkiego, co i ja wczoraj podczas nocy wróżb i duchów. Dwudziestoletnie nagranie z czasów, kiedy nikomu się jeszcze żadne smartfony nie śniły a ludzie za szczyt możliwości technologicznych samodzielnie nagraną płytę CD uważali. Ówcześni tańczący dwudziestokilkulatkowie to dziś pryki w moim wieku. Oni na zawsze zakonserwowani w nagraniu, młodzi, piękni… jak to uciążliwe widmo szesnastolatki w moim salonie.

Podczas, gdy ja zastanawiałem się, czy którakolwiek z dziesiątek wróżb tarota mogła się sprawdzić, albo czy u mnie w domu dalej straszy, kierowca wydawał się być bardzo zaabsorbowany teledyskiem do “Kałasznikowa” i zagadał do mnie. Spytał, czy to nie dziwne, że najczęściej artyści siedzą tylko, gdy grają, a Goran nawet giba się na siedząco i śpiewa też, nie grając na niczym. I czy ja nie uważam, że to niespotykane. Odpowiedziałem wtedy, że owszem, ale może nabawił się problemów z kręgosłupem, albo to jego taki niepowtarzalny styl, że inni stoją, on siedzi, na siedząco tak jakby tańczy, gestykuluje rękami jak rewolwerowiec. Pokiwał głową na znak, że to dopuszczalne objaśnienie narrativum.

Potem pojechaliśmy i nie rozmawialiśmy więcej. Gdy przeszedłem przez własny próg, przysięgam, zapomniałem o widmie, tarocie i wszelkich problemach i wszystko było świetnie, dopóki nie usiadłem przy smartfonie. Gdy tylko Goran zawołał początek piosenki, poczułem obok siebie ciężar obecności i szlag trafił mój piękny, samotny wieczór - tym razem ta martwa wiedźma zaczęła mówić i zupełnie nie chciała skończyć. Jeszcze nigdy w życiu nieprzespana noc nie obfitowała w taką nieracjonalność… mówię to ja, który przez ostatnie trzynaście miesięcy poważnie nadużywam literatury.

Zadzwoniłem potem do jednej z Nich z prośbą, żeby w miarę możliwości i w wolnym czasie poszukała dla mnie miejsca, w którym być może wyleczą mnie z omamów, delirium i wątpliwie przyjemnych kontaktów z siłami nieczystymi. Przyjęła to z pogodą i przypuszczam, że moje notowania urosły, gdy powiedziałem, że czuję się bibliofilstwem zmęczony. Obiecała, że Obie wspólnie, niespiesznie poszukają dla mnie idealnego miejsca. Ucieszyliśmy się wszyscy: One, bo lepiej żebym jednak żył trzeźwo, bez problemów związanych z nadużyciem i ja, bo dość miałem już powoli. Czułem, że powoli mam dość.

 

Ale to było potem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • jolka_ka 12.11.2018
    To jest tak dziwne, że aż chce się więcej ;)
    Pozdrawiam!
  • Wrotycz 13.11.2018
    Skądś znam ten styl i umiejętność czynienia akcji z pojedynczego motywu. Nie lubię czynienia korekt, ale tu, nawet gdybym się zawziął, nie zarobię. Perfect.
    Mim? Nie - minn. Dobre!

    I tak leniwie podniecony spotkaniem z ektoplazmą daję piątkę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania