Płomienie szczęścia 1

Przechadzałam się zieloną polaną. Zapach kwitnących kwiatów drażnił me nozdrza, ale mimo to zachłannie wdychałam świeże powietrze. Szłam przed siebie mijając kolejne drzewa obwieszone wiosennymi pąkami. Nie czułam już bólu, ze zdziwieniem patrzyłam na swoje dłonie i stopy. Były śnieżnobiałe, czyste. Mojego ciała nie pokrywały już sińce i medyczne okablowanie. Czułam lekkość z jaką się poruszam, moje ciało było niesione przez wiatr. Szłam, nie wiem dokąd, ale podświadomie wiedziałam, że jestem już spóźniona. Postanowiłam pobiec, nigdy wcześniej nie wychodziło mi to tak dobrze jak teraz. Biegłam bez butów, bez sportowego ubrania. Miałam na sobie tylko długą koszulową sukienkę. Gdy znalazłam się na skraju polany zobaczyłam ich, siedzieli na trawie. Ubrani lekko, w niekrępujące bawełniane spodnie i lniane bluzki. Gdy podeszłam bliżej widziałam ich białe uśmiechnięte twarze, idealne niczym z obrazów, które oglądałam niedawno w muzeum. Nic nie mówiąc blond chłopak o niebiańskich niebieskich oczach, skinął ręką bym usiadła obok niego. Nie zastanawiając się długo, przysiadłam na miękkiej zielonej trawie. Co oni tu robią? Pomyślałam. Chłopak uspakajająco chwycił mnie za rękę. Jego dłonie były ciepłe, lekko wilgotne, miękkie i miał te cudowne poduszeczki przy kciukach. Pamiętam te dłonie, podobne są do mojego taty. Jak byłam mała uwielbiałam jego duże kciuki i tą poduszeczkę na kłębie. Moje małe rączki oplatały je ze zdziwieniem, że można mieć takie duże palce. Mimo, że nie lubię dotyku obcych, trzymałam mocno jego dłoń, a on uśmiechał się do mnie, tymi nienaturalnie prostymi białymi zębami. Siedzieliśmy tak, już długo. Poza mną i blondynem było jeszcze mnóstwo innych osób. Kobieta z siwymi długimi włosami i oczami w kolorze ciemnego drewna. Miała piękne stopy, bez odcisków, zadrapań i w ogóle brakiem śladów użytkowania. Wyglądała na dość starą, pewnie ok. 80-letnią. Wszyscy z uśmiechem, kierowali swoje twarze ku słońcu, które miałam wrażenie nie ma zamiaru dziś nigdzie odejść i ciągle wisi na środku nieba jakby było południe. Czy ktoś przywiązał je do drzewa i zakazał dziś zachodzić? Gdzie ja w ogóle jestem? Chłopak jakby czytał w moich myślach, pogłaskał moją dłoń z dużą dozą spokoju i cierpliwości. Czy on wie, że się boję? Niedaleko siedział mały chłopczyk, o ciemnej skórze i czarnych niczym węgiel oczach. Wyglądał na 5 lat, a był taki spokojny. Nigdy nie widziałam dziecka, które usiedziałoby w jednym miejscu dłużej niż minutę. No chyba, że oglądając kreskówki lub grając w gry komputerowe. Nagle przyszła jeszcze młoda dziewczyna z małym dzieckiem na rękach, stanęła obok czekając na reakcję innych. Wszyscy zaczęli powolnie z uśmiechem podnosić się z miękkiej zielonej trawy i rozchodzić w różnych kierunkach. Co się dzieje? Gdzie oni wszyscy idą? Dziewczyna wyszeptała tak cicho, że miałam wrażenie, że słyszę ją tylko ja… Już czas. Chłopak puścił moją rękę, uśmiechnął się całym sobą i powolnym krokiem odszedł w kierunku lasu. Ciągle siedząc na trawie, zaczęłam nerwowo się rozglądać, gdy Ci wszyscy ludzie oddalali się ode mnie. Nie zostawiajcie mnie tu samej, nie chcę tu zostać, chciałam krzyczeć, ale mój głos jak zaklęty nie działał. Zostałam sama, dziewczyna o indiańskiej urodzie z maleństwem zawiniętym w chustę odeszła ostatnia, uśmiechając się do mnie. Czułam jak jej oczy mówią mi, bądź spokojna wszystko jest dobrze. Położyłam się na trawie, była tak wygodna, że czułam, że leżę na obłokach. Chciałam zasnąć, ale słońce wciąż wisiało wysoko i raziło mnie w oczy. Nie było gorąco, nie czułam głodu, ani pragnienia. Leżałam. Przypomniałam sobie szpitalne łóżko. Twarde z szorstką kołdrą, która niczym żyletka przecinała moją cienką skórę. Widziałam odbicie mojej sinej twarzy w monitorach stojących koło łóżka, słyszałam krople spadające w kroplówce. Nikt mi nie wierzył, gdy mówiłam, że są tak głośne, że budzą mnie w środku nocy. Czułam te wszystkie igły powbijane w moje wychudzone ciało. Widziałam kościste dłonie i tak drobne nadgarstki, jakie widujemy tylko u małych dziewczynek. Mam 27 lat, a ważę pewnie nie więcej niż 12 letnia dziewczynka. Nie wiem czemu o tym myślę, tu jest przecież tak spokojnie, cicho, słychać tylko wiatr i szum drzew. Pamiętam zapłakane oczy rodziców, ich dłonie ściskające metalowe ramy łóżka. Twarz rodziny i przyjaciół, którzy mnie odwiedzali. Przychodzili do mnie zwykle raz czy dwa, tak jakby odhaczyć sobie pożegnanie. Nie potrzebuję Waszego współczucia, powtarzałam sobie. Nie chcę by ktoś nade mną płakał i skomlał. Nie chcę kwiatów i kolorowych misiów. Nie mam 5 lat, by się nimi bawić. Nie mam siły by się do nich przytulać. Widziałam, że ludziom robi się lepiej jak do mnie przyjdą. Uspakajają swoje sumienie. Brat zawsze opowiadał ile obowiązków musiał porzucić by przyjechać do mnie do szpitala. Wpadał do środka, spocony, jakby biegł przez korytarz. Mówił, że właśnie wyszedł z sądu, że jutro ma kolejną ważną rozprawę i tonę papierów. Pewnie będzie musiał siedzieć nad nimi całą noc, skoro przyjechał na koniec miasta i będzie wracał w korkach… Słuchałam tego i nie wiedziałam, czy mam go przeprosić, że przyszedł. Czy może podziękować za poświęcenie, a może po prostu odesłać do domu do żony i niezałatwionych spraw. Problem zawsze rozwiązywał się sam. Ciężarna żona dzwoniła z pretensjami, że czeka z obiadem i czy kupi mielone. Wyobrażałam ją sobie z coraz większym brzuchem, bo nie widziałam jej od miesięcy. „Wiesz kochana, ciężarne kobiety nie mogą chodzić do szpitala, tam jest siedlisko bakterii”. Gdy wychodził, cmokał mnie w czoło i życzył spokojnego odpoczynku. Mówił mi, że zazdrości, że mam tyle czasu by się wyspać. Mogę nadrobić zaległości i przeczytać połowę biblioteki. Jednak nigdy nie przyniósł mi żadnej książki. W sumie to po co umierającej dziewczynie książka, skoro nawet nie ma siły podnieść kubka. Pewnie w swoim prawniczym umyśle tak właśnie to widział, przedstawiał sobie logiczne fakty. Jaki sens zrobić coś, skoro nie ma za tym żadnych pozytywnych skutków. Może miał racje. Szkoda tracić czas na kogoś kogo za chwilę nie będzie. Czas to pieniądz powtarzają, ale ja nie mam już czasu i nikt nie ma go dla mnie. Nie będę nigdy mieć dużego brzucha i maleństwa pod sercem. Nie zadzwonię nigdy do męża z pretensjami, że spóźnił się na obiad. Nie spotkam nigdy własnego dziecka. Chociaż, lubię wyobrażać sobie, że idę do miejsca gdzie znajdują się wszystkie narodzone i nienarodzone dusze. Tam właśnie czeka na mnie moja rodzina, której nie zdążyłam jeszcze poznać. Najbardziej nie lubiłam odwiedzin mojej starszej siostry. Zawsze wchodziła pełna sztucznego uśmiechu, ubrana tak kiczowato modnie i wymalowana jakby wyszła z jakiegoś bankietu. Przychodziła i opowiadała godzinę lub dwie co u niej słychać, jak dzieci, jak jej praca. Jakie ma plany na wakacje. Jak jej jest w życiu ciężko i ile poświęceń kosztuje ją utrzymanie figury po ciąży. Ciągle słuchałam, że chodzi na fitness i na basen i jaki krem teraz stosuje. Mimo, że chciałam uciekać byłam przywiązana do łóżka przez otaczające mnie jak węże kable. Jakby miały mnie unieruchomić w jednym miejscu. Tak pewnie to celowe, w jednej ręce kroplówka, na drugiej aparatura do pomiaru ciśnienia, na palcu aparat do pomiaru wysycenia krwi tlenem, na nodze, czasem zakładali mi dodatkowe wkłucie do podawania leków, gdy inne żyły już zawiodły. Siostra wychodziła na raty. Żegnała się kila razy, bo w między czasie przypominało jej się jeszcze coś bardzo ważnego. Np. jakie buty zamówiła przez Internet lub ile wydała na ostatni zabieg u kosmetyczki. Czasem przynosiła mi kolorową piżamę z marketu i bardzo się cieszyła opowiadając mi w jakiej super hiper promocji ją zakupiła. Powtarzała też, że powietrze w szpitalach jest bardzo suche i źle wpływa na cerę. Psikała moją twarz jakimiś fikuśnymi tonikami i smarowała twarz kremem z filtrem. Po co mi filtr w szpitalnym łóżku? Zapytałam kiedyś nieśmiało. Dostałam wykład o niebezpiecznym promieniowaniu UV, które uszkadza DNA komórek i powoduje zmarszczki i raka skóry. Po cichu chciałam by to promieniowanie do mnie doszło na końcu szpitalnej sali. Słońce jest takie ciepłe, myślałam marznąć w szpitalnym łóżku. Leżałam obdarta z godności, przykryta tylko cienką szpitalną kołdrą. Nigdy nie założyłam żadnej z tych marketowych piżam. Jak wychodziła, było cicho… Aż słyszałam te wszystkie bakterie i wirusy czyhające dookoła łóżka, słyszałam jak pęka mi skóra i drobne naczynia krwionośne. Czułam jak zimny płyn wlewa się do mojego ciała i pali mnie od środka. Jestem na trawie. Słyszę odgłos lekkich kroków. Gwałtownie podnoszę głowę i widzę chłopaka. Nie uśmiecha się tylko patrzy na mnie ze zdziwieniem. Czy to jego polana? Jego słońce? Przebiegły mnie dreszcze i zrobiło mi się okropnie zimno. Zaczęłam się trząść, i zgrzytać zębami. Moje mięsnie napięły się w spazmie i nie czułam już tej błogiej lekkości. Blondyn schylił się nade mną i powiedział głosem tak czystym, pięknym… „Czas na Ciebie, musisz wracać”. Chciałam zgłosić sprzeciw, ale nie mogłam nic powiedzieć. Poczułam mocny powiew wiatru, który poderwał mnie z ziemi i porwał ze sobą. Znów jestem w swoim szpitalnym łóżku. Zdziwiona rozejrzałam się po białym pokoju. Chciałam podnieść rękę, ale nie czułam jej. Byłam cała zdrętwiała i zmarznięta. Trzęsłam się z zimna. Wtem przechodząca pielęgniarka, przyszła zmierzyć mi temperaturę i nakarmić przez stomię w moim brzuchu. Wyszeptałam tylko, że mi zimno. I straciłam przytomność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ritha 23.01.2019
    Bardzo fajny tekst, poruszający, bardzo...
    Wiek zapisywałabym słownie i przydałby się podział na akapity, bo masz tutaj ścianę tekstu, ale to takie pół-zarzuty.
    Zostawiam pięć gwiazd.
    Pozdrawiam
  • AleksandraS 23.01.2019
    Dziękuję za opinię. Nie jestem humanistą, pierwszy tekst, który gdzieś wrzuciłam z ciekawości czy komuś się spodoba. Z akapitami, faktycznie czas się polubić, a i gramatycznie jest problem. Jest mi bardzo miło.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania