Pod Czarną Granią

Tatry nigdy nie były dla mnie tylko górami. To miejsce, gdzie jesienny wiatr szepcze stare, zapomniane historie, a gęsta, złocisto-szara mgła skrywa więcej, niż ktokolwiek chciałby zobaczyć, bo każdy las, każda taka zielona kraina ma swoje mroczne tajemnice, legendy. Rok temu, w październiku, gdy liście drzew płonęły rdzą i krwawnikiem, wybrałem się na szlak pod Czarną Granią – mniej znany, omijany przez turystów, bo stroma ścieżka i brak schronisk odstraszają. Łaknąłem samotności, ucieczki od miasta, od zgiełku i hałasu. Mapa obiecywała pięć, sześć godzin marszu. Wziąłem więc plecak, latarkę i busolę po dziadku, do której miałem sentyment, jak do wszystkiego, co stare.

Z początku nic się nie działo, choć zarazem działo się tak wiele – w uniwersum dźwięków, zapachów, kolorów, w świecie flory i fauny. Co by powiedział David Attenborough na taką niby-stagnację? Chcę powiedzieć, że pierwsza godzina była spokojna, tak spokojna, że można by poświęcić ów czas spaceru na tworzenie haiku tudzież innej poezji. Ścieżka wiła się przez knieję, wilgotne liście chrzęściły i rozmiękały pod ciężkimi traperskimi buciorami, pachniały gnijącą ziemią, a w oddali het, het pohukiwała sowa. Słyszałem jej śpiew zwielokrotniony przez bajeczne echo. Dla efektu, można by rzec. Ech! Poezja dźwięków!

Ale coś było nie tak. Co chwilę słyszałem kroki – nie moje, lżejsze, jakby ktoś szedł równolegle ze mną, skryty za dostojnymi drzewami-pomnikami. Zatrzymywałem się, nasłuchiwałem. Cisza. Ruszałem dalej, kroki wracały, jakby ktoś deptał po tych samych zbutwiałych liściach. „Wiatr” – powtarzałem sobie, choć wiatr nie chodzi, zresztą powietrze prawie stało.

Na drugim kilometrze znalazłem to. Nagle! Bez ostrzeżenia! Mały, rzeźbiony kamień wielkości dłoni, wbity w ziemię tuż przy szlaku. Och, uwielbiałem takie osobliwości. Ten tu wyglądał jak ludzka twarz – poorana zmarszczkami niczym jesienne liście (słabe porównanie, ale chwilowo nie stać mnie na lepsze), z oczodołami wyrytymi zbyt głęboko, zbyt jakoś tak niefortunnie. Wokół niego ziemia była czarna, jakby spalona, a powietrze cięższe, zimniejsze. Sfotografowałem go telefonem, ale zdjęcie – od razu sprawdziłem – wyszło zamazane, jakby mgła wdarła się w kadr i rozmyła kontury. Ruszyłem dalej, czując lodowaty chłód na karku – jakby oddech zmarzniętego października, zakładając jego personifikację oczywiście.

Mgła gęstniała, choć prognoza na dziś mówiła o lazurowym niebie; teraz była mleczna, pachnąca pleśnią, mokrą korą i dymem. Szlak skręcał w wąwóz, gdzie skały tworzyły coś na kształt korytarza ociekającego wilgocią. A wąwóz? Hm! Prawdę powiedziawszy, pomyślałem o zawilgoconej katedrze, gdy go tak znienacka ujrzałem, gdy go spostrzegłem. To tam usłyszałem to po raz pierwszy – cichy, niski śpiew, jakby zawodzenie sędziwej kobiety, choć nie pozbawione uroku. Ot, kołysanka, tylko że pozbawiona słów. Tak, stara kołysanka, która sprawiała wrażenie, jakby wydobywająca się z zamarzniętej gardzieli. Odwróciłem się. Nikogo. Śpiew ustał, ale kroki wróciły i tym razem były bliżej, jakby tuż za mną, chlupiąc w kałużach.

Wąwóz kończył się polaną, gdzie trawa była żółta i zwiędła, jakby martwa. Stała tam kapliczka – drewniana, spróchniała, omszała, z wyrytym napisem: „Dla tych, co nie wrócili”. W środku leżał kolejny kamień, identyczny jak poprzedni, lecz z plamą rdzawego koloru – jakby zaschnięta krew na jesiennym liściu (i znowu nie stać mnie na lepsze porównanie, bo słowa słowami, ale rzeczywistość górą). Ech! Co za poezja barw! Strach – okazuje się – też może mieć wymiar estetyczny. Ale wracając do sedna... Dotknąłem go. Był ciepły, pulsujący, jakby żył podskórnie, podpowierzchniowo i chciał mnie skrzywdzić. W tej samej chwili śpiew wrócił, głośniejszy, otaczający mnie ze wszystkich stron, jakby sam las nucił. Telefon przestał działać – ekran zamigotał i zgasł na dobre.

Szedłem dalej (hm, mogłem wrócić, ale nie), coraz szybciej, choć szlak wydawał się dłuższy niż na mapie, a liście szeptały pod stopami coraz głośniej, i głośniej, i głośniej. Kroki za mną przyspieszyły, a śpiew przeszedł w charkot – jakby ktoś dławił się i połykał litery. Chociaż nie! Nie było liter, nie było słów.

W pewnym momencie potknąłem się o coś miękkiego, zimnego. To nie był korzeń. To była dłoń – szara, wychudzona, z palcami zaciśniętymi na kolejnym kamieniu, pokrytymi błotem i zeschłymi liśćmi, jakby tych liści było nie dość na dziś, nie dość na jedno skromne opowiadanie. Wycofałem się; latarka zamigotała. W jej świetle zobaczyłem w trawie dziesiątki kamieni, a każdy z ludzką twarzą. Wszystkie one „patrzyły” na mnie pustymi oczodołami. Upiorny widok!

Wtedy mgła rozstąpiła się na moment, a ja mogłem się lepiej rozejrzeć. Stała tam kobieta w łachmanach przesiąkniętych wilgocią, z twarzą jak te kamienie – bez oczu, z ustami rozciągniętymi w grymasie wielkiego bólu. W dłoniach trzymała własny kamień, pulsujący czerwienią niczym przejrzałe jesienne jagody. Śpiewała kołysankę, ale jej usta się nie poruszały. Ziemia pod jej stopami pękała – miękka, błotnista – a z szczelin wychodziły dłonie, dziesiątki, setki szarych dłoni, szarpiących mnie za kostki, ciągnących w dół, pod powierzchnię, w zimną, gnijącą ziemię. Wtedy fala strachu uderzyła mi do głowy, bo uderzyć musiała. Kto by się nie bał! Krzyknąłem, wyrwałem się, biegnąc na oślep przez zwałowisko liści – żółtą, czerwoną, pomarańczową pustkę, choć przecież wkoło były drzewa i rósł las, nie było więc tak całkiem pusto. A potem? Potem urwał mi się film, najkrócej i bez owijania w bawełnę mówiąc.

Obudziłem się – dobrze, że w ogóle się obudziłem – na zupełnie innym szlaku, dziesięć kilometrów od Czarnej Grani, otoczony ratownikami. Ci dzielni chłopcy znaleźli mnie nieprzytomnego, z rękami pełnymi czarnej, wilgotnej, gnijącej ziemi. Telefon był rozładowany, ale po podłączeniu znalazłem jedno zdjęcie – nie, nie moje. Na nim stała ona, kobieta demoniczna, pochylona nad moją śpiącą sylwetką, z dłonią szponiastą przystawioną do mojego gardła, niby nóż, z długaśnymi, czarnymi, odrażającymi paznokciami. A w rogu kadru? Kamień – z moją twarzą, wyrytą jakoś tak zbyt głęboko, zbyt nieudolnie, już bez oczu.

Wróciłem z boru, z zielonego oceanu do dżungli-miasta, lecz cóż z tego?! Głos się o mnie upomina. Co noc słyszę ten upiorny śpiew – cichszy, jakby dochodził spod podłogi. I czuję, jak ziemia tuż pod łóżkiem stojącym w suterenie robi się miękka, wilgotna, jakby powoli, jesiennie, chciała mnie wciągnąć z powrotem – już na zawsze. Wiem, zdaję sobie sprawę, że koniec końców zamienię się w proch, w soki płynące w trzewiach Matki Ziemi, w sfermentowaną śmierdzącą juchę. Podziemie – to teraz moja przyszłość.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • il cuore wczoraj o 20:17
    Nie wszystko jest dobrze, uwiodłeś mnie Attenborough, jejku!
  • maciekzolnowski 9 godz. temu
    Attenborough - mój mistrz. :) Dzięki za wizytę tutaj.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania