Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
POD GWIAZDAMI CZĘŚĆ 21
MICHAEL
– Co znowu? – Odsunąłem wargi od ust Sarah, słysząc głośne odgłosy dobiegające z głębi mieszkania. – Schowaj się do szafy, ja pójdę sprawdzić. Może mam przesłuchy od końskiej dawki prochów, którą wtoczył we mnie Paul, ale chyba słyszałem urwany okrzyk ojca, jakby go ktoś uciszył.
– Michael, przecież ty ledwie trzymasz się na nogach… nie wychodź.
– Spokojnie. – Przytrzymałem bladą twarz Sarah za policzki. – Dam radę – dodałem i sięgnąłem po broń, leżącą na skraju łóżka. – Nie wyścibiaj nosa za drzwi pod żadnym pozorem, rozumiesz?
Skinęła twierdząco głową. W jej wielkich oczach widniał strach, pomieszany z troską. Ucieszył mnie ten widok, bo nabrałem pewności, że jednak nie jestem jej obojętny.
Uchyliłem delikatnie drzwi, rozpoznałem teren i przekonawszy się, że jest czysto, ruszyłem powoli przed siebie. Czułem żołądek w przełyku, a ból w pozszywanych ranach był tak silny, że każde stąpnięcie wywracało mi flaki do góry nogami.
Narkotyki nie działały tak, jak oczekiwałem. Irytował mnie ten stan rzeczy.
Zacisnąłem jednak zęby i nie zwalniałem kroku. Odgłosy na dole ucichły, co nie wróżyło niczego dobrego. Ojciec za każdym razem, kiedy wykończył wroga, wypełniał głuchą przestrzeń w pomieszczeniu śpiewem. Nie miał głosu, ale partie tenorowe szły mu nadzwyczaj przychylnie dla ucha.
Nie było słychać rozmowy – cisza, jakby dom był opustoszały.
Miałem zaledwie dwa kroki, aby zaszczycić progi salonu, lecz zawahanie się przejęło prym; przywarłem plecami do zimnej ściany, stabilizując oddech.
Cierpiałem katusze, ale nie mogłem pisnąć, narażając się tym samym na utratę życia.
Po paru głębokich wdechach opanowany i skupiony na dalszym węszeniu wkroczyłem do salonu – był pusty, jak podejrzewałem.
– Co do chuja? – Zaświeciła mi się czerwona lampka w głowie. – Zabrali zwłoki i zwiali? – Zachodziłem w głowę.
Nie… nie, szybko odrzuciłem tezę. To nie było w stylu Dona.
Podszedłem do okna, rozchyliłem firankę; roztrzaskany helikopter stał na posesji – pilota brak.
– Chyba rzeczywiście podwinęli ogony – burknąłem i uniosłem kąciki ust, czując rosnącą ekscytację – Nie chcieli przeszkadzać?
Wypuściłem firankę z dłoni, nie zdążyła osłonić okna, kiedy parę naboi przeleciało przez podwójną szybę; szkło opadło z hukiem na posadzkę, a ja odskoczyłem w objęcia ściany.
– Ja pierdolę! – zakląłem pod nosem. Kule świstały przez rozwalone okno bezustannie. – To na pewno snajper, bo trafia w jeden punkt. – Przechyliłem lekko głowę i zawiesiłem wzrok na komodzie, a raczej na tym, co z niej pozostało.
Korniki robią mniej szkody niż ten pojeb z laserem.
Usłyszałem to, czego się najbardziej obawiałem – stłumiony krzyk Sarah. Nie zważając na kule, ruszyłem z kopyta do sypialni, ale nie zdążyłem – ukochanej już tam nie było. Dopiero kiedy podszedłem do okna, zauważyłem, jak jacyś brutale wpychają zakneblowaną kobietę do dostawczaka; był tam ktoś jeszcze.
Strzeliłem. Celowałem w koła – spudłowałem.
Auto odjechało z piskiem opon, pozostawiając po sobie kłęby spalin. Opadłem na ziemię – dopiero teraz zauważyłem dwa świeże postrzały.
– Kurwa – syknąłem, wzniosłem obolałe ciało i namacałem telefon w tylnej kieszeni spodni.
Wybrałem numer Dona – wyłączony; Alecka – abonent poza zasięgiem.
Wklepałem Harris – odebrał:
– Co tam?
Streściłem przebieg wydarzeń.
– Zbierz ludzi, namierz ojca i czekaj na mnie; będę za cztery godziny. – Przerwałem połączenie.
Rozłożyłem broń – wkład był prawie pusty. Wymieniłem magazynek i wolnym krokiem ruszyłem w stronę drzwi. Potrzebowałem coś zażyć, bo ból stawał się nie do wytrzymania, a musiałem dojechać do Londynu.
Kopnąłem drzwi, ustąpiły bez problemu. Nie zdążyły nawet dotknąć ściany, kiedy runęła salwa pocisków.
– Na chuja zostawili to ścierwo? – Byłem coraz bardziej poirytowany, a świeże rany dokuczały niemiłosiernie. Miałem odczucie, jakby kule tarły o kości. Na szczęście szybko mnie olśniło, kiedy moje oczy przez przypadek zawisły na teleskopie. – Lornetka. – Sarah miała specjalną do oglądania nocnego nieba. – Odstrzelę cię jak psa, szmaciarzu jebany.
Nie przeciągając, podreptałem do przedsionka, pochwyciłem w locie masywną lornetę i podszedłem do ściany, nieopodal okna.
– Gdzie jesteś, pojebie? – Przyłożyłem przyrząd do twarzy, miałem drugie oczy i zerknąłem przez firankę; nie odsłaniałem jej, bo to była pewna śmierć. – Wystarczy namierzyć ptaszka, pociągnąć za spust i gotowe – burknąłem do siebie, wytężając wzrok. Ustawiłem ostrość i bingo.
Nieproszony gość był na dachu sąsiedniego budynku – pustostan. Kątem oka wypatrzyłem czerwony punkcik na ścianie. Strzelec miał mnie jak na widelcu, ale ja jego też. Aby oddać strzał, musiał unieść głowę, przyłożyć do lunety i wycelować; to była moja szansa.
– Tym gównem cię nie sięgnę. – Szybko doszedłem do wniosku, że potrzebuję swojej broni. Tylko, gdzie mogła być?
Ostatni raz miałem ją w salonie – przeszedłem tam. Zajrzałem pod stół, obcykałem dywan, przetrzepałem kanapę – kicha.
– Kurwa… kurwa… by to szlag. – Uruchomiłem szare komórki; pustka.
Ciało napierdalało mnie coraz mocniej; mroczki przed oczyma przybierały na sile. Długo tak nie pociągnę. Sarah miała jakieś proszki, ale za słabe. Jednak wyłuskałem z listka jakieś tabletki i popiłem wodą, stojącą obok kanapy.
Dlaczego stawiała napoje na ziemi, pomyślałem? Schylanie było teraz najmniej pożądanym przeze mnie wysiłkiem.
Podskoczyłem, kiedy zadzwonił telefon; wokół panowała głusza, nawet własny oddech słyszałem intensywniej.
– Mów – wyszeptałem.
– Don jest paręnaście kilometrów od ciebie, na obrzeżach jakiejś wiochy – oświadczył Harris. – Zostań na miejscu, już do ciebie lecimy. Pół godziny i jesteśmy. Potrzebny lekarz?
– Tak i dużo prochów… Będę czekał. Wylądujcie za wiochą, bo jeden złom na posesji, już mam. – Wdusiłem czerwoną słuchawkę i wcisnąłem telefon do kieszeni spodni.
Nigdy nie pochwalałem metod ojca, aby chipować ludzi jak psy; teraz byłem wdzięczny jego uporowi, bo bez tego szukałbym teraz, jak wiatru w polu. Małe urządzonko w łydce, a taka wygoda.
Jedyne, co na chwilę obecną musiałem zrobić, to: odstrzelić gnoja i znaleźć torbę Paula, bo facet nie żyje na bank, ale nie miałem czym.
– Myśl Michael – mówiłem do siebie, drepcząc w miejscu. – Gdzie mogłeś ją posiać? Kurwa. – Uderzyłem głową w słup. – Pierdolony telefon.
Odebrałem:
– Szef zmienił pozycję. Zrobili sobie zapewne krótką przerwę. Zmierzają do Londynu; tak mi się zdaje, bo wjechali na pasmówkę – recytował Harris jednym tchem. – Co robimy?
– To, co ustalone. Czekam – zakasłałem, co nasiliło ból głowy. – Wyjechałbym wam naprzeciw, ale jestem uwięziony, jak kanarek w klatce. Zostawili snajpera na dachu, który zapewne ma mnie dobić. Alec też jest w okolicy?
– Tak i Sarah też.
– Ją ojciec również naznaczył? – Byłem ciut zdziwiony. – Nie wiedziałem.
– Tak – prychnął Harris. – Sam wiesz, że technologia to jego konik, a ludzie wrogami albo przyjaciółmi. Ponoć Sarah bez psioczenia przystała na propozycję namiaru w razie „W”.
– Dobra, kończę. – Przerwałem sygnał i przejechałem palcami po zarośniętej szczęce.
W aucie mam drugą broń, ale jak do niego dotrzeć, zachodziłem w głowę?
Usiadłem, potrzebowałem zebrać myśli, co nie było łatwe, bo mózg parował. Tabletki chuja pomogły, było coraz gorzej. Pochwyciłem podkoszulek Sarah leżący na oparciu fotela i jednym szarpnięciem rozerwałem. Owinąłem postrzał na udzie; mocno krwawił, po czym wstałem i podszedłem do tylnych drzwi.
Zbadałem teren i nie zauważywszy niczego niepokojącego, ruszyłem ile sił przed siebie. Byłem na celowniku, bo dwie kule przeleciały blisko ucha, ale na szczęście, dupek nie trafił. Dopadłem drzwi, otworzyłem, wskoczyłem do środka i wyjąłem broń ze schowka.
Pojeb strzelał jak opętany. Modliłem się w duchu, aby nie trafił w bak i nie doszło do samozapłonu, bo wylecę w powietrze i będę oglądał idiotę z góry.
Przybrałem wygodną do oddania strzału pozycję i tylko czekałem na kolejny wystrzał – padł; oddałem krótką serię – nie trafiłem.
Próbowałem parę razy, bez rezultatu – na szczęście miałem spory zapas amunicji, bo zapowiadała się dłuższa zabawa. Człowiek na dachu miał dobre oko i strzelał precyzyjnie w okolice podwozia, próbując przestrzelić żelastwo i umieścić parę pocisków w moim i tak już poszatkowanym ciele. Parę przeleciało na wylot – żadna jednak nie osiągnęła celu.
– Dlaczego mnie zostawili? – zadawałem sobie pytanie. – Miałem przeżyć, a tamten na dachu ma mnie tylko przyblokować, przed podjęciem pościgu? Przecież dobrze wiedzieli, że również tutaj jestem, więc…?
Próbowałem zmienić pozycję, bo mi łydka zdrętwiała; pożałowałem tego szybko. Rwący ból przeszył mięśnie i dotarł do kości. Zacisnąłem zęby, starłem łzy z rzęs i przygryzłem wargę. Zamknąłem oczy, wychodziły z oczodołów.
Cierpienie przyćmiło lęk o ukochaną i ojca. Prawie o nich nie myślałem – w ogóle nie myślałem, tylko tkwiłem w uwięzi, nie mogąc wyścibić nosa. Mogłem zostać w domu, przynajmniej było dużo miejsca.
Wyjąłem kawałek obeschniętej bagietki z bocznej kieszonki drzwi, wystawiłem ponad głowę; padł strzał… kolejny. Wykorzystałem sytuację i celując we wcześniej obrany kierunek, odstrzeliłem intruza. Skąd wiedziałem, że oberwał? Nie strzelił więcej, chociaż wierciłem się w aucie, jakbym wlazł w mrowisko.
Odetchnąłem z ulgą i opadłem na siedzenie od strony pasażera. Ciemne plamy przed oczyma przybrały na sile, traciłem jasność widzenia.
– Tylko nie teraz – jęknąłem i otworzyłem drzwi. – Muszę znaleźć torbę, bo nie wyrobię.
Wypadłem z auta, nie miałem siły podźwignąć ciała z podłoża. Jak wąż, sunąłem po wilgotnej trawie, przymroczony i ledwie żywy. Wiedziałem, gdzie leży torba, bo podczas obczajania snajpera, dojrzałem sztywne ciało doktorka obok helikoptera.
Dzieliło mnie od niej parę kroków – wieczność, jeśli chodzi o osiągnięcie celu. Uda i łydki rwały, szczypały, bo naruszona darń zabrudziła rany. Zawyłem jak wilk do księżyca. Zamglenie sczerniało, głowa opadła na trawę, zemdlałem.
***
– Michaelu… otwórz oczy – usłyszałem przytłumiony głos i poczułem czyjś dotyk na ramionach. – Wjebałem w żyłę półtorej porcji. Zaraz poczujesz się lepiej. – Znałem tembr głosu, który do mnie przemawiał. Próbowałem unieść ociężałe powieki – poległem.
– Zostaw – oznajmił matowy głos. – Pięć minut i będzie skakał po drzewach.
Mężczyzna wiedział, co mówi, bo niespełna trzy minuty później siedziałem na kanapie z kubkiem herbaty w ręku.
– Lepiej? – spytał Harris i usiadł obok. – Niezła rozpierducha mnie ominęła. – Wyszczerzył się i zanurzył wzrok w telefonie. – Są sto kilometrów przed Londynem – powiedział, monitorując chip ojca. – Lecimy bliżej obiektu?
– Pytasz na wpół przytomnego, co dalej – fuknął Tao. – Ściągamy pośladki i w drogę – podsumował i opuścił salon.
– Ilu ludzi mamy? – wycharczałem.
– Przylecieliśmy na dwa helikoptery, więc wystarczająco – odparł Harris, wstał i wyrwał herbatę z moich dłoni. – Idziemy. Szkoda czasu.
– Zaraz… psy – wymamrotałem i uniosłem ciało do pionu. – Trzeba je zabrać.
– O czym ty do chuja do mnie mówisz? – Harris uniósł pytająco brew. – Przetrzepaliśmy cały dom, nie ma nikogo.
– Psy Sarah.
– Daj mu więcej leku, bo pierdoli jak potłuczony. – Harris spojrzał na Tao. – Zostały w Londynie – skwitował i podał mi pomocne ramie.
– Zostaw! – Wyrwałem się z uścisku. – Musicie je znaleźć.
– Johnny, widziałeś w okolicy jakieś psy! – krzyknął Harris.
– Latają tutaj jakieś dwie chudziny – odkrzyknął. – Zastrzelić?
– Nie, złapać i wsadzić do maszyny – poinstruował Harris i ponowił próbę pomocy; przyjąłem ją.
– Na przyszłość, nie rób ze mnie idioty, rozumiesz? – Spiorunowałem towarzysza wzrokiem i powoli podreptaliśmy w stronę wyjścia.
Odpowiedziało mi milczenie. Odwrócił głowę.
– Wyjmij telefon, mam w tylnej kieszeni. – Harris zrobił, o co prosiłem i podał mi go. – Idź, ja zaraz dołączę.
Wybrałem numer i nawiązałem połączenie:
– Zygzak? – Po drugiej stronie panowała cisza. – Tutaj Michael Lord.
– Słucham – głos był oschły, mocno basowy.
– Zaraz wyślę lokalizację, będzie robota.
– Jatka, czy przekąska? – Był zainteresowany, co wyczytałem z tembru głosu.
– Jatka.
– Czekam. – Usłyszałem pipanie; rozłączył połączenie.
Wysłałem pinezkę z ostatnią dostępną lokalizacją, prosząc, aby był w okolicach wjazdu od zachodu, po czym w ślimaczym tempie wlazłem do helikoptera.
Pieski zostały nafaszerowane prochami; spały smacznie na tyłach maszyny. Miałem tylko nadzieję, że otworzą oczy, po takiej dawce.
Było nas w helikopterze ośmiu, wyłączając pilota, bo nie był przeszkolony do bycia mordercą.
– Poprosiłeś tego bydlaka o wsparcie? – Tao nie był zadowolony z mojego posunięcia i nie krył tego. – Nie mam wyboru. Ojca jeszcze bym przeżył, bo za blisko z nim nie jestem, ale utrata Sarah stawia mi wszystkie włosy na ciele, rozumiesz?
– Tak. – Tao pokiwał głową i uniósł kąciki ust. – Co te baby z nami robią.
– No właśnie – przyznałem i wsparłem głowę na oparciu.
Zygzak był rozchwytywanym i trudno dostępnym skurwysynem, który potrafił ustrzelić wszystko z ogromną precyzją. Aby ocalić najbliższych, musiałem zaryzykować, a było się czego obawiać, bo był nieobliczalny. Zwiał z najlepiej strzeżonego więzienia, a psychiatrów, którzy próbowali mu pomóc, wystrzelał jak kaczki.
Był wybuchowy, ale jak się ma dwie świadomości, to trudno przewidzieć, z którą z nich przyjdzie w danej chwili obcować i rozmawiać.
Kiedy pilot odpalił silnik, myślałem, że mi mózg wybuchnie i wycieknie nosem.
Zatkałem uszy i skupiłem myśli na czymś przyjemnym; no może nie do końca.
Cofnąłem bieg czasu i zakotwiczyłem w przeszłości. Przed oczyma stał mi obraz ojca, jak mnie poniża i wyśmiewa. Milczałem, nawet nie za bardzo słuchałem. Przywykłem do takiego traktowania, nawet mu współczułem, że musiał obcować z nieudolnym synem.
Czy kiedyś z jego ust padło coś miłego w moim kierunku? Nie.
Więc, dlaczego czułem serce w przełyku na myśl, że mogę go już więcej nie zobaczyć?
Otworzyłem oczy.
Przeszły mnie dreszcze od czubka głowy po palce stóp.
– Wszystko okej? – zagadnął Harris. – Jesteś blady jak kreda. – Położył mi dłoń na czole. – Płoniesz.
– Przeżyję – oznajmiłem.
– Za pięć minut lądujemy. Chcesz jeszcze prochów?
– Nie… serce mi kołacze w piersi, jakby chciało z niej wyskoczyć. – Przedstawiłem fakty. Nic głośno nie mówiłem, ale coś było nie tak.
Pot spływał strużkami po rozgrzanych plecach, a oddech był płytki i urywany; czyżbym przedobrzył?
– George, odpal laptop. – Tao szybko przemieścił się bliżej informatyka. – Wklep to – poprosił i postukał palcami w skroń.
– Stare fabryki – poinformował George, patrząc na mapę satelitarną.
– Co jest? – mówiłem z coraz większym trudem. Wielki balon blokował mi drogi oddechowe.
– Nie jadą do miasta – stwierdził George. – Od jakichś dwudziestu minut tkwią w miejscu. Chyba mamy miejsce docelowe. – Podam namiary pilotowi. – Kiwnął głową i zaczął działać.
Harris wrócił na miejsce.
– Prześlij mi dane. – Trzymałem telefon kurczowo; miałem wrażenie, że zaraz wypadnie.
– Po co? – Tao był zaskoczony moją prośbą.
– Zygzak.
– Kurwa, zapomniałem, że będzie.
– Więcej ćpaj, to na pewno wpłynie dobrze na pamięć – syknąłem, ciut poirytowany tymi pytaniami.
Chłopaki wybuchli śmiechem.
– Pan czyściutki zabrał głos – prychnął Tao i przesłał informacje. – Sarah wie, że jesteś uzależniony od swojego specyfiku i jak go nie zażyjesz, to ci odpierdala?
– Nie, ale widziała mnie od tej drugiej strony. – Przełknąłem ślinkę. – Kiedyś o mało jej nie zgwałciłem. Byłem na zejściu i coś mnie jebnęło na ostre rżnięcie. – Słowa więzły w gardle, bo chwalić się nie było czym; z drugiej strony stwierdziłem fakt i pokazałem, jaki jestem pierdolnięty, o czym oni z resztą dobrze wiedzieli.
– To wtedy się wszystko posypało – dodał Harris. – Szef coś wspominał o jakiejś cizi, która cię nie chciała. Dopiero kiedy nastała w firmie, widzieliśmy, jak cię olewa na własne oczy. Cudowny widok.
– No… zapewne, ale nie dla mnie – stwierdziłem. – Długo jeszcze?
– Dwie minuty – rzucił pilot. – Już widać zardzewiałe blachy i kominy.
– Długi dystans przed nami?
– Kilometr – odpowiedział pilot. – Bliżej nie podlecę, bo za duży hałas.
– Powiedział, co wiedział – wypaliłem. – Przecież i tak nas usłyszą.
– Nie, bo szef kazał zainstalować pochłaniacze huku – dodał pilot. – Do kilometra jesteśmy niesłyszalni.
– Ojciec pomyślał o wszystkim. – Coraz bardziej podziwiałem jego przezorność i upodobanie do technologicznych nowinek.
– Będę nas sadzał, trzymać się czegokolwiek! – wykrzyknął pilot i skupił uwagę na sterze.
Szkoda, że nie kupił niczego, aby wyciszyć hałas w środku, pomyślałem – mózg miałem ugotowany na twardo.
Osiedliśmy bez problemu. Po upływie chwili śmigło zwolniło, po czym stanęło całkowicie.
– Do dzieła, panowie – rzucił Tao i jako pierwszy postawił stopy na twardej powierzchni.
Chłopcy poszli jego śladem i po opuszczeniu maszyny, przycupnęli pod rozłożystym drzewem, czekając na rozwój sytuacji; wyglądali na znudzonych – niektórzy z nich ziewali.
– Nie tak szybko – powiedziałem. – Bez zygzaka nie idziemy dalej. Nie wiemy, ilu ich tam jest i jak wygląda sytuacja.
– Już wszystko wiem – doleciał do moich uszu znajomy głos. – Przeprowadziłem rekonesans.
– Jakim cudem… już jesteś? – Byłem w lekkim szoku.
– Nie tylko wy macie maszyny latające – roześmiał się i podszedł bliżej, obserwując wszystkich spod ściągniętych brwi. – Dziesięciu strzelców, trzech snajperów. Dwoje zakładników jest w starej chłodni od zachodniej strony.
– Nawet nie będę pytał, skąd wiesz. Jak dwoje…?
– Było piętnastu karabinierów, ale część gryzie ziemię. – Puścił oczko. – Jest starszy pan i kobieta.
– Aleck, gdzie? – Ciśnienie mi skoczyło, co szybko odczuło serce. Chyba miałem zawał.
– Nikogo więcej tam nie ma.
– Nie było Alecka wokół domu? – Zmierzyłem chłopaków; za mocno przekręciłem ciało, ból promieniał, ugryzłem czubek języka.
– Żywej duszy – odpowiedział Tao.
– Zapewne za dużo fikał i wyrzucili go po drodze – zasugerował zygzak z przekąsem na ustach.
– Może być – westchnąłem. – Szkoda… lubiłem gnoja.
– Ruszamy? – spytał Harris.
– Tak.
Komentarze (7)
Se żartuję, jest wporzo.
cul8r
Twoje teksty są dosyć długie, więc poniewierają się czytaniu.
Chyba kojarzę ciebie z innego miejsca.
cul8r
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania