Poza zasięgiem - Juliet
Plac zabaw tonął w bieli. Śnieg skrzypiał pod butami, a powietrze było tak mroźne, że oddechy dziewczynek zamieniały się w małe chmurki unoszące się przed twarzami. Huśtawki oblepione lodem wyglądały jak zaczarowane, a piaskownica przykryta grubą warstwą śniegu była teraz ich „górami".
Juliet wspięła się na najwyższą zasypaną kupę śniegu i wyciągnęła rękę do Leny. – Chodź! To nasz zamek! – zawołała z szerokim uśmiechem.
Mała dziewczynka o czarnych włosach wdrapała się obok niej, poślizgnęła się i obie runęły w biały puch, śmiejąc się tak głośno, że echo odbiło się od pobliskich domów. Przez chwilę nic się nie liczyło – tylko one, biel śniegu i ich własny świat.
– W nowym roku będziemy siedzieć razem w ławce – powiedziała Juliet, leżąc na śniegu i patrząc w niebo, gdzie spadały kolejne płatki. – Nikogo innego nie chcę obok siebie.
Lena odwróciła się do niej, jej policzki były różowe od mrozu. – To obiecane – wyszeptała. – Zawsze razem.
Na chwilę Juliet naprawdę w to uwierzyła. Śmiech Leny mieszał się z szelestem śniegu, a jej ramiona były jak obietnica, że nic złego się nie wydarzy. Zima tamtego roku pachniała spokojem i dziecięcą beztroską.
Reflektor oślepił blondynkę, gdy stanęła na środku pustej sali gimnastycznej. Śnieg sprzed lat zamienił się w kurz sceny, a obietnica bezpieczeństwa – w ciszę, która przytłaczała mocniej niż krzyk ojca.
Recytowała wiersz, głos miała równy, pewny, ale w środku drżała. Wiedziała, że każde słowo, każda intonacja muszą być idealne, bo tylko wtedy usłyszy pochwałę. A przecież całe życie czekała na to, żeby ktoś powiedział: jesteś dobra, jesteś wyjątkowa.
– Świetnie – odezwał się nauczyciel, wychodząc z cienia i podchodząc bliżej. Jego dłoń dotknęła jej ramienia, zbyt długo, zbyt znajomo. – Masz talent, Juliet. – Pochylił się lekko, a jego spojrzenie wbiło się w nią jak szpilka. – A talent trzeba pielęgnować.
Juliet stała nieruchomo, z sercem bijącym w piersi jak wtedy, gdy słyszała krzyk ojca. Wiedziała, że nie powinna pozwalać, by dotyk przesuwał się niżej, ale jej myśl była tylko jedna: powie coś jeszcze? Pochwali mnie znowu?
Czuła, jak dłoń nauczyciela przesuwa się po jej ramieniu niżej, na plecy. Była jak sparaliżowana – wiedziała, że granica została przekroczona, ale równocześnie serce waliło jej w piersi jak młot, czekając na kolejne słowa.
– Widzisz, Juliet... – jego głos był cichy, prawie szeptany, jakby dzielili się sekretem, którego nikt inny nie mógł usłyszeć. – Masz w sobie coś, czego nie ma żadna inna uczennica. Pasję. Determinację. To... wyjątkowe.
Przełknęła ślinę. Tak bardzo pragnęła uwierzyć, że to prawda. Że naprawdę ktoś w końcu ją dostrzega – nie jako córkę burmistrza, nie jako ozdobę na rodzinnych bankietach, ale jako ją samą. Kiedy jego dłoń zsunęła się niżej, dziewczyna nie odsunęła się. Zamiast tego zacisnęła powieki i wzięła cichy oddech. Jeśli to cena, by usłyszeć więcej takich słów... to ją zapłacę.
– Dobrze... – powiedział nauczyciel, jakby sam siebie upewniał. – Właśnie tak. Pokażesz wszystkim, na co cię stać. Ale najpierw... musisz nauczyć się uległości.
Skinęła głową. Drżała, ale nie ze strachu – z napięcia. W środku krzyczała z bólu i złości, że musi godzić się na coś, czego nie chce. A jednak część niej – ta zraniona, łaknąca uznania dziewczyna – wołała: więcej, proszę, mów więcej, powiedz, że jestem wyjątkowa.
Juliet weszła do salonu, a powietrze uderzyło ją ciężarem rozmów. Przy wielkim stole, oświetlonym żółtym światłem żyrandola, siedziało kilku mężczyzn i dwie kobiety – wszyscy w eleganckich płaszczach, z twarzami ściągniętymi od napięcia. Pachniało dymem cygar, mocną kawą i czymś jeszcze... niepokojem.
– Kolejne zaginięcie – odezwał się radny o niskim, chrapliwym głosie. – To już trzecia osoba w tym miesiącu. Ludzie zaczynają mówić, że las pochłania tych, którzy wracają nocą.
– Głupoty – burknął inny. – To nie las. To ktoś. – Jego wzrok na chwilę zawisł na ojcu Juliet, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia.
Burmistrz poprawił mankiet koszuli i odchylił się w krześle, emanując spokojem, który bardziej przypominał maskę niż pewność.
– Plotki są paliwem strachu. A strach osłabia RedRiver. Nie możemy pozwolić, by mieszkańcy myśleli, że tracimy kontrolę.
– Ale są też ci... żandarmeria, czy jak oni się nazywają – odezwała się kobieta w ciemnym kapeluszu. – Kadeci od walniętego Rosjanina na skraju lasu. Podobno wysłali ich, by się mieszać w nasze sprawy.
Na dźwięk słowa kadeci w salonie zapadła cisza. Każdy wiedział, że ich obecność oznacza kłopoty – i pytania, na które nikt z obecnych nie chciał odpowiadać.
Nastolatka stała w drzwiach, nieruchoma. Czuła spojrzenie ojca na sobie – zimne, niezadowolone. Wiedziała, że jej późny powrót i tak stanie się powodem kary. Ale w tej chwili cała jej uwaga była skupiona na rozmowie. O zaginięciach szeptała już cała szkoła, a teraz słyszała, że dorośli boją się tego równie mocno jak dzieci.
Jeden z mężczyzn odchrząknął i zwrócił się do niej z wymuszonym uśmiechem:
– A oto i panna Whitmore. Wierna kopia pana burmistrza. Powinna do nas dołączyć, młodym trzeba wiedzieć, jak rozmawia się o sprawach ważnych.
Juliet poczuła, jak serce ściska jej się w piersi. Znowu znalazła się w sytuacji bez dobrego wyboru. Spojrzała na ojca – a jego twarz pozostawała lodowata, zupełnie bez emocji. Odmówi? Źle. Dosiądzie się? Źle. A jednak usiadła.
– I tu pojawia się pytanie – odezwał się nagle jeden z gości, starszy mężczyzna z wąsami tak gęstymi, że przysłaniały mu usta. – Po co w ogóle trzymamy tych chłystków w mieście? Czy ktoś wierzy, że garstka kadetów wie lepiej od nas, jak dbać o bezpieczeństwo w naszym własnym miasteczku?
– Dokładnie – przytaknęła kobieta w kapeluszu, z cienkim uśmiechem. – Nie ufam im. Przechodzą ulicami jakby byli żołnierzami na patrolu. A my mamy czuć się bezpiecznie? Oni wyglądają, jakby obserwowali nas, nie bronili.
– Może o to chodzi – dodał ktoś z końca stołu. – Nie żeby nas chronić, tylko żeby nas pilnować.
Juliet poczuła, że atmosfera staje się gęstsza. Kilka par oczu zwróciło się w stronę jej ojca, burmistrza, jakby oczekiwali od niego wyjaśnień.
– Zostali tu wysłani nie bez powodu – odpowiedział powoli, z naciskiem na każde słowo. Pomimo wielokrotnego poruszania tego samego tematu, burmistrz pozostawał spokojny, jakby żadne argumenty nie mogły wytrącić go z równowagi. – Mają utrzymać porządek i pilnować bezpieczeństwa mieszkańców. Odbyło się w tej sprawie głosowanie i większość była za. Poza tym miastu teraz przydadzą się każde pieniądze. Za kilka miesięcy stacjonowania otrzymamy dogodna sumę.
– Doprawdy? – prychnął radny o szerokich ramionach, który jeszcze przed chwilą klepał Juliet po krześle. – Znikają ludzie, a oni akurat pojawiają się w miasteczku. Przypadek?
Rozległy się pomruki aprobaty.
– Może zamiast ufać obcym dzieciakom w mundurach, powinniśmy wyrzucić ich stąd, zanim sprowadzą na nas jeszcze większe nieszczęście – rzucił mężczyzna bawiący się zegarkiem.
Blondynka starała się nie zdradzać emocji. Czuła na sobie ciężar spojrzeń, które co chwilę powracały do jej ojca, do jego autorytetu, do jego decyzji. Poczuła ciężką dłoń na swoim udzie. Zdziwiła się. Siedzący obok niej mężczyzna – ten sam, który przed chwilą głośno podważał obecność kadetów – przesunął rękę tak, jakby to było najzupełniej naturalne. Uśmiechał się, nie patrząc w jej stronę, jakby w ogóle tego nie robił. Zesztywniała. Miała ochotę odsunąć się, ale wiedziała, że najmniejszy ruch zwróci uwagę wszystkich zgromadzonych. W gardle zaschło jej z napięcia, a w głowie pojawiło się paniczne pytanie: co będzie gorsze – sprzeciw czy milczenie?
– A ty, Juliet? – odezwał się nagle ktoś z końca stołu. – Co sądzisz o kadetach? Powinni zostać czy lepiej, żeby wrócili tam, skąd przyszli?
Dłoń na jej udzie nie drgnęła, jakby mężczyzna czekał z ciekawością na jej reakcję.
Juliet poczuła, jak serce wali jej w piersi. Była w potrzasku – słowa mogły rozgniewać ojca, a ruch zdradziłby, że ktoś śmie ją dotykać w obecności samego burmistrza. Przełknęła ślinę i uniosła brodę odrobinę wyżej, jak kiedyś na scenie, gdy ćwiczyła gesty przed lustrem.
– Myślę, że obecność kadetów jest... potrzebna – odezwała się wyraźnie, choć w środku wszystko w niej krzyczało, żeby zamilkła. – Ludzie czują strach, ktoś musi go uspokoić. A skoro nasi chłopcy z miasta nie dają sobie rady, to przecież ktoś musi przejąć obowiązki.
W salonie zapadła cisza. Kilka głów skinęło z aprobatą. Ojciec spojrzał na nią uważnie, bez słowa. W tym spojrzeniu kryła się ocena, wyrok, a może... cień dumy? Juliet poczuła, jak jej serce podskoczyło.
– Widzicie? – odezwał się ktoś z końca stołu, stukając palcem o blat. – Dziewczyna mówi rozsądniej niż połowa z nas.
Śmiechy. Przytaknięcia. Ktoś mruknął: „niedaleko pada jabłko od jabłoni", ktoś inny klepnął ją lekko w ramię. A dłoń na jej udzie wciąż tam była – ciężka, obca, a jednak Juliet nie poruszyła się nawet o centymetr. Zaciskała zęby, udając, że tego nie czuje. W jej wnętrzu buzowała mieszanina wstydu i triumfu. Było jej niedobrze, ale równocześnie... łaknęła tej chwili. Tego, że słuchają, że przytakują, że nareszcie ktoś ją zauważył.
Gdy ostatni z gości opuścił salon, a echo ich głosów zgasło w korytarzu, zapadła gęsta cisza. Juliet siedziała nieruchomo, wsłuchując się w tykanie zegara na ścianie.
Ojciec powoli wstał od stołu. Jego krok był ciężki, miarowy, tak jakby każdy dźwięk miał przypomnieć jej, kto tutaj naprawdę rządzi.
– Wstań. – Jego głos był chłodny, pozbawiony emocji.
Juliet posłuchała, serce waliło jej w piersi.
– Powiedz mi, kto dał ci prawo, żeby odzywać się przy stole, kiedy przemawiali mężczyźni? – spytał cicho, aż nazbyt cicho. To milczenie było groźniejsze niż krzyk.
– Oni... zapytali mnie... – odważyła się odezwać, ale w połowie zdania urwała, bo spojrzał na nią tak, jakby słowo „oni" było bluźnierstwem.
Chwila zawisła między nimi. Potem dłoń ojca wystrzeliła szybciej, niż zdążyła się cofnąć. Policzek dziewczyny zapiekł ogniem, a w oczach stanęły jej łzy, które od razu przełknęła.
– Nigdy więcej – powiedział, pochylając się tuż nad nią. – Nie po to jesteś moją córką, żebyś ośmieszała mnie przed starszyzną.
Odwrócił się i odszedł, jakby właśnie wydał zwyczajną dyspozycję dotyczącą miasta.
Dziewczyna została sama w półmroku salonu. Drżała, ale usta miała zaciśnięte tak mocno, że krew pulsowała jej w skroniach. I choć cała jej twarz paliła bólem, w środku rodziło się inne uczucie – wściekła determinacja. Udowodnię wam wszystkim. Nie zostanę tu. Nie będę nikim.
Komentarze (4)
/Odmówi - źle, dosiądzie się - źle. Mimo to postanowiła się dosiąść./ – dywiz służy do innych celów
/— Mają utrzymać porządek i/ – daj spokój pauzie, używaj półpauzy, jest uniwersalna.
Tak łatwo manipulować ludźmi.
cul8r
Wątek z nauczycielem, ta dwoistość emocji uczennicy, wstręt wymieszany z potrzebą akceptacji bardzo przypomina mi główny wątek książki "Moja mroczna Vanesso". Potraktuj to jako komplement,bo to moja ulubiona książka. ;)
A co do burmistrza to nie wiem czy on jest taki staromodny czy po prostu szuka byle preteksteu by znęcać się nad córką. Tak czy siak, bardzo współczuję Juliett...
Tak, Lena i Juliet były kiedyś blisko, ale wydarzyło się coś, co wszystko zepsuło… (jeszcze o tym napiszę^^).
„Mojej mrocznej Vanessy” nie znam, ale skoro to Twoja ulubiona książka, to koniecznie muszę sięgnąć 🖤
A burmistrz… jego relacja z Juliet jeszcze sporo namiesza w fabule.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania