Poprzednie częściPrzedszkolak '94 (Część I)

Przedszkolak '94 (Część III)

CZĘŚĆ III

 

Około godziny piętnastej, mama pojawia się w drzwiach sali. Kamień spada mi z serca. Więc jednak mam szansę ujrzeć ją ponownie. Biegnąc do niej, przez myśl mi przechodzi, że może już na zawsze zostanę w tym świecie. Nie mam zbyt wiele czasu, by się nad tym dobrze zastanowić, bo wpadam w objęcia mamy.

- A ty co, taki przytulas? - śmieje się mama.

- Po prostu się za tobą stęskniłem, mamusiu - odpowiadam wtulony.

Mama pracuje jako ekspedientka w spożywczaku na naszym osiedlu do czternastej. Następnie idzie do domu, gotuje obiad i dopiero wtedy odbiera mnie z przedszkola. W takim układzie po powrocie do domu czeka na mnie zawsze cieplutki posiłek. Tego dnia to były przepyszne gołąbki. Moje ulubione. Zjadam je z gotowanymi ziemniakami w kilka minut i proszę o dokładkę. Mama mówi, że jak zjem jeszcze to zabraknie ojcu, jak wróci z roboty. Trochę marudzę, ale temat urywa krzyk zza okna.

- Jędrek! Jędrek!

Wybiegam na balkon i widzę na dole Maćka. Siedzi na rowerze, z jedną nogą opartą o ławkę i krzyczy:

- Wyjdziesz?

- Poczekaj chwilę. Zaraz będę...

Pytam mamę, czy mogę iść.

- Już cię tu nie ma - mówi i zakłada mi na szyję sznurek z kluczami. - Podpięłam też te od piwnicy. Nie waż mi się zgubić. Wyjmiesz sobie rower, Maciek ci pomoże.

Matka wręcza mi jeszcze dziesięć tysięcy złotych „na rozpustę”. Zbiegam na dół z refleksją, że dzieci w latach dziewięćdziesiątych o wiele wcześniej uczono samodzielności.

Z niemałym trudem i pomocą kolegi wywlekam na powierzchnię swojego BMX-a. Pamiętam doskonale, że zawsze byłem z niego dumny. Teraz gdy go widzę, ponownie, utwierdzam się w tym przekonaniu. Mało kto mógł się pochwalić takim sprzętem, gdy naokoło wszystkie dzieciaki śmigały na składakach. Moja „niebieska strzała” to zasługa tego, że brat ojca od kilku lat nielegalnie żył w Stanach. Nikt się nie spodziewał, że niebawem po piątych urodzinach, listonosz przyniesie paczkę nadaną z Chicago. Nigdy nie miałem okazji podziękować stryjkowi za prezent. Zmarł kilka tygodni po nadaniu pakunku. Z tego, co ojciec opowiadał, wydarzył się wypadek na budowie. Upadek z dachu albo rusztowania. Oczywiście pracował „na czarno”, więc cała rodzina robiła zrzutkę na transport zwłok do Polski. Pamiętam, że według mnie najlepszym sposobem uczczenia pamięci o wuju było zapieprzanie tym super sprzętem w każdej wolnej chwili. Tak też robiłem.

Nie wiem czy wszystkie dzieciaki w tamtych latach miały tak porąbane pomysły na spędzanie wolnego czasu, ale ja i moi koledzy z całą pewnością tak. Kiedy dołącza do nas jeszcze kilku chłopców z osiedla (ze swoimi rometami), jedziemy na naszą ulubioną miejscówkę - wielki pustostan z szarej cegły, który ktoś zaczął budować na obrzeżach osiedla. Od lat inwestycja nie ruszała z miejsca, więc podejrzewam, że zabrakło funduszy. Zajeżdżamy tam pięcioosobową ekipą. Chłopaki rzucają swoje rowery na ziemię, na tyłach budynku. Ja swój oczywiście ostrożnie stawiam na stopce. W końcu to sprzęt z Ameryki... Gramolimy się do środka przez niewielkie okienko w garażu (właściwie to tylko rama bez szyby). Następnie schodami na parter. Tam jest spora przestrzeń, która jak się domyślam, ma pełnić funkcję salonu. W centralnym punkcie pomieszczenia stoją ustawione w kółko prowizoryczne ławki z cegieł i desek. Nie wiemy kto tak ładnie urządził, ale podejrzewam, że młodzież, która też lubi tu przesiadywać. Wokół leży pełno niedopałków i puszek po piwie. Zauważam też w kącie dwie zużyte prezerwatywy, choć moi koledzy nie mają chyba jeszcze pojęcia co to jest. Trzech kolegów siada na deskach. Ja i Maciek stoimy. Widzę, że jest czymś podekscytowany. Puszcza mi oko.

- Zarąbałem coś od Pawła - mówi cicho grzebiąc ręką w kieszeni spodni.

Paweł jest starszym bratem Maćka, ma jedenaście lat i tłucze się z nim na każdym kroku praktycznie o wszystko. Tym bardziej jestem zdziwiony, gdy chłopiec wyciąga mały, plastikowy pistolet i kilka czerwonych kółek z kapiszonami. Trójka siedząca na ławkach nie widzi tego co robi Maciek, a ten, odwrócony do nich tyłem wkłada kapiszony do bębenka.

- Paweł cię zabije... - mówię szeptem i chichoczę.

- Nawet nie zauważy. Poszedł teraz grać w nogę.

Broń naładowana. Chowa ją z powrotem do kieszeni i czeka. Po kilku minutach jeden z kolegów (ma na imię Adrian) wstaje i udaje się w kąt salonu. Zaczyna sikać, a Maciek w tym czasie wyciąga zabawkę i pokazując wszystkim palec na ustach zachodzi go od tyłu. Celuje w sufit i pociąga za spust. Huk jest na tyle silny, że dzwoni mi w uszach. Odcedzający kartofelki chłopiec aż podskakuje. Tańczący w panice strumień moczu oblewa mu nogawki szarych, dresowych spodni. Wszyscy skręcają się ze śmiechu, a ofiara z obsikanymi gaciami, zaczyna pościg za żartownisiem.

 

Wchodzimy całą paczką do sklepu. Mając w kieszeni dziesięć tysięcy, czuję się jak król życia, bo wiem, że inni mają od trzech do siedmiu. Stawiam wszystkim oranżadę „na miejscu”. Kosztuje mnie ona siedem tysięcy. Dobieram sobie jeszcze pałeczkę lodową o smaku coli za trójkę. I po funduszach... Stoimy za sklepem, obok wejścia na zaplecze.

- Nie wiesz gdzie Robert? - pytam Maćka i podaję mu butelkę z gazowanym napojem.

- Nie wyjdzie. Jego tato znowu wrócił pijany z roboty. Krzyki było słychać na pół osiedla - odpowiada wycierając dłonią szyjkę.

Tak, pamiętam doskonale ojca Roberta. Pan Jerzy był alkoholikiem. Choć sumiennie chodził każdego dnia do pracy w zakładzie stolarskim, to po robocie zawsze pękała flaszka lub dwie. Następnie urządzał awantury swojej, zajmującej się domem i dziećmi żonie, a krzyki i wyzwiska wylatywały z okien na pierwszym piętrze i niosły się po całym osiedlu. Zdarzało się, że mężczyzna bił małżonkę. Robert i jego młodsza siostra byli świadkami. Czasami chłopcu też się dostawało. Dziewczynki nie ruszał. Miała zaledwie trzy latka. Pamiętam też, że gdy Robert skończył szesnaście lat i wyrósł na potężnej postury młodzieńca - pierwszy raz oddał ojcu. Potem jeszcze raz i jeszcze raz... Trzy knock down'y przemówiły do rozumu tatusiowi. Spakował dwie walizki i z podkulonym ogonem wyjechał do Niemiec, gdzie mieszkał jego brat. Nigdy więcej nie kontaktował się już z żoną czy dziećmi.

- Muszą jeszcze trochę wytrzymać. Wreszcie się u nich ułoży...

- Co?

- Nieważne.

- Może zagramy w kapsle?

 

Rowery leżą w nieładzie wokół piaskownicy. Oczywiście tylko jeden BMX stoi dumnie oparty o ławeczkę. Zostało nas już tyko trzech. Adrian zawinął się do domu, zawstydzony po akcji „kapiszon”, a Piotrka mama zawołała na obiad. Wraz z Maćkiem robimy tor przeszkód, ciągnący się po całej piaskownicy. Na ścieżkach rysowanych butami, są górki, wykopane dołki, kępka wyrwanej trawy i wiele innych pomysłowych przeszkód. Tomka wysłaliśmy w miejsce, w którym przed chwilą staliśmy. Zbiera on kapsle od butelek w okolicach zaplecza sklepu. Przynosi trzy najmniej uszkodzone sztuki i oczywiście w innych kolorach. Każdy wybiera jeden dla siebie i zaczynamy grę...

Po ponad godzinie paznokieć na środkowym palcu już zaczyna boleśnie pulsować i przybiera kolor purpury. Maciek chce grać dalej, ale ja już mam dość. Na decyzję tę może mieć wpływ fakt, że idzie mi najsłabiej z nas trzech. Widzę Piotrka, który wraca z obiadu i ma ze sobą piłkę. Uśmiecham się. Wyrywam mu z rąk futbolówkę i zaczynam podbijać ją nogami i głową. Maciek z Tomkiem kłócą się o to, kto jest najlepszym piłkarzem świata - Baggio czy van Basten?

Mecz „dwóch na dwóch” trwa ponad godzinę. Jedną bramkę stanowi zielony, odrapany z farby trzepak, drugą zaś przestrzeń między końcem ławki, a sporym kamieniem, znalezionym w okolicach piaskownicy. Wraz z Maćkiem wygrywamy spotkanie dwadzieścia trzy do siedmiu. Zwycięstwo totalne. Przybijamy piątki. Skaczemy i popiskujemy z radości. Jestem wyczerpany. Jednak jest to inny rodzaj zmęczenia, niż te, które znam z dorosłego życia. Nie wiem jak to określić... „Radosne zmęczenie?” Pomału wszyscy zbierają się do domów. Czuję ukłucie żalu. Zostajemy już tylko we dwóch - ja i Maciek.

Spoglądam w niebo, którego barwa powoli przybiera odcień czerwieni. Ten dziwny, ale bezdyskusyjnie wspaniały dzień chyli się ku końcowi. Nie wiem co się stanie nazajutrz. Czy obudzę się jako dorosły facet czy wciąż będę beztroskim przedszkolakiem? W głowie błyska jak flesz wspomnienie pewnego miejsca, do którego udawaliśmy się z chłopakami. Byliśmy już jednak trochę starsi. Nic nie szkodzi...

- Pojedziemy jeszcze w jedno miejsce? - pytam Maćka.

- Nie no... Zaraz muszę iść do domu.

- Proszę cię, Maciek. Na chwilę...

- No dobra. Ale szybko...

Wsiadamy na rowery, niczym rycerze na swoje lśniące rumaki. Odjeżdżamy w kierunku zachodnim. W kierunku torów kolejowych...

 

Leżę z założonymi za głowę rękoma, na wysokiej skarpie nasypu kolejowego. Trawa jest miękka i lekko łaskocze mnie w po karku, płatkach uszu i policzkach. Pachnie latem. Jako dorosły nie zwracam nigdy na to aż takiej uwagi. Mam zamknięte oczy, ale wiem, że Maciek siedzi obok i nerwowo się rozgląda.

- Wow! Ale miejsce. Skąd je znasz? Nie mówiłeś nigdy o nim...

Nie odpowiadam. Biorę głęboki oddech. Wypuszczam powietrze i powoli otwieram powieki. Zalewa mnie fala czerwonego światła, rzucanego przez ukradkiem umykające za horyzont słońce. Jest pięknie, myślę sobie. Jako facet po trzydziestce mam całkiem niezłe życie. Dobrą żonę, własne mieszkanie (co prawda na kredyt, ale ciężko inaczej), stabilną pracę, grupkę znajomych, na których zawsze mogę liczyć. Jednak, gdy wychodzimy ze swojej strefy komfortu, jaką niewątpliwie jest dzieciństwo, zaczynają się obowiązki, robi się „pod górkę”. Chyba, że... Chyba, że jutro wciąż będę miał sześć lat. I całą drogę będę mógł przebyć jeszcze raz... Coś jak twardy reset rzeczywistości... Co w takim wypadku zrobię? Jak postąpię? Czy ponownie będę szedł utartym szlakiem? Będę mieszkał w mojej miejscowości, przyjaźnił się z tymi samymi ludźmi? Pójdę do tej samej szkoły? Poznam tę samą dziewczynę i wezmę z nią ślub? A może ktoś lub coś (Bóg, los czy inne licho) sprowadziło mnie tu z powrotem, abym zmienił wszystko. Albo zmienił jakiś jeden szczegół. Coś naprawił... Tego nie wiem. I nie będę w stanie odpowiedzieć na te pytania zanim nie wstanie nowy dzień. Wtedy wiele się wyjaśni...

- Kim chciałbyś zostać jak będziesz dorosły? - rzucam pytanie, które przecina śpiew świerszczy niczym sztylet.

- Nikim - odpowiada bez zastanowienia Maciek. - Nie chcę nigdy być dorosły. Dorośli są nudni.

Uśmiecham się i ponownie przymykam oczy. Kto wie... Może jest jeszcze jedna opcja? Dzień świstaka. Codziennie będę przeżywał ten sam dzień. Co rano będę budził się jako przedszkolak. Przechodzi mnie dreszcz. Co za wiele, to nie zdrowo...

- Jedźmy już - mówię wstając i podnosząc BMX'a. - I tak już przegapiliśmy wieczorynkę.

- E, tam... Dziś „Muminki”. To bajka dla dziewczyn...

- Ale jak pojawia się Buka, to pewnie sikasz w majtki ze strachu?

- Ja? Pff... Na pewno nie!

Sprzedaję jeszcze Maćkowi kuksańca w ramię, po czym słyszę hasło o szczepionce. Nawet w dwa tysiące dwudziestym, ten tekst, jest popularny w internecie jako... Wręcz maksyma lat dziewięćdziesiątych. A o internecie nikt tu jeszcze nawet nie słyszał...

Następne częściPrzedszkolak '94 (Część IV)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Clariosis 05.09.2020
    Opowiadanie robi się coraz bardziej ciekawe. Intrygującym jest, czy z wiedzą którą nasz bohater posiada, zacznie podejmować inne decyzje w życiu, czy może pozwoli, aby wszystko potoczyło się tak, jak za pierwszym razem? Tylko pytanie, czy w ogóle będzie taka możliwość - skoro cofnął (?) się w czasie i posiada wszystkie wspomnienia, to nie jest to ta sama przeszłość. To coś nowego. Więc przyszłość na pewno nie będzie taka sama, choćby próbował odtworzyć ją co do sekundy. Pytaniem jest, do czego takiego to wszystko doprowadzi - i intryguje mnie to bardziej, niż odpowiedź na pytanie, jak w ogóle znalazł się znów w ciele przedszkolaka. ;)
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania