Przeszywacz (1z3)

Wczesnym rankiem nad Maciejowicami Dolnosławnymi pojawiło się ‘’coś’’. Uśpiona twardym snem wieś nawet nie zauważyła, że ‘’coś’’ zawisło na niebie i odganiając mglistą pierzynę strumieniem powietrza, wylądowało na łące, pomiędzy trzema starymi wierzbami. Soczyście zielone ramiona wierzb poruszyły się niespokojnie pod naporem podmuchu silników tego ‘’czegoś’’. Okoliczne kundle dały wyraz dezaprobaty na całe zajście, wyjąc i szczekając, jakby wsią paradowała zgraja upiorów. Sorbet na nogach trzymał się od trzeciej w nocy. Kiedy łaskawie ból pleców pozwolił mu wstać z łóżka, podszedł do okna, jak zawsze. Nic nie zapowiadało zupełnie odmiennego dnia. Ciekawszych przeżyć albo wręcz niebezpiecznych gierek. Kiedy ów ‘’coś’’ wylądowało na łące, Sorbet kończył śniadanie. Przegonił jeszcze z tuzin karaluchów, zanim ponownie wyjrzał przez okno. Przyjemny aromat rzadkiego kawopodobnego płynu uśmierzył napęczniałą w mężczyźnie irytację. Ten wątpliwej natury stan był spowodowany przejmującym chłodem wdzierającym się do pokoju przez załatane taśmą dziury w ścianach.

 

— Jezu… przylecieli po nas, po nasze piersi i śledziony. I co tam jeszcze, po wszystko! — jęknął, gdy oślepiły go reflektory umocowane na przedzie dziwnego obiektu barwy pochmurnego nieba. Był przekonany, że to znani porywacze ciała, legendarne kreatury z odmętów czarnej próżni.

Stary płaszcz czekał w kącie. Przysypany opakowaniami po zupkach chińskich przesiąkł ich smrodem i taniością. Zawiązki pleśni pojawiły się tu i ówdzie, głównie pod pachami. Naciągnął go na plecy i wybiegł z mieszkania. Słomiany dach poruszył się niespokojnie. Drewniane belki zatrzeszczały z bólu, po czym ucichły. Na zewnątrz lodowaty wiatr omiatał okolicę zmożoną siłą, jakby uważał, że to już grudzień.

— Co za draństwo, łachtajstwo, śmiecie. Zakłócanie ciszy nocnej, niszczenie pomnika natury, na to są paragrafy — wzburzona krew pulsowała w żyłach, dochodząc do temperatury krytycznej. Sorbet wprawdzie nie rzadko puszczał hamulec zdrowego rozsądku i niósł się na porywie gniewu, ale przeważnie odpuszczał. Tym razem nie zamierzał.

Dwudniowy zarost nosił na sobie resztki kolacji i zapach smażonego mięsa. Sorbet był pluskwą. Plugawą i ohydną, żerującą na ostatnich wyciągniętych od naiwniaków groszach. Jak przyszło co do czego, to za supermarket służyły mu śmietniki. Do opuszczonej chaty wprowadził się przeszło dekadę temu, po kryjomu urządzając to, co z niej zostało na swój wyjątkowy sposób. Diabeł tkwił w szczegółach. Poza tym oczywistym demonem w jego myślach. Chodziło o zachowanie pewnych standardów. Rygorystyczne wytyczne odhaczył niczym nauczyciel poprawne odpowiedzi. Domki dla karaluszych rodzinek w kątach. Pokaźna hodowla wszy, pluskw i czegoś wijącego się pod łóżkiem. Nie umiał nazwać tych abominacji. W każdym razie nie wychodziły spod łóżka nigdy. Co do małych lokatorów, nie przeszkadzały mu. Trzymały się na uboczu, żyjąc i zdychając w tym samym pokoju.

Posiniałe usta pluły jadem. Ale był to jad zupełnie nieszkodliwy, przeterminowany. Niczym łagodna chmurka pary wodnej niósł się w powietrze i znikał. Grymas na twarzy Sorbeta dźwigał cały ciężar utrzymywania powagi i przeświadczenia, że cokolwiek się nie stanie, ma sens lawina zneutralizowanego jadu.

— Wyjdź! No dalej, masz jaja, żeby robić zapowiedzi apokalipsy, a gadać już nie?! — dwa pokryte skórą szczudła dygotały z zimna.

Jeden narzucony na szybko płaszcz, a pod nim same majtki. Na zewnątrz temperatura sięgała może trzynastu kresek.

Sorbet zatrzymał się w odległości kilkunastu kroków od ‘’czegoś’’. Z wyglądu przypominało nieco ruskiego pieroga, ale o metalicznym połysku i ze sto razy większego niż jego ulubiony, na talerzu. Żółte światła przednich reflektorów przygasły niespodziewanie, nadal biły jednak mocnym światłem. Sorbet poprawił płaszcz. Zimny wiatr tańczył na jego piwnym brzuchu i klatce piersiowej. Portem schodził niżej, ale nie zdążył zabawić się na całego, bo żylasta dłoń spięła w uścisku oba końce płaszcza. Irytacja towarzyszyła Sorbetowi kolejne minuty i narastała. Serce biło mocno, wręcz tłukło, jakby zaczęło rozumieć, że do końca życia skazane jest na pompowanie krwi w ciele nieudacznika i za wszelką cenę próbowało wyrwać się z uwięzienia.

Westchnął, potem jeszcze raz. Dziwny, metaliczny twór nadal stał na łące pomiędzy trzema wierzbami. Łąka ta należała do Clihidona. Mieszkał dwa domy dalej, ale najwyraźniej spał jak kamień, bo nie raczył osobiście przepędzić intruza z własnej ziemi. Sorbet chciał ponownie zedrzeć gardło w myśl lepszej sprawy, ale postanowił wpierw poczekać na reakcję drugiej strony. Ta okazała się zdecydowana i skondensowana w jedno proste działanie. Sorbet może i mógł nazwać to działanie w swoich słowach, ale jego mózg został odłączony. Ciało wprawdzie stało w pozycji na baczność, naprężone jakby miało wystrzelić z procy, lecz pozbawione kontroli stało się tylko manekinem, choć cieplejszym i miększym od tych sklepowych. Oczy zmętniały, a powieki osunęły się na nie do połowy. Usta lekko rozwarte przygarnęły kilka komarów w swoje skromne progi. Krwiopijcy w ostatniej chwili zostali przegonieni przez głęboki wydech. Podmuch powietrza wymiótł robactwo z ust, a Sorbet powrócił. Lekko roztrzęsiony otarł krople potu, które pojawiły się na czole. Dziwne uczucie, jakiego nigdy nie doświadczył, ogarnęło go i przygniotło swoim ciężarem. Z trudem doczłapał się do domu. Nie zdążył jednak złapać za klamkę, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadł twardo przed wejściem, blady niczym trup.

— Żyjesz? Ej, żyjesz? — Ten głos mógł poznać wszędzie. Paskudna barwa z paskudnej gęby. Gryen Deyhil potrząsnął mocno ramieniem Sorbeta. Stał nad nim, jak surowy ojciec, tak samo zawiedziony, jakby patrzył na spitego do nieprzytomności syna. Tego samego, który wczoraj był wzorem na całą okolicę. Ale na szczęście Sorbet nie był jego synem, ani nawet nie był pijany. Zamroczony, owszem, ale nie pijany.

— Nic mi nie jest. Straciłem równowagę.

— No, straciłeś. Pijak.

— To wszystko? — wymamrotał o wiele ciszej niż wcześniej?

— Co? Mów głośniej, pijaku, nic nie słyszę.

Nie powtórzył ani razu. Kiedy podniósł się i upewnił, że z koordynacją ruchową wszystko w porządku. Wszedł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Gryen Deyhil tylko prychnął. Ale nie tak jak zawsze. To było prychnięcie przegranego. Odejść jak przegrany i wrócić do paradowania po wsi w garniturze, jako przegrany. Co nie znaczy, że miałby coś przeciwko temu. Otwarte pysznienie się nowy nabytkiem garderoby było dla Deyhila jedną z wielu możliwości pokazania innym, wyższej sfery pośród prostego plebsu. Dziwaczne obnoszenie się z tym nie robiło już na nikim wrażenia. Do wszystkiego można przywyknąć. Naprawdę do wszystkiego.

Kolejna kawa, kilka kromek suchego chleba i ból głowy. Coś jeszcze? A, no tak, cztery kapsułki leku na zaparcia. Dochodziła dziewiąta, a jego umysł powoli zdawał się tracić kontrolę nad zastrzykiem informacji pobranej z głowy Deyhila. Zdradzał żonę z emerytowaną policjantką, drętwą kłodą bez uczuć, a jego żona na boku próbowała popełnić samobójstwo. Najpierw w garażu, potem w wannie. Szczegóły były mgliste. Nie spędził przy Deyhilu wystarczająco dużo czasu, żeby je poznać. Zresztą, po co mu one? Kobieta chce sobie odebrać życie, to jej problem. Nie mieli dzieci, a mąż z jakiegoś powodu wolał dymać emerytowaną policjantkę po dwóch operacjach waginy. W takiej sytuacji jej egzystencja traci koloryt. Prostolinijne myślenie nie współgrało ze zdolnościami, jakie posiadał Sorbet. Fakt, że proszki na zaparcia w odpowiedniej dawce dawały mu kontrolę nad tym przekleństwem, był jedyną dobrą rzeczą, jaka mu się przytrafiła w ciągu ostatniej dekady. Najgorszą, tu trop się rozgałęział. Jedno z tych rozgałęzień prowadziło kilka godzin wstecz, do tego ‘’czegoś’’. Reszta wracała do czasów dzieciństwa, lat szkolnych, czyli koszmaru na jawie i we wspomnieniach. Ta katorga pozostała z nim zawsze i wszędzie. Uczepiona łańcuchem do chudej łydki, żłobiąc w niej coraz głębszą ranę. Nie mógł jej zabandażować, bo to wracało wtedy bardziej i mocniej.

Diabli wiedzą, co jeszcze wiem, pomyślał. Informacje pojawiały się z czasem, coraz więcej i więcej. Kilka godzin wstecz nie czuł nic, nawet jednej małej iskierki. A teraz jakby uderzony piorunem. Wtedy dotarło do niego ostatni fakt. Uderzył tak mocno, że Sorbet chwycił za głowę obiema dłońmi. Ból przeszył całe ciało. Wzdrygnął się i natychmiast otrząsnął. Nieprzyjemny, śliski chłód otulił go i nie pozwolił przeciwdziałać dalej. Nigdy by do tego nie doszedł sam. Zresztą, na początku myślał, że to był sen. Zwyczajna, chora abstrakcja umysłu. Lewa dłoń upadła bezwiednie na stół. Dołączyła do niej prawa, jednak tym razem twarda jak kamień. Huk uderzenia pięścią w stół słychać było pewnie u sąsiadów — Deyhilów.

Następne częściPrzeszywacz (2z3)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • JamCi 27.07.2019
    O kurcze to jest świetne. Czytałam jednym tchem. Niesamowicie obrazowy język, bardzo ciekawe porównania nadające specyficznego klimatu. No i sama historia. I świetnie napisane. Hihi no i znak rozpoznawczy, że Ty to Ty hih ;-) nie no miszcz :-)
  • marok 27.07.2019
    A dziękuję. A ten znak rozpoznawczy, to nie wiem, co to może być. Tutaj się zatrzymałem, i jakoś do tej pory nie załapałem :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania