Poprzednie częściPrzeszywacz (1z3)

Przeszywacz (2z3)

Jeśli to usłyszał, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Jeszcze szerszy i pogodniejszy niż zazwyczaj. Ten pijak Sorbet w końcu dostał to, na co zasłużył. Może przewrócił się i złamał sobie kręgosłup albo chociaż obie nogi. Na pewno tak pomyślał. Deyhil to kawał skurwysyna, ale na tyle ozdobionego łagodną otoczką przyjemniaczka, że nikt nie mógł potwierdzić przekonań Sorbeta. On to wiedział, widział i to nie raz. Zbyt dużo, żeby spać spokojnie. Normalny sen przychodził rzadko. Zwykle, kiedy przedawkowywał proszki na zaparcia. Raz na ruski rok mógł sobie na to pozwolić i spać spokojnie dwanaście godzin. W przeciwnym razie z odpoczynku korzystało całe ciało prócz mózgu, który segregował informacje do odpowiednich szuflad w pamięci, alfabetycznie z dopiskami, aby wyjąc dokumenty przy najbliżej okazji, bo są ważne. Tyle tylko, że ich ważność upływała następnego dnia.

Możliwości było kilka. Większość absurdalna do granic pojawiła się szybko i zapełniła myśli Sorbeta. Nie mógł nawet przypuszczać, że w środku metalowego pieroga z reflektorami i silnikiem odrzutowym siedział Gryen Deyhil, ten sam który szczerze go nienawidził, jak większości mieszkańców. Może był tam jeszcze w garniturze z paczką fajek w kieszeni i ulubioną fiolką perfum prowansalskich? Na pewno tam był i uśmiechał się tak, jak tylko on potrafił. Gapił się przez wizjer ukryty w blaszanym poszyciu i się śmiał. Nie było lepszego wyjścia jak zgotować niezapowiedzianą wizytę u Deyhilów. W głębi duszy Sorbet miał nadzieję, że żona Gryena już dawno wisiała na koszuli męża w salonie albo toalecie. Nie miał w tym żadnego interesu. Kobieta zbłądziła w życiu i śmierć wydawała się rozwiązaniem uśmierzającym wszelki ból. Poza tym nie była policjantką. Nie była policjantką w średnim wieku z wyraźnymi zmarszczkami i zdeformowaną waginą.

Postawił na nutę elegancji, wkładając najlepsze najczystsze spodnie i koszulę, jeszcze z poprzedniej dekady. Wyblakła i rozciągnięta wyglądała jak zaszyta firanka z guzikami. Wszystko powyżej pasa nie było istotne. Prawdopodobieństwo, że dojdzie do rękoczynów niebezpiecznie wzrastało. Zwykły gniew przeradzał się w furię. Na razie ukrytą, opanowaną do maksimum, ale żywą.

Nie pamiętał, że nad ranem zupełnie stracił świadomość, doczołgał się do progu drzwi i tam przespał kolejne godziny. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Zamiast tego w pamięć utkwił mu sen o nieudanej randce z żoną sołtysa wsi. Kobieta wyraźnie pragnęła czegoś więcej niż jedzenia w drogiej restauracji. Sorbet, jak na zupełnego amatora przystało, nie wyczuł kompletnie nic, żadnego sygnału, że pora iść dalej, wziąć taksówkę i pojechać do najbliższego hotelu. Jadł dalej kurczaka i popijał czerwonym winem. Gwoździem do trumny okazało się beknięcie, a ratunkiem przed plaskaczem i czerwonym śladem na policzku, zamknięcie oczu.

Wyszedł na główną drogę prowadzącą przez wieś. Z daleka słychać było ożywione rozmowy sporej grupki ludzi. Wyglądało, że u Deyhilów rozpoczyna się jakieś spotkanie. Żona Gryena biegała od osoby do osoby z tym samym pytaniem: Może coś do picia? Nie dziękuję, słyszała po raz enty. I zawsze na jej twarzy pojawiał się ten sam grymas. Odchodziła do następnej osoby i tak do znudzenia. W końcu odpuściła. Weszła do mieszkania, zostawiając mężowi jedynie wymuszony uśmiech. Odwzajemnił go równie sztucznym grymasem. Sorbet wprosił się na spotkanie niczym rodowity panicz. Deyhil od razu go zauważył. Nie omieszkał pokazać swojego niezadowolenia, machając rękami na wszystkie strony. Goście nie zwracali na to uwagi. Kilka grup prowadziło różne rozmowy na różne tematy i było nimi pochłonięte doszczętnie.

— Czego chcesz? To spotkanie zamknięte?

— Brama była otwarta, to se wszedłem — Sorbet spróbował, tym razem z własnej woli przeszyć umysł Gryena. Drobna kłótnia z żoną i kilka telefonów do znajomych. Nic niepokojącego. Na razie.

— Czekam jeszcze na kogoś. Ważna osoba, więc łaskawie usuń się stąd i to w miarę szybko.

— Policjantka?

— Słucham?

— Pytam, czy czekasz może na policjantkę?

Deyhil zaniemówił. Kilka kropel potu wstąpiło na jego czoło. Może nawet delikatnie zbladł.

— Policja? Niepotrzebna, w ogóle.

— A metalowe pierogi ruskie? Z reflektorami z przodu, dosyć duże. Kojarzysz coś?

— Nie, nie wiem, o czym mówisz i nawet nie chcę dopytywać. Wynoś się! Nie będę powtarzał ponowni - Parę osób obróciło się w stronę Sorbeta. Popatrzyli z odrazą i wrócili do rozmów. Najwyraźniej nie stanowił dla nich pożywki do kolejnych minut bezsensownych rozmów.

— Wiem, wszystko — rzucił przez ramię i odszedł, zostawiając Deyhila samego, osieroconego przez pewność siebie i nienaganną bezczelność. Nie mógł już wrócić do tłumu. Nie po tym. Coś kazało mu wierzyć, że Sorbet mówi prawdę, o tym właśnie. O wszystkim, co nie powinno wyjść na jaw nigdy.

Zbladł konkretnie. Właściwie nie był przekonany czy to przedstan agonii, czy zwykły impuls rozsądku w postaci bólu w klatce piersiowej. Jakby ostatni dzwonek, żeby przejrzał na oczy. Jej przykrywka została zerwana jak maska z twarzy. Porwana na strzępy i oddana w kawałkach. On ją skleił i przywdział z powrotem w nadziei, że nikt nie zauważy. Upadł na trawę w pozycji krzyżowej. Nie zdążył podeprzeć się rękoma, w połowie drogi do nieuchronnego uderzenia o ziemię stracił przytomność. Z nozdrzy ściekała krew. Rzadka o jasno różowym kolorze. Przypomniała kiepski rekwizyt zakupiony od osiedlowego handlarza za wygórowaną cenę. Żona widziała wszystko przez okno w kuchni, ale nie wybiegła z krzykiem, płaczem i uniesionymi rękoma. Przyglądała się, ściskając w dłoni widelec. Najwyraźniej kolejna tajemnica wydała się i to znacznie wcześniej niżby Gryen Deyhil przypuszczał. Subtelne udawanie, że o niczym nie ma się pojęcia, jest nie lada sztuką, a może po prostu Gryen był ślepym debilem. Nie, tam skąd przybył, nie znali tego określenia. Nie znali nic co ludzkie, jarały ich tylko zmarszczki i waginy.

Poszkodowany leżał kilka sekund, zanim ktoś z tłumu podbiegł wrzeszcząc, czy wszystko w porządku. Z nim podbiegli kolejni i kolejni. Każdy raczej zainteresowany samym faktem, że Deyhil leżał nieprzytomny niż pchany chęcią pomocy.

Sorbet nachylił się nad stołem i precyzyjnym ruchem zgniótł dużego robaka spacerującego po blacie. Mikrus urządzał sobie wędrówkę wąwozem sernikowo – szarlotkowym, który ostał się o dziwo przez dwa dni. Na słodko też będziesz smakował, pomyślał. Resztki zeskrobane z dłoni włożył w jabłkowe nadzienie ostatniego kawałka ciasta i włożył do ust. Co by nie mówić, żarcie było wyborne, poprawiło nastrój i utwierdziło go w przekonaniu, że potrafi się wkurzyć, ale nie potrafi przekształcić tej furii w efektowny bodziec do działania. Złość minęła mu szybko, ale nie zamierzał zostawić tego, co wiedział i spokojnie wrócić do codziennego opierdzielania się. Wzrok utkwił w stare czasopismo leżące obok łóżka. Półnaga kobieta na okładce zdradzała status związku Sorbeta, ale na myśl nie przyszło mu, że tylko dlatego, iż czyta takie niezbyt wymagające intelektualnie gazetki, ktoś mógłby posądzić go o brak partnerki. Albo partnera. Włóczęga, czy to osiadły, czy nie, z natury stawia na samotność. Jego stan ducha nie pozwala na podział życia z inną osobą. Dzielenie i tak małego łóżka albo jednego zbitego z desek krzesła. Bo przecież nie miał nawet z czego zbić drugiego. Napił się wody i wyszedł na zewnątrz. Słońce grzało, a niebieskie niebo napawało spokojem i ulgą, choć to raczej tabletki, które łyknął wcześniej, sprawnie kontrolowały poczynania jego mózgu, dając uczucie ulgi.

Na celowniku był monopolowy znajdujący się kilkadziesiąt metrów od domu Sorbeta. Otwarty codziennie, jednak dopiero od dziesiątej zaczynał przyjmować klientów. Pani Malgiblugres nie lubiła wstawać wcześnie ani o zwyczajnej porze. Nikomu jednak to nie przeszkadzało, bo staruszka otworzyła sklep kilka lat temu, kiedy wyprowadziła się z domu w mieście na wieś. Powtarzała, że w tamtym mieszkaniu nie było już spokojnie, jakkolwiek to brzmi, że potrzebowała nowej klitki, spokojnego miejsca i nowego zajęcia. O wcześniejszym nigdy nie wspominała. Sorbet zawitał w progach monopolowego, widząc, że w środku nie ma nikogo prócz staruszki. Kobieta czytała jakąś gazetę, przesuwając lupą od lewej do prawej i schodząc coraz niżej.

— Dobry! — rzucił prędko.

Staruszka podniosła wzrok. Przyjrzała się, ale nie uśmiechnęła jak zawsze. Pomarszczona twarz przybrała grymas niebezpiecznego zaciekawienia. Szukała czego w jego oczach dłuższą chwilę.

— Co potrzeba? — spytała w końcu.

— Ja raczej na rozmowę.

— Rozmowę w moich godzinach pracy? Nic z tego.

— Z tego, z tego. No pani dobrze kojarzy Deyhila, bo przecież często u niego sprzątała zarobkowo. Ja w jego sprawie.

— Deyhil? Miły człowiek, pieniądze płacił, a że zwolnił w końcu. Stara jestem, nie nadążałam za obowiązkami. Sklep i emerytura wystarczą.

Sorbet zamyślił się. Nie szukał informacji, raczej zastanawiał się jak zapytać, żeby nie wyjść na idiotę.

— Czy on… był normalny? — Najgorsze pytanie padło na samym początku.

— Był normalny i jest. Chodzi na pewno lepiej ubrany od ciebie i przyjemniej pachnie.

Staruszka zdawała się udawać, że nie widzi w Sorbecie wariata w podartych ciuchach. Wskazała palcem w stronę drzwi.

— Nie kupujesz, wynoś się. Cały sklep prześmierdnie tobą. Jeszcze mi dupę zawracasz Deyhilem.

Nie miał wyboru. Miła rozmowa nie wypaliła, głównie z jego niedorozwinięcia w sprawie zadawania normalnych pytań. Spojrzał w umysł. Kręta ścieżka prowadziła przez wspomnienia ostatniej rozlanej kawy, zakończenia wątku romantycznego w jakimś tanim romansie, kończąc na spektakularnym wykopaniu kota za drzwi w akompaniamencie pisków zwierzaka. Miała ciężką nogę. Kot pofrunął dobre kilka metrów, zanim zatrzymał się na stosie drzewa opałowego. Ale o Greynie Deyhilu ani jednego. Nie rozmawiała z nim przez ostatni miesiąc, choć bardzo lubiła i szanowała, nawet po zwolnieniu z roboty sprzątaczki. Nie dowiedział się zupełnie niczego, przysporzył potencjalnego wroga na kolejne dni i spostrzegł, że tabletki powoli przestają działać. Musiał łyknąć kolejną porcję jak najszybciej. Źrenice rozszerzały się powoli, czuł też narastający ból głowy. Powolny marsz przeobraził się w trucht. Ignorował wszystko nawet głos z tyłu, znajomy, ochrypły. Był niewyraźny,ale na tyle słyszalny, żeby rozpoznać do kogo należał. Billong Guicil, rodowity żul z Maciejowic Górnosławnych, sąsiadujących ze wsią Sorbeta. Biegł jak rasowy sprinter, na ostatnim tchu, ale nie poddawał się. Desperacji było w tym więcej niż czegokolwiek innego. Sorbet mimowolnie przystał. Zobaczył uśmiech na twarzy Billonga, który zatrzymał się przed nim spocony jak świnia. Zmieszane zapachy potu i wódy odstraszały wszystkie komary i robactwo. Spojrzał na Sorbeta jakby spod byka. Uśmiech zniknął.

— Nie uwierzysz, po prostu nie ma bata. Ja wiem, że piję na umór i rzadko myślę trzeźwo, ale takiej fazy nie miałem nigdy. To było zbyt realistyczne — W jego głosie iskrzyła nuta autentyczności, ale bardziej widoczne było, podenerwowanie i szok

Sorbet nie odpowiedział. Już wszystko widział, jego umysł samowolnie sprawdził wszystkie informacje. Świat mógł stanąć na głowie, nawet na takim zadupiu.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • JamCi 29.07.2019
    Dla mnie nadal bomba :-)
    Obrazowe i ciekawe.
  • marok 29.07.2019
    Dziękuję. Miło widzieć, że jednak się spodobało w jakiś sposób komuś :)
  • JamCi 29.07.2019
    marok mi bardzo :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania