Przy witrynie na Bauer Sándor
Ten wieczór jest gęsty od trwogi i marzeń.
Krok za krokiem grzbiet bruku zabarwia zmierzch.
Zimne bramy noszą w sobie niekochane psy
a rodząc je, dają im głód do oczu - pokarm na przyszły dzień.
Z podwórza wychodzi smutny poeta w prochowcu:
stygnąc powoli, trzyma w ręku kwiaty o barwie wstydu
i gasi w wytrzęsionym sercu przerwany, ciepły sen.
Każda z latarni jest dziś jak fuga o spuszczonej głowie,
o przetrąconym karku, bez czystego dźwięku.
Obok rzucanych kamieni przemyka jednooki kot.
Z małego, krągłego okna prószy pierwszą mąką
i słychać, jak dojrzewa rosły zapach ziemi
podawany z drżeniem z rąk do rąk.
Mijam pospiesznie ostatnie zwęglone proporce
ciemnych potyczek - gęstych jak krew, twardych niczym szkło.
Jeszcze ostatni zakręt - i oto umówione miejsce:
cicha arka rozbitków z zapomnianych stron,
co wołają się przez pustynie obrosłe domami,
co się kryją w jaskiniach bez ognisk i ścian.
W oszklone łuny światła o tętnie letniego miodu
pochylam czoło, czekam - jak na pocałunek matki;
po wszystkich przeczuciach kalekiego dnia
przychodzi ciepły spokój, w takt jej kołysanki.
Komentarze (2)
Ten wers wymiata. Ogólnie fajny wiersz.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania