Quill City
Wróżka Wenuszka spoglądała z ostatniego piętra wieżowca na budzącą się do życia metropolię. W oknie odbijały się mosiężne guziki prążkowanej garsonki i rozżarzona końcówka cygara. Beryl, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię, czekała na piksę.
Słońce, przecięte na pół przez widniejącą w oddali iglicę ratusza, powoli wyłaniało się zza horyzontu. Pomyślała o burmistrzu. Choć jego pazerne ręce sięgały daleko, do tej pory nie udało mu się zdobyć wpływów w Limbie, największej i najpodlejszej dzielnicy Quill City.
Rozległo się pukanie.
– Wejść.
Nie odwróciła się nawet, gdy przez dębowe drzwi wleciała piksa. Bojaźliwe bzyczenie wkrótce zmieniło się w pełne entuzjazmu popiskiwanie. Kobieta wypuściła dym z ust i machnęła ręką, dając znak, że przyjęła wiadomość. Po chwili piksy już nie było.
Beryl zacisnęła dłoń.
Choć jej sieć oplatała całe Limbo, pozostałe części miasta były dla niej ledwo dostępne. Aż do teraz. Już jutro do jej rąk miała trafić umowa, podpisana z jedną z niespisanych. Takie kontrakty nie były żadną nowością. Chętnych było na pęczki. Mechy, elfy, smoki, duchy, ludzie. Wszyscy, którzy nie mogli znieść trwania w niebycie. Niektórzy bez początku, inni bez końca. Zapomnieni, odrzuceni... niespisani. A tylko ona wiedziała, jak sprawić, że niedokończona opowieść spłynie z pióra na papier, przynosząc w ten sposób ukojenie, spokój ducha i przywileje. Czyli to, co inni mieszkańcy Quill City mieli za darmo.
Co więc takiego niezwykłego miała w sobie ta umowa? Wszystko i nic. Dotyczyła powieści w powieści. Powieści znanej, lubianej, omawianej, sławnej. Takiej, która mogła sprawić, że jej wpływy rozleją się po całej metropolii jak gwałtowna powódź. Jak szalejący pożar. Jak dżuma.
Frank Karchevsky drapał się po nieogolonej brodzie i przeglądał akta spraw, które zaśmiecały prawie całą powierzchnię biurka. Z ust zwisał mu papieros.
Młodociana elficka księżniczka pracująca jako striptizerka, nieszczęśliwy wilkołak mordujący aktorki, smukła amazonka z lasku bulońskiego...
– Dostawa od Wróżki Wenuszki coś się dzisiaj spóźnia – rzucił z przeciwległego biurka Zhang Choi, pół Chińczyk, pół Koreańczyk, który zajmował się głównie porwaniami.
– Pewnie znowu przyśle Benka – dodała Aurelia, jedyna przedstawicielka rasy zombie w Agencji – Aż żal patrzeć na to biedactwo.
W biurze na chwilę zapadła martwa cisza, a Zhang głośno przełknął ślinę. Stereotypy na temat pożeraczy ciał, często niebezpodstawne, trudno było tak od razu wyplenić.
Frank pochodził do nich z dużą rezerwą. Rozumiał za to, skąd brało się jej współczucie. Każdy miał jakąś przeszłość. Urwaną, bo urwaną, ale zawsze. Benek natomiast był przypadkiem specjalnym.
– Ja pierdziu – dobiegło z korytarza.
Chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w nich mały ludzik, który wyglądał, jakby wyszedł spod ręki dziecka. Jego ciało składało się z pięciu patyczków i kółka.
– Ja pierdziu – przywitał się Benek i wręczył każdemu pączka z pudełka umocowanego na końcu jednego z patyczków.
Niedawno zatrudniła go Wróżka Wenuszka, lecz detektyw podejrzewał, że nie chodziło tu o umiejętności logistyczne. Stara wiedźma nie lubiła zdradzać swoich tajemnic, a Benek miał małe szanse na to, żeby się komuś wygadać. Idealny pracownik. Detektyw przejrzał kiedyś jego akta. Znalazł tam tylko coś, co trudno było nazwać chociażby fragmentem opowiadania. Raczej jego strzępem. Brzmiał on mniej więcej tak:
„Ja pierdziu – powiedział Benek”.
Koniec.
Potem autor zmarł, a ludzik znalazł się tu, w Limbie. Jednym trafia się pisarz, drugim najwyżej pisak.
Tak czy siak, nieporadnie nakreślony człowieczek wyglądał na szczęśliwego.
Frank zgasił papierosa i zatopił zęby w pączku. Ta odrobina nieziemskiej słodyczy musiała mu wystarczyć do końca dnia. Po chwili zauważył, że na jednej z teczek widnieje różowa, zapisana kobiecym charakterem pisma kartka: „Na wczoraj. Zlecenie z góry”.
– Jeśli Marnie przytaszczy tu w końcu swoje spóźnione dupsko, powiedz jej, że wziąłem się za amazonkę – rzucił do Zhanga, wstając. Azjata chrząknął coś tylko, nie przestając oblizywać palców.
Sprawa z amazonką wydawała się z pozoru prosta. Łatwo było ją znaleźć. Codziennie przejeżdżała obok siedziby agencji na swojej kasztance. Z początku kierowała się do pobliskiego parku, ale od jakiegoś miesiąca zbaczała z kursu, by trafić do baru „Coco Octo”. Wytaczała się z niego późnym popołudniem i pozwalała swojej dzielnej klaczy odprowadzić się do domu, który jak wszystkie mieszkania z przydziału, przypominał raczej obskurną klitkę.
W barze było pusto. Poza Benem, który spokojnie poprawiał muszkę, wycierał ladę i polerował szklankę. Dobrze sobie radził w Limbie, jak na ośmiorniczaka.
– Wcześnie szeryf zaczyna – rzucił miękkim basem i postawił na ladzie szklankę.
– Ja służbowo. Podobno od jakiegoś czasu gości tu u was amazonka.
– A tak – szklanka zniknęła z cichym cmoknięciem przyssawki – Mi to wygląda na złamane serce.
– I tyle?
Ośmiorniczak wzruszył mackami.
– Możesz zapytać Fifi. Często razem przesiadują. O wilku mowa – Ben wskazał na drzwi, przez które z wielką gracją wchodziła właśnie pudlica. Seksownie przystrzyżone futerko miała pofarbowane na pudrowy róż, a końcówkę pyska zdobiła brokatowa szminka.
– Ben, słodziutki, nalej mi to co zwykle. I przedstaw mi tego dżentelmena – Fifi przez krótką chwilę grzebała w torebce – Cholera, może poratuje pan damę w potrzebie? Właśnie skończyły mi się fajki.
Frank powiedział kim jest i podał jej papierosa.
– Ho, ho, pan detektyw. Ben, jak sunię kocham, ja tu umieram z pragnienia. No, dziękuję, słodziutki – Fifi nachyliła się nad miską i zaczęła pić po psiemu, chłepcząc i obryzgując wszystko dookoła kroplami cieczy, która jak się okazało, była zwykła wodą.
Kiedy skończyła Frank zapalił jej papierosa (Dziękuję, złotko) i zaczął rozpytywać o amazonkę.
– Złamane serce? Raczej złamana dusza. To żaden sekret. Widzisz, ona pochodzi z powieści pisanej w powieści, rozumiesz? Powieść w powieści. I tak się szczęśliwie złożyło, że Joseph Grand jest w naszym mieście.
– Kto?
– Joseph Grand, kochaniutki. Ten jej autor. Ami zdobyła jego adres i wysłała mu list. Była przeszczęśliwa, bo myślała, że od razu jej odpisze. A on co? Nic. Ani złamanego słowa – Fifi zrobiła przerwę, żeby zaciągnąć się tkwiącym w łapce papierosem – Była załamana. Wysłała mu jeszcze kilka listów, ale na próżno. Na końcu wpadła na najgłupszy pomysł na świecie. Postanowiła wyjść z Limbo i się z nim spotkać. Jak sunię kocham.
Niedokończeni nie lubili udawać się w inne części miasta. Pełnoprawni mieszkańcy często patrzyli na nich z góry, a oni sami mieli wrażenie, że ich czoło zdobi ogromny napis, oznajmiający wszem i wobec na czym polega ich niedoskonałość. Limbusy, niedoroby. Nieraz słyszał te wyzwiska.
– No i znalazła go – ciągnęła dalej Fifi. – Urzędnicy miejscy akurat wychodzili z biura. Ami i Joseph spojrzeli na siebie. Ona – ze swojej kasztanki, on – z teczką w dłoni. Nie powiedział nic. Zostawił ja tam samą, w tłumie, na kasztance. Co za wstyd. Ami zupełnie straciła nadzieję na to, że kiedykolwiek zostanie spisana. Skoro nawet Joseph Grand nią wzgardził... – pudlica strzepnęła popiół. – A nie wyobraża sobie, żeby Wróżka Wenuszka miała jej szukać kogoś innego. Ma swoją dumę. Rozumiesz, kochaniutki? Co nie przeszkadza jej codziennie wlewać w siebie taniego wina. Bez urazy, Ben.
Ośmiorniczak po raz kolejny tego ranka wzruszył mackami. Gdy tylko Fifi zgasiła papierosa w popielniczce, Frank podsunął jej notes.
– Zapiszesz mi tu adres Josepha? – a po krótkiej chwili dodał – Jak się właściwie poznałyście?
– Już mówię, słodziutki. Szef wysłał mnie, żebym zwerbowała parę panienek i akurat tu była. Pewnie go znasz. Razor, wilczur.
Detektyw skinął głową. Pies balansował na granicy prawa, ale zawsze ostatecznie szala lądowała po właściwiej stronie. Miał jedno kasyno i parę klubów ze striptizem.
– I taka dumna kobieta by się na to zgodziła?
– O nie, nie, kochanieńki. Ja mówię o kasztance.
– Rozumie się samo przez się – Frank zwinął notes do kieszeni i zsunął się ze stołka. Miał już wszystko, czego potrzebował.
Detektyw udał się do sortowni. Nowe sprawy pochodziły z dwóch źródeł: zgłoszeń samych mieszkańców i pękających w szwach paczek od Wróżki Wenuszki. Wszystko trafiało tutaj. Za organizację tego całego bajzlu odpowiadała Roksi. Nieodłączną częścią jej nosa były spiczaste okulary, a spod zaczesanych w kok włosów sterczały dwa krótkie różki. Ona i Frank zaliczyli razem parę wspólnych chwil uniesień, ale nie było to nic poważnego. Często znajdowała sobie inne, przelotne miłostki... jak to sukkub.
W sortowni zawsze było głośno, ale tym razem detektyw musiał zmrużyć oczy od wwiercającego się w uszy świdrowania. Kierowniczka starała się przekrzyczeć robota, który trząsł się i wypluwał kłęby czarnego dymu oraz postrzępione kartki papieru. Wreszcie jakiś zdyszany stażysta przywalił mu młotem, ostatecznie uciszając niemiłosierne wizgi.
– No, Frank, byle szybko. Mamy tu dzisiaj urwanie głowy – Roksi zlustrowała go wzrokiem – A wszystko przez to, że ktoś tu lata z głową w chmurach – ostatnie słowa rzuciła w stronę kulącej się pod ścianą, zapryszczonej stażystki, która z całych sił powstrzymywała łzy. W końcu jedna jej się wymsknęła i spłynęła po policzku.
– Nawet ryczeć nie potrafi. Mała pinda przestawiła sorter na niszczenie – Roksi zwierzyła się Frankowi i chwyciła przelatujący nad nimi skrawek papieru – „On był rockmanem, ona przewodniczącą kółka gospodyń wiejskich”. Cholera, te dyrdymały liczyły sobie ze dwadzieścia stron, a teraz trzeba je złożyć do kupy. Ciekawe kto się tym zajmie, bo na pewno nie JA! – stażystka pisnęła i skuliła się jeszcze bardziej, gdy okulary sukkuba błysnęły złowrogo w jej kierunku.
– To czego chciałeś?
– Dostałem wybrakowane akta. Powieść w powieści, tyle że powieści nie ma. Książki, znaczy się. Chodzi o amazonkę.
– Marnie była tu wczoraj i zabrała tę cegłę. Reszta poszła na twoje biurko. Ja nie będę wychowywać twojej partnerki, mam tu swoją robotę. Hej, ty! Tak, kretynie, do ciebie mówię, dzwoń po Papcia. Migiem.
Roksi wróciła do swoich spraw. Frankowi nie pozostało nic innego jak udać się do biura. Z takimi wyskokami spotykał się często. Ostatnio zaczynało go to nużyć.
Zhang Choi dalej siedział przed komputerem, ale wzrok co jakiś czas uciekał mu na biurko Aurelii, gdzie na serwetce w kwiatki leżał nieruszony pączek. Zombie zawsze pod koniec pracy zabierała słodki krążek ze sobą. Nikt nie wiedział, co z nim robi, ale nikt też nie miał odwagi, żeby ją o to zapytać.
Oprócz Franka.
Jego to po prostu nie obchodziło. Z chłodną rezygnacją przyjął również to, że Marnie dalej nie było w pracy. Nie odbierała też telefonu. Musiał podjechać do jej mieszkania, a bardzo tego nie lubił. Zajmowała mały pokój w blokowisku, które omijali szerokim łukiem nawet sami mieszkańcy Limba. Limbo w Limbie.
Kiedy dwa tygodnie temu przemierzał wąską klatkę schodową, co jakiś czas natykał się na truchło jakiegoś zwierzęcia. Nie rozczarował się i tym razem. Przy wycieraczce leżał zdechły kot. Frank nie trudził się pukaniem. I tak zawsze miała otwarte. Wszedł do środka.
W pokoju pod oknem leżała kobieta. Co jakiś czas podrygiwała, a z ust sączyła jej się biaława substancja. Nagie ciało okrywał poplamiony, jedwabny szlafrok, który z trudem zakrywał piersi. Czarne włosy, mokre od potu, z każdym podskokiem układały się na jej czole w nowy zestaw esów floresów.
– Marnie?
Odpowiedziało mu milczenie.
Frank wyszedł z mieszkania i zapalił papierosa. Pozwolił, by dym otulił jego płuca, a potem swobodnie wydostał się na zewnątrz. Za zabrudzoną szybą widniała panorama miasta. Nie wiedzieć czemu, ostatnio wszystko wydawało mu się pozbawione sensu. To nie do końca właściwe określenie. Ten budynek, ulica, całe Limbo i pewnie nawet samo Quill City było takie... tanie. Miejscowi przypominali karykatury samych siebie, niedorzecznych spraw nigdy nie ubywało, a on sam zdążył już zapomnieć, że można inaczej. Od kiedy tylko pamiętał pracował dla Agencji. Nie umiał nic innego. Czy miał kiedyś żonę? Jeśli tak, pewnie odeszła. I pewnie była to dobra decyzja. Przez chwilę poczuł ukłucie bólu, ale to tylko gasnący papieros sparzył mu palce.
Zostawił niedopałek na zakurzonym parapecie i wrócił do mieszkania.
– Marnie! Nie wiem, co to za gówno, ale cię odłączam, słyszysz?
Podrygująca kobieta nie odpowiedziała. Oczy miała zamglone.
Frank poszukał kabli. W końcu znalazł jeden przewód ciągnący się od jej karku do jakiejś czarnej skrzynki. Wyjął go. Drgawki ustały. Usłyszał ciche siorbnięcie, a dłoń kobiety powędrowała do ust.
– Heeej... – wycharczała. – Frank?
W końcu zdołała skupić na nim spojrzenie i wstać. Drgnęła jeszcze raz, a potem cała jej postawa zmieniła się, a wzrok wyklarował.
– Frankie. Mówiłam, żebyś olewał moje spóźnienia – zobaczyła jak na nią patrzy. – Dobra, mój błąd.
Marnie, jak twierdziła, brała dorywcze prace od rządu. Prowadziła jakieś badania i sprawdzała na sobie działanie różnych substancji. Detektyw nie wiedział, czy to prawda. Była androidem. Nie miał pojęcia jakie dragi biorą roboty. Kiedy pierwszy raz natknął się na podobny obrazek o mało nie zszedł na zawał. Widział wiele rzeczy, ale to co Marnie wyprawiała ze swoim ciałem mogło przyprawić o mdłości nawet Hannibala. Nie żeby miał okazję zapytać.
– Kiedyś weźmiesz coś, co ci rozsadzi mózg i nie będzie czego zbierać.
– Frankie, ja mam zapis w chmurze. Poza tym dobrze płacą.
– Gdybyś nie zwinęła powieści, nawet by mnie tutaj nie było.
Androidka uniosła brwi. Po chwili podniosła coś ze stołu, zrzucając przy tym na podłogę puste puszki.
– Łap – rzuciła książkę detektywowi. – I tak byś tego nie przeczytał.
Miała rację. Frank nie miał czasu na zgłębianie grubych tomiszczy. Inna sprawa, że rzadko w ogóle miał okazję wziąć je do ręki. Tymczasem Marnie zdążyła zrzucić z siebie szlafrok i zaczęła grzebać w stercie ciuchów na materacu.
– Mówiłem ci tyle razy...
– To że znam wasze normy społeczne, nie znaczy, że będę się do nich stosować.
– Pogadamy po drodze – wyszedł, nie czekając na odpowiedź.
– Z Grandem może być różnie – Marnie przyglądała się mijanym za szybą budynkom. – Albo nie napisał jeszcze swojego dzieła o amazonce, bo jest perfekcjonistą i nadal siedzi nad pierwszym zdaniem...
– Albo co?
– Albo porzucił pomysł. Już raz kazał wszystko spalić.
– Nie odpisał na listy, zignorował ją... Nie wróży to za dobrze. Wyjaśnimy to z nim. A ty co robisz?
– Biorę tic taca.
– Kwadratowego? Słuchaj, nie obchodzi mnie co robisz poza godzinami służby – Frank zaciął się na chwilę przy swoim kłamstwie. – ale w trakcie masz być czysta. Jasne?
Marnie skinęła głową, potem ziewnęła i głośno przełknęła ślinę.
Czekali w samochodzie, aż urzędnik wróci z biura. W końcu się pojawił. O dziwo, kiedy wyjaśnili mu czego od niego chcą niemal rozpłakał się z ulgi i zaczął czym prędzej tłumaczyć, co zaszło.
– Kiedy ją zobaczyłem, tak piękną, idealną, jak ze snu, oniemiałem – posłał im gorączkowe spojrzenie. – Nie mogła zobaczyć, jak bardzo pali mnie wstyd. Ona pofatygowała się do mnie, a moja powieść wciąż nie posunęła się do przodu. Teraz jest mi jeszcze trudniej, bo próbuję znaleźć właściwe słowa, żeby ją opisać. Taką jaką ją zobaczyłem. Chcę dokończyć dzieło... – uniesiona ręka Marnie przerwała jego biadolenie.
– A co z listami?
– Chciałem odpisać, oczywiście, tylko nie wiedziałem jak zacząć. Jak opisać moje uczucia... Mam ze sobą jeden list, to tylko szkic. Nie wysłałem go, bo wciąż myślę o ostatnim zdaniu. Mam ją pozdrowić? A może wysłać ukłony?
Frank zaprowadził mamroczącego mężczyznę do samochodu. Ten się trochę opierał, ale w końcu dał za wygraną i pozwolił prowadzić się do amazonki.
W barze były tłumy, a nie minęła jeszcze siedemnasta. Chociaż Frank bardzo się starał, nie zdołał wypatrzeć właścicielki kasztanki. Po chwili jednak dostrzegł machającą do niego łapkę Fifi.
Z niemałym trudem przecisnęli się do stolika w rogu. Detektyw pokrótce wyjaśnił o co chodzi.
– Dobrze, że jesteście. Ami jest w toalecie, bardzo dzisiaj rozpacza. Jedna z podfruwajek Wróżki Wenuszki ma się tu dzisiaj zjawić z umową.
– No to chodźmy do niej – Marnie ruszyła przez tłum.
– Zaraz, czekaj – pudlica zerwała się z siedzenia i krzyknęła do niknącego w plątaninie kończyn i głów Franka. – Ona jest w bardzo złym stanie! Nie pozwól, żeby Joseph... – reszta utonęła w gwarze.
Detektyw starał się zatrzymać Granda, ale ten już przekroczył próg łazienki. Z jednej z kabin wychodziła właśnie amazonka, ocierając usta. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, a nos i policzki czerwone od kwaśnego wina. Z ułożonej fryzury wystawały kosmyki włosów i drżały lekko, gdy ta chwiejnie szła przed siebie.
Grand oniemiał. Oniemiała i ona. I staliby tak, łapiąc powietrze ustami jak ryby wyciągnięte na brzeg, gdyby nie Marnie, która popchnęła urzędnika do przodu.
– List – warknęła.
Joseph ocknął się i zaczął grzebać w surducie. Wyciągnął zmiętą kartkę i obracał ją w tę i z powrotem trzęsącymi się rękoma. Przestał, zdając sobie nagle sprawę z tego, że pociągająca zgrabnym noskiem amazonka jest o krok od rozszlochania się na dobre. Nie namyślając się wiele, przemówił. Była to przemowa gorąca i nieskładna, płynąca prosto z serca. Chyba zrozumiał wreszcie, a może po raz drugi, że nie warto poświęcać całego życia, szukając ideału, bo życie dalekie jest od doskonałości.
Marnie odwróciła się do Franka, otwierając usta, ale zobaczyła tylko skrzypiące drzwi od toalety.
Znalazła go przy barze. Pił whiskey z lodem. Staromodnie.
– Masz coś dla androidów? – zapytała Bena, który zdążył akurat obsłużyć dwójkę zakochanych elfów emo.
Na ladzie pojawił się kieliszek z żółtym płynem. Marnie uniosła go w stronę Franka.
– To co? Za miłość?
– W brudnej toalecie? A ty od kiedy znasz się na miłości?
– Coś tam wiem, ze słyszenia. Za badania o miłości nikt mi nie zapłaci – androidka wypiła oleistą ciecz do dna.
Frank nie poszedł za jej przykładem. Whiskey mu dzisiaj nie smakowała. Patrzył w dal. Nie zwrócił nawet uwagi na gniewne bzyczenie piksy, która wyleciała jak oparzona z baru, zostawiając za sobą rzucony byle gdzie plik kartek papieru.
– Masz czasem wrażenie, że tak naprawdę nie istniejesz?
– Starzejesz się, Frankie? – Marnie przyjrzała się jego zasępionej minie. – A myślałeś kiedyś o tym, że gdybyś zamknął oczy to Quill City zupełnie by zniknęło? Nie byłoby mnie, Fifi... Cholera, nawet Benka by nie było?
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Była tylko androidem. Jak mogła zrozumieć ludzkie rozterki?
Komentarze (61)
5!
Marnie by przybiła piąteczkę, ale no wiadomo...
Pozdrawiam
Dzięki, że zajrzałaś.
Niesamowicie ciekawie i sprawnie przedstawiasz ich świat i przenikanie się z niefikcyjnym.
Mam wielką nadzieję, że będzie kontynuacja, bo będzie, prawda?
Pięknego dnia!
Lubię zostawiać czytelnikom (haha, wielkie słowo) coś do odkrycia samemu. Podobno w nauce jest tak, że stoi się na ramionach gigantów, a ja myślę, że w literaturze jest podobnie. Co nie znaczy, że przeczytałam wszystko, co "powinno" się znać.
Wracając do tematu, nie chcę Cię rozczarować, ale tego opowiadania by nie było, gdyby nie pewna lektura szkolna. Wystarczy wpisać w Google Joseph Grand i amazonka. Z drugiej strony, chciałam, żeby opowiadanie było strawne nawet bez tej wiedzy :)
Co do kontynuacji, pomysłów jest dużo a czasu mało ;) Ale tak, chciałabym bardzo jeszcze o Quill City popisać i pewnie za jakiś czas to zrobię.
I bardzo proszę, podrzuć link do swojego tekstu, chętnie przeczytam ^^
A widziałaś "Przypadki Harolda Cricka"? - film bardziej nawiązuje do idei Twojego opka.
Cieszę się, że myślisz o kontynuacji. Kręcą mnie takie rozwiązania.
Pozdro. :)
"Stara wiedźma nie lubiło zdradzać swoich tajemnic" - lubiła
Już lubię Benka, jest przeuroczy.
Świetnie budujesz klimat. "szklanka zniknęła z cichym cmoknięciem przyssawki" - cudowny szczegół. I "o wilku mora" i fragment o kasztance. Lekki humor przy okazji budujący świat.
"Przez chwilę poczuł ukłucie bólu, ale to tylko gasnący papieros sparzył mu palce." - to ładne
Poproszę więcej :D
Ujęłaś mnie połączeniem humoru z ogólnym przytłaczającym klimatem całości. Przeczytałam z ogromną przyjemnością.
Fajnie też, że zajrzałaś, bo to już jakiś czas temu dodałam, więc radość razy dwa.
Bardzo się cieszę, że wszystko zadziałało tak jak miało, jeśli chodzi o klimat. Serce rośnie. :)
Ściskam serdecznie ^^
I znowu... filmowo tak. Widziałem, co czytałem↔Pozdrawiam?:)
P.S↔Podrzuć coś znowu, Szopciuszkowe:)
Uściskory!
Pozdrawiam?:)
Tak jakoś pomyślałem↔Pozdrawiam?:)
Wrzucam krótki tym razem tekścik https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5849&autor=szopciuszek
Prawdziwy i ludzki. O rezygnacji z prezentu, co mógłby być prezentem, dla świętego. Tak jakoś skojarzyłem ja↔Pozdrawiam?:)
Pozdrawiam?:)
P.S↔wiersz też piszesz?
Pozdrawiam?:)
Podaj drugi i jakieś opko→jeśli wola twa:))↔Pozdrawiam?:)
Ten drugi wiersz to taki mega króciak. https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5499&autor=szopciuszek
A opko takie, nie miałam wtedy czasu, żeby zrobić tak, jak chciałam, ale jest :)
https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=8522&autor=szopciuszek
Jakbyś zechciała to zerknij:
https://www.opowi.pl/babcia-na-103-a36479/
https://www.opowi.pl/tw-7-drewniana-wieza-a51112/
Uprzedzam, to długie, wiec jak nie będziesz chciał, to wcale się nie obrażę, że nie przeczytasz ;)
Nie zaginęły w morzu, jeno ja zapomniałem dać znać:))
Pozdrawiam?:)
Może są jakieś błędy, ale że ciekawy pomysł i realizacja, to nie zauważyłem
Chociaż czasami się nieco gubię, kto, co, z kim, jak. Trza uważnie czytać?
Ujrzałem, że Canulas, też wspomniał o... filmowym stylu.
A zatem, nie jeden ja. Takie cztery punkty bym wymienił, jako najważniejsze zalety.
1↔Płynnie się czyta. Nie haczy.
2↔Niby zwyczajnie, ale cały czas, podskórne odczuwanie, że coś nie tak i coś się wydarzy.
3↔I co istotne... urwane w najciekawszym miejscu
4↔Dialogi, bez sztuczności.
Pozdrawiam?:)
Może podaj linkę do początku 2 części.
Pozdrawiam?:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania