Rodzina Whitemore - Prolog
[Opowiadanie pochodzi z mojej nowelki, umieszczonej na angielski RoyalRoad]
1
Colinowi Whitemore wydawało się, że pomiędzy utratą przytomności a przebudzeniem minęła ledwie sekunda.
W jednej chwili znajdował się na terenie ogromnego supermarketu, a potem ocknął się z twarzą wtuloną w objęcia lodowatej posadzki. Gdy miał się już podnieść, poczuł narastający ból w okolicach klatki piersiowej, a całe jego ciało zdawało się wyginać w niekontrolowany sposób.
– Uff – Starał się zaczerpnąć powietrza do płuc, ale nawet tak prosta czynność okazała się opłakana w skutkach.
– Potrzebujemy więcej bandaży! – Usłyszał zniekształcony głos – Z jego ust cieknie krew jak z jakiejś gardzieli!
Wtem poczuł lodowate dłonie, które położono mu w okolicach prawej piersi. Były zbyt delikatne, by należały do kobiety oraz za szorstkie, aby mógł być to ktoś młody.
– Co teraz zrobimy? – Rozniósł się głuchy kobiecy głos – Najbliższe miasto jest dwa dni drogi stąd, jadąc konno zdąży się w ten czas wykrwawić...
"Wykrwawić"? Pomyślał na wpół przytomny Colin, a całe jego ciało pokrył zimny pot. Bądź co bądź, ale nie podobało mu się dokąd ta (wprawdzie zniekształcona) rozmowa zmierzała.
Wtem usłyszał charakterystyczne skrzypienie, jakby ktoś otwierał drewniane drzwi.
– Nic mu nie jest? – Po tonie wypowiedzi zdawać się mogło, że był to chłopiec.
– Przeżyje – odpowiedział ten pierwszy głos – A teraz musisz mi w tym pomóc, wyjmij mi tego pręta, a ty, Marge, przytrzymaj pacjenta najmocniej jak potrafisz.
Przez chwilę nieprzytomny czuł pełną napięcia ciszę, ale w końcu usłyszał:
– Wybacz, przyjacielu, ale to zaboli jak cholera...
Nie zdążył nawet przeanalizować wypowiedzianych słów, bowiem całe jego ciało począwszy od klatki piersiowej zaczęło płonąć, jakby wrzucono je do pieca, a potem rozpalono. Chciał krzyczeć, ale jego usta były zaszyte jakimś enigmatycznym szwem. Leżąc tak na wpół świadomie w końcu się odprężył, by krótko potem zasnąć.
2.
Pierwszą rzeczą jaką zobaczył po przebudzeniu, było wlatujące przez okno światło poranka oraz rozciągający się nad nim sufit. Po upewnieniu się, że w pokoju nie ma nikogo więcej, podniósł płytkie prześcieradło i ku własnemu przerażeniu zauważył że spora część jego klatki piersiowej została pokryta przesiąkniętymi żółcią bandażami. Bólu wprawdzie nie czuł, więc nie było problemu do obaw, niemniej jednak nie potrafił rozpoznać miejsca, w którym się znajdował.
Po łożu i stojących wszędzie gablotach wywnioskował, że jest w swego rodzaju sypialni, jednak wszystko wyglądało nienaturalnie, jakby zaskakująco staro.
– Przecież jeszcze niedawno byłem w supermarkecie i kupiłem parę gorących zupek, a teraz budzę się nie wiadomo gdzie.
Pierwotnym instynktem dwudziestolatka było otworzyć drzwi i czmychnąć gdzie pieprz rośnie, lecz od tego pomysłu odsunęło go stojące w samym kącie lustro. Było wyższe od niego o głowę, w dodatku miało kształt zwężonej elipsy, czym zdaniem chłopaka bardziej sprawdzało się w roli zwierciadła. Wtem przy bliższym kontakcie cała jego głowa była bliska ekspodowania.
– Co to ma znaczyć! – rzucił w lustro swą flustracją.
W odbiciu pozostał tylko zniekształcony cień dawnego siemie. Tak, gdzie niegdyś miał czarne jak noc włosy, teraz przybrały koloru ciemnego blondu, w dodatku dopatrzył się zarostu.
– Czy coś się stało? – Usłyszał wołanie zza pleców, gdy się obejżał zobaczył mężczyznę o śniadej twarzy – Słyszałem wołanie.
– Gdzie ja jestem? Kim WY jesteście?
Rozmówca stał jak wryty.
– Jak to kim? Jestem przecież John, twój ojciec.
Ojciec? Nic już nie rozmumiał.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania