Poprzednie częściTaka Karma - Rozdział pierwszy

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Taka Karma - Rozdział czwarty

Audrey z grymasem dezaprobaty odwiesiła bluzkę na metalowy wieszak. Bez słowa ruszyła w głąb butiku, słysząc za sobą ociężałe, powłóczące kroki Tima. Wybrali się na wspólne zakupy, by odświeżyć jej garderobę i rozejrzeć się za prezentami gwiazdkowymi. Tim miał być kotwicą rozsądku, służyć radą i wsparciem, tymczasem jego obecność była ciężarem. Od kilku dni miotał się w swojej kapryśnej skorupie. Niechętnie angażował się w cokolwiek, odpowiadał zdawkowo, snując się wszędzie niczym nieobecny cień.

Początkowo Audrey podejrzewała problemy zawodowe. Nic bardziej mylnego – zakład samochodowy, w którym pracował, prosperował wyśmienicie, a Tim niedawno dostał podwyżkę. Następne przypuszczenie dotyczyło rodzinnych zaszłości. Chłopak nie był wylewny, jeśli chodziło o dom, w którym dorastał. Wiedziała jedynie, że jego bliscy byli głęboko pobożni i konserwatywni, co stanowiło wyraźny kontrast z nim samym, który bynajmniej nie żył wedle zasad Dekalogu. Gdy mimochodem poruszała temat jego rodziców, stawał się drażliwy. Zrozumiała, że ich relacje są dalekie od sielanki. Zbliżający się wielkimi krokami okres świąteczny faktycznie mógł budzić w nim pejoratywne emocje. Niemniej jednak była głęboko rozczarowana sposobem, w jaki ją ostatnio traktował. Nie silił się nawet na pozory zainteresowania jej sprawami.

Nawet ich życie intymne – delikatne i nacechowane wzajemną, choć powściągliwą, czułością – uległo subtelnej, lecz bolesnej transformacji. Dopiero się poznali, więc ich ciała jeszcze się docierały, uczyły siebie nawzajem. Mimo wszystko Tim raczej nie wydawał się zbyt wylewny w sypialni, a ich relacja od samego początku opierała się na niewypowiedzianych gestach. Żar pożądania, tlący się dotąd między nimi, w ciągu ostatniego tygodnia uległ wyraźnemu przygaszeniu. Ich zbliżenia były krótkie i mechaniczne, pozbawione iskry, a pocałunki przypominały jedynie pusty rytuał. Sama miała skromne doświadczenie w tej materii i jako, że polegała na nim, tym jej rozczarowanie było dotkliwsze.

Audrey czuła się niewidzialna pod jego dotykiem. Narastający niepokój zatruwał jej myśli, budząc upokarzające zwątpienie: czy ona w ogóle go pociągała? Czyż jej kształty wciąż stanowiły dla niego wystarczające wotum pożądania? Nie potrafiła zadać tego pytania wprost; nie była gotowa na potencjalną prawdę. Tymczasem Tim zamykał się w sobie, coraz bardziej.

Po skończonych zakupach Audrey postanowiła zaczerpnąć oddechu w kawiarni centrum handlowego. Sącząc aksamitne cappuccino, kątem oka śledziła Tima, który całą swoją uwagę ofiarował smartfonowi. Nie wyglądało, by przeglądał media społecznościowe. Ewidentnie prowadził żywą korespondencję.

— Z kim piszesz? — zapytała bez ogródek.

Tim spiął się, obruszony.

— Z nikim — rzucił, pospiesznie chowając telefon do kieszeni.

Audrey westchnęła głośno, choć miała nieodpartą ochotę wygarnąć mu niestosowne zachowanie. Ostatecznie stłumiła w sobie impuls. Kawiarnia pełna ludzi nie była areną dla kłótni.

— Tam, w restauracji obok, po twojej prawej. Ale teraz się nie odwracaj — zagadnęła po dłuższej chwili ciszy. — Siedzi mężczyzna, brunet w garniturze. Obserwuje nas, odkąd tylko usiedliśmy — mówiła, starając się, by z boku wyglądało to na opowieść o niezwykle absorbującym wydarzeniu.

Tim przez moment trwał w bezruchu. Następnie odwrócił się we wskazanym kierunku, udając, że sięga do kieszeni kurtki wiszącej na oparciu krzesła. Dziewczyna dostrzegła, że ich spojrzenia się spotkały. Miała wrażenie, że Tim rozpoznał tego mężczyznę. Trudno mu było ukryć wyraźne podenerwowanie.

— Kojarzysz go? — podpytała.

Tim odwrócił się do niej, lecz uciekał wzrokiem, wodząc nim po wnętrzu kawiarni.

— Nigdy przedtem nie widziałem tego człowieka — oświadczył chłodnym, pozbawionym naturalności tonem. Jego słowa brzmiały, jak wyuczony scenariusz.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Obserwujący ich mężczyzna teraz wpatrywał się w ekran telefonu. To była dobra okazja, by przyjrzeć mu się bliżej. Ciemne włosy, dość śniada cera — południowoeuropejski typ urody. Wyglądał na około trzydzieści lat. Miał na sobie drogi garnitur, a jej uwagę przykuł błyszczący, markowy zegarek na lewym nadgarstku. Co Tim mógłby mieć z nim wspólnego? Wprawdzie nie znała wszystkich jego znajomych, ale z opowiadań wiedziała, że poza Matthew, nie miał innych, majętnych kolegów. Tim wychował się w prostej, robotniczej rodzinie i obracał się raczej w kręgach, co najwyżej średnio zamożnych ludzi.

— Późno już, zbieramy się. — To nie była sugestia, lecz wyraźny rozkaz. Tim chciał, by pośpiesznie dopiła kawę.

Nie czekając na jej reakcję, wstał od stolika i włożył kurtkę. Nie znosiła, gdy był wobec niej zaborczy, ale jednocześnie nie potrafiła się sprzeciwić. Taka już była — uległa do granic. Zacisnęła zęby, posłusznie wykonując polecenie.

***

 

Minął tydzień. Czwarty czwartek listopada był dla większości Amerykanów najważniejszym dniem w kalendarzu — Świętem Dziękczynienia. Tego dnia rodziny spotykały się przy suto zastawionym stole, by dziękować za wszystkie pomyślne chwile mijającego roku.

W rodzinie Pattersonów wszystkie uroczystości tradycyjnie odbywały się w posiadłości Petera i Amandy. Cała rodzina zjeżdżała się do ich domu, by hucznie świętować, i nie inaczej było tym razem.

Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, wiążąc ostatni węzeł błękitnego krawata, który idealnie dopełniał białą koszulę i granatowy garnitur Matthew.

— Dziękuję — mruknął z błyskiem w oku, delikatnie układając dłonie na jej biodrach.

Caroline odwzajemniła uścisk, składając subtelny pocałunek na jego pełnych ustach. Ich historia liczyła już cztery lata. Osiągnęli ten rzadki stan absolutnej zażyłości, w którym tajemnice przestały istnieć. Łączyła ich więź podwójnej natury: kochanków oraz bratnich dusz. Niestety, po wyjeździe Caroline na studia do Portland, mechanizm ich związku zaczął zgrzytać. Relacja wkroczyła w fazę ostrego kryzysu. Popadli w rutynę, a uczucia wyparł czysto fizyczny aspekt. Ukoronowaniem ich ostatniej sprzeczki stała się niewierność, której Matthew dopuścił się w chwili słabości. Powoli wracały jego wspomnienia z ostatniej imprezy, a jak wiadomo: co wydarzyło się na imprezie, zostaje między jej uczestnikami. Uczynek ten nie napawał Matthew dumą, lecz w głębi duszy znajdował pocieszenie w fakcie, że przecież nie przysięgał jej wierności przed ołtarzem.

— Cieszę się, że twój tata mnie zaprosił — zagadnęła z entuzjazmem.

Matthew przyciągnął ją bliżej.

— Twoi rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, że nie będzie cię w domu na święta?

Caroline odpowiedziała mu lekkim, beztroskim chichotem.

— Od dwudziestu dwóch lat spędzam z nimi każde Święto Dziękczynienia. Myślę, że przeżyją ten jeden rok beze mnie. No to co? Wychodzimy?

— Jasne, nie chcemy się przecież spóźnić. To byłby niezaprzeczalny brak szacunku — rzucił, nie szczędząc sarkazmu.

To było niewątpliwe odniesienie do słów jego ciotki, Amandy, która w ten sposób skrytykowała jego późne przybycie na urodziny Steve’a.

Jego nonszalancja była równie widoczna, co dobrze skrojony garnitur. Uczucia wyższego rzędu, takie jak lojalność, czy empatia stanowiły dla niego zbędny balast, którego pozbył się już dawno temu. Priorytetem pozostawał własny dobrostan i nieodwołalne prawo do przyjemności, podczas gdy moralność była jedynie kartą przetargową w grze o swobodę.

 

***

 

Tim nerwowo odetchnął, kątem oka kontrolując uchylone drzwi sypialni. Audrey była tuż za ścianą — w łazience, brała prysznic. Czekał, aż wróci, by razem zeszli do salonu na uroczysty obiad z jej mamą. Z wahaniem odebrał połączenie. Cierpliwie wysłuchał słów rozmówcy, czując gwałtowny wyrzut adrenaliny. Ze wszystkich sił starał się zachować niewzruszony spokój. Audrey była zbyt podejrzliwa. Tym razem musiał zachować wyjątkową ostrożność.

W jego głowie rozpętała się burza. Każda sekunda rozmowy była obciążeniem, a świadomość, że dziewczyna znajduje się zaledwie o krok stąd, wzmagała jego niepokój. Czuł, jak lodowaty dreszcz strachu pełznie mu po plecach. Musiał zapanować nad głosem, nad drżeniem rąk. To nie był dobry moment, aby prawda wyszła na jaw — żaden taki nie był, ale w tym momencie, to oznaczałoby nieuchronną klęskę.

— Jerr, proszę, bądź tak uprzejmy i nie pisz ani nie dzwoń więcej na ten numer. Uznajmy ten temat za zamknięty — mówił półszeptem, wciąż pilnując wejścia do pokoju.

— Spotkałem ostatnio twoją mamę. Chciałem nawet się przywitać, ale widząc, jak piorunuje mnie wzrokiem z drugiego końca ulicy, wolałem nie ryzykować — ciągnął głos po drugiej stronie, zupełnie ignorując to, co powiedział Tim. Mężczyzna miał pogodny ton, kompletnie nieadekwatny do sytuacji.

— Przestań! — warknął Tim przez zaciśnięte zęby. Był o włos od utraty kontroli.

— Po jej twarzy widać wszystkie troski. Minęły dwa lata, a ona wygląda, jakby postarzała się o co najmniej dziesięć. Powinieneś tam pojechać, może nie wszystko stracone?

Tim wzdrygnął się, słysząc otwierające się drzwi w pomieszczeniu obok.

— Jeremy, kończę! Nie dzwoń więcej! — rzucił dobitnie. Drżącym ruchem rozłączył się i prewencyjnie wyciszył telefon.

— Jestem gotowa. — Do pokoju weszła Audrey.

W przeciwieństwie do cienia niepokoju, który ogarniał Tima, dziewczyna emanowała ciepłem i świąteczną aurą. Jej twarz, świeża po kąpieli, promieniała łagodnym, spokojnym wyrazem, a w oczach miała niezmąconą radość, typową dla uroczystego dnia. Była całkowicie odcięta od dramatów, które rozgrywały się tuż obok, zanurzona w przyjemnej wizji rodzinnego obiadu.

Tim nakreślił na twarzy blady, wyuczony uśmiech, w którym próżno było szukać echa radości.

— Świetnie, chodźmy więc na dół.

— Rozmawiałeś z kimś? — dopytywała, rzucając sugestywne spojrzenie na smartfon, który trzymał w roztrzęsionej dłoni.

— Tak. Telemarketerzy, nawet w święta nie dają spokoju — wydukał, siląc się na swobodny ton.

Audrey przytaknęła, choć jej pozorna zgoda była daleka od wewnętrznego przekonania. Postanowiła nie drążyć tematu. W święta nie wypadało psuć atmosfery.

 

***

 

W domu Pattersonów ponownie rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Do drzwi pośpieszył Jack. W progu stała para doskonale mu znanych osób. Wysoka blondynka o długich, kręconych włosach, które dodawały jej dziewczęcego uroku, w połączeniu z parą dużych, niebieskich, zawsze roześmianych oczu. Była dość infantylna jak na swój wiek, ale lubił ją najbardziej ze wszystkich dotychczasowych partnerek syna. Obok stał szatyn, mniej więcej jego wzrostu. Krótkie włosy niechlujnie odstawały na wszystkie strony. Ślady pobicia zniknęły już z twarzy, ale w oczach wciąż tkwił ten sam, nieobecny wyraz, który dostrzegł podczas ich ostatniego spotkania.

— Miło was widzieć — przywitał oboje, po czym stanął z boku, nie mogąc oderwać wzroku od Matthew, który wyglądał jak wrak człowieka, mimo że tym razem nie był posiniaczony. Dla odmiany, miał też czyste i schludne ubranie.

— Jestem na czas. Mam nadzieję, że alkohol jest dobrze schłodzony, wtedy urżnę się w trupa i jakoś przetrwamy — skomentował uszczypliwie Matthew.

Caroline szturchnęła go w ramię. Jack nie odpowiedział, bo przywykł do takich odzywek młodszego syna. „Jak zawsze pełen taktu i entuzjazmu” — pomyślał z goryczą i zniechęcony wrócił do jadalni, gdzie czekała reszta rodziny.

 

***

 

Bez ruchu siedział przy suto zastawionym stole, mając nieodparte wrażenie, że przeżywa coś z pogranicza deja vu. Ten sam dom, ten sam suto zastawiony stół. Wokół gwar rozmów i salwy szczerego śmiechu. Tak jak ostatnio, jedyne, na co było go stać, to zdawkowe odpowiedzi i cyniczny uśmiech, a przecież obiecał sobie, że tym razem będzie inaczej. Tym razem nie da po sobie poznać, że coś jest nie tak. Czuł, jak pulsujący ból rozchodzi się pod jego czaszką, a wnętrzności wykręca bolesny skurcz, lecz udawał niewzruszoną obojętność, by nikt z bliskich nie podniósł alarmu. Nie udało się. Caroline była tego wieczoru tylko jedną z kilku osób, które zdążyły się już upewnić, czy aby na pewno wszystko jest w idealnym porządku. By więcej nie zwracać na siebie uwagi, zawiesił wzrok na talerzu pełnym jedzenia, bezwiednie rozrzucając na boki kawałki mięsa, ziemniaków i warzyw. Nie jadł od dwóch dni i wcale nie zapowiadało się na rewolucję. Wychylił łyk czerwonego wina, wciąż kreśląc widelcem po porcelanowym talerzu. Zapach jedzenia wypełnił jego nozdrza i zrobiło mu się od tego niedobrze.

Rozejrzał się wśród gości, zdając sobie sprawę, że jest obserwowany. Spojrzał na lewo i dostrzegł parę piwnych oczu, która skrycie śledziła jego ruchy. Uśmiechnął się, kiedy spostrzegł ten sam uśmiech w kącikach jej krwistoczerwonych ust. Nigdy nie gustował w starszych od siebie kobietach, lecz Elizabeth Brown była istotą, dla której warto byłoby złamać wszelkie zasady. W Matthew, typowym i butnym samcu alfa, to pożądanie mieszało się z chęcią dominacji. Nie raz, w najskrytszych myślach, wyobrażał sobie, jak mogłaby wyglądać wspólna noc, prowokowany jej chłodną rezerwą. Nie było chyba mężczyzny, który choć w małym stopniu nie zachwyciłby się jej nieprzeciętną urodą. Długie, kręcone włosy w kolorze ciemnej wiśni idealnie komponowały się z pełnymi ustami o tej samej barwie. Wyrzeźbioną sylwetkę podkreślały obcisłe, choć eleganckie stroje. Elizabeth nigdy zanadto nie eksponowała swoich walorów głębokimi dekoltami, krótkimi spódniczkami czy butami, których nie powstydziłaby się dama do towarzystwa. Nie było takiej konieczności. Zawsze prezentowała się szykownie, a zarazem zmysłowo. Do tego stopnia, że dwadzieścia lat młodsza Caroline mogłaby popaść przy niej w spore kompleksy.

Elizabeth Brown była narzeczoną jego ojca. Poznali się w kancelarii adwokackiej, którą on prowadził. Zgodnie z niepisanym scenariuszem podobnych historii, iskra pożądania przerodziła się w romans z zaskakującą szybkością. W rezultacie, w ciągu roku panna Brown przebyła drogę od stanowiska asystentki do miana przyszłej żony pana Pattersona. Matthew nie sądził, że ta przygoda potrwa dłużej niż kilka tygodni, toteż jego zdziwienie sięgnęło zenitu, kiedy po kilkunastu miesiącach znajomości para oznajmiła, że są narzeczeństwem. Mimo że oficjalnie Matthew nie miał nic przeciwko związkowi ojca z Elizabeth, szczerze nie popierał tej relacji. Panna Brown była dla niego kolejnym kaprysem zmanierowanego prawnika, który od zawsze miał problem z przezwyciężeniem słabości do płci pięknej.

Patrzyli tak na siebie jeszcze przez dłuższą chwilę, dopóki Elizabeth nie odwróciła speszonego wzroku, zagadnięta przez jego babcię. Kobiety szybko wdały się w dyskusję, wobec czego Matthew również zmienił obiekt swojego zainteresowania. Wziął do ręki w połowie pełny kieliszek wina, wypijając zawartość do ostatniej kropli. Poczuł, że kręci mu się w głowie, jeszcze nim odłożył naczynie na stół. Odetchnął powoli, czując, jak bolesny skurcz wykręca mu trzewia. Bezwiednie zacisnął palce na lśniącej czarce, drżącym ruchem odstawiając kieliszek na miejsce.

— Zaraz wracam — mruknął przez ramię do Caroline.

Nie czekając na odpowiedź, wstał i chwiejnym krokiem odszedł od stołu.

 

***

 

Ciszę łazienki rozerwał głuchy łomot kolan padających na chłodne kafelki. W ostatniej chwili chłopak otworzył ciężką klapę sedesu i zwrócił zawartość żołądka. Ciemnoczerwona ciecz strumieniem lała się z ust. Czuł gorzki posmak żółci, wymieszany z cierpką nutą czerwonego wina. Matthew oddychał ciężko, mając wrażenie, że żołądek odkleja się od układu pokarmowego i powoli wędruje w stronę przełyku. Przez następnych kilka minut brutalna fala torsji nie ustępowała. Dopiero gdy żołądek odmówił dalszego wysiłku, mdłości powoli odpuściły, przynosząc chwilę wyczekiwanej ulgi i wyczerpania. Wstał z podłogi, spuścił wodę w toalecie i podszedł do umywalki. Odkręcił kran, oblewając spoconą twarz strumieniem zimnej wody. Lodowate krople powoli spływały po karku i szyi, przynosząc krótkotrwałe ukojenie. Spojrzał w lustro. Ziemista cera, przekrwione i podkrążone oczy. Coś jeszcze zwróciło jego uwagę. Na dotąd śnieżnobiałej koszuli, tuż przy kołnierzyku, zobaczył kilka czerwonych plam. A niech to.

— Matt? Wszystko w porządku?

Za drzwiami rozległ się zaniepokojony damski głos. Matthew czym prędzej zmoczył plamy zimną wodą, mocno pocierając brudne miejsca ręcznikiem. W efekcie, zamiast zetrzeć, tylko je rozmazał.

— Tak! Wracaj do gości, Caroline! — rzucił chłodno, wciąż uparcie szorując koszulę.

— Kurwa mać! Ja pierdolę! — zaklął siarczyście. — To nie ma sensu. A, jebać to.

Gdy w końcu spostrzegł, że rezultat jest odwrotny do zamierzonego, zdenerwowany rzucił ręcznik na podłogę i udał się do wyjścia. Mocno pociągnął za klamkę, zamaszyście otwierając drzwi, w których wciąż stała jego dziewczyna.

Caroline patrzyła pytająco, w ten sposób wymuszając wyjaśnienia.

— Wybacz, zrobiło mi się niedobrze. To na pewno przez to chujowe żarcie — wyartykułował szybko, jakby chcąc dać jej do zrozumienia, aby o nic więcej nie pytała.

— Pójdę się przebrać, zaraz wrócę. Gdyby ktoś pytał, powiedz, proszę, że wyszedłem zapalić — rozkazał tonem, który nie uznawał kompromisu.

Dziewczyna spojrzała na niego krytycznym wzrokiem.

— Powiesz mi w końcu, co się dzieje? — Wbrew jego woli, zadała kolejne pytanie. W tej chwili jej twarz wyrażała wiele emocji, ale nie sposób było odnaleźć w niej cokolwiek pozytywnego.

— Ja pierdolę, Caroline, naprawdę — podjął na nowo, czując kolejny przypływ mdłości. Bezwiednie objął ręką podbrzusze, w którym świdrujący skurcz zwiastował powrót męki. Zgiął się wpół, opierając plecy o pustą ścianę.

— Co ci jest, Matt? — Jej twarz od razu złagodniała, podobnie jak głos, który znów był miły, troskliwy i mocno zaniepokojony.

Chłopak chciał odpowiedzieć, lecz kolejny konwulsyjny skurcz wstrząsnął jego wnętrznościami, wywołując na twarzy grymas cierpienia. Mocniej objął się rękoma, szukając daremnego oparcia. W jednej chwili wszystko runęło w odmęt kompletnego chaosu. Czuł, jak zimny pot oblewa mu skronie, a siła powoli go opuszcza. Osunął się po ścianie bezwolnie, niczym strużka wody. Opadł ciężko na podłogę. Obraz przed oczami stawał się coraz bardziej zniekształcony i nieostry. Wszystko zlało się w mętną paletę jasnych, migoczących barw. Zamknął oczy, a kiedy ponownie je otworzył, przestrzeń obok była pusta – Caroline już przy nim nie było. Ogarnęła go ulga, sprzeczna z logiką, gdyż zaledwie kilka oddechów temu fizyczne męki doprowadzały go do granicy obłędu. Powieki coraz bardziej ciążyły, pulsujące zawroty głowy spotęgowały się. W gardle czuł suszący smak metalu, a dręczące poczucie beznadziei mieszało się z fizycznym bólem. Krew odpływała mu od twarzy, pozostawiając na niej ziemisty odcień. W końcu zyskał chwilę upragnionego wytchnienia. Nastał dziwny, otępiający błogostan. Świadomość odpłynęła – stracił przytomność.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania