Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Taka Karma - Rozdział drugi
Czarne Volvo, którego karoserię zdobiła głęboka, pięćdziesięciocentymetrowa rysa – niczym blizna na nieumytym lakierze, niechlujnie zaparkowało w jednej z najbardziej zamożnych dzielnic Seattle. Wysiadł z niego wysoki szatyn, wyglądający równie nieporządnie, co jego samochód. Matthew niedbale wygładził rękoma pomiętą, czarną koszulę, po czym przeczesał włosy niestarannie sklejone żelem i leniwie ruszył w kierunku posiadłości.
Do domu prowadziła wąska, asfaltowa dróżka, otoczona krótko przystrzyżonym trawnikiem, ozdobionym dopieszczonymi, kolorowymi krzewami. Sama willa przypominała mały zamek, zbudowany w ciężkim, niemal przytłaczającym, romańskim stylu. Tworzyły ją połączone surowe, kamienne bryły o majestatycznym charakterze, a grube mury okrywał szary, wielospadowy dach. Spod tego kamiennego ciężaru wyglądały – nie współgrające z całością, lecz zapierające dech w piersiach – duże i przestronne okna, obiecujące światło i przestrzeń.
Zanim zadzwonił do drzwi, wziął głęboki, regulujący oddech i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do dziesiątej wieczorem. Spóźnił się celowo. Przyjęcie z okazji urodzin młodszego kuzyna Steviego zaczęło się ponad godzinę temu, a on miał nadzieję, że nie potrwa już dłużej niż drugie tyle. Jako że był sobotni wieczór, nie miał w zanadrzu zbyt wielu wiarygodnych wymówek, lecz liczył, że rodzina połknie rzekome „zobowiązania zawodowe”, które musiał podjąć akurat dziś.
W końcu przyłożył dłoń do dzwonka, przypominającego włącznik światła. W domu rozniosła się harmonijna melodia, a chwilę później na powitanie wyszedł mu gospodarz – Peter.
— Lepiej późno niż wcale — skomentował krótko, nieznacznie się uśmiechając. Uważnie przyjrzał się jego twarzy. To, w jakim opłakanym stanie znajdował się jego bratanek, zaskoczyło go, lecz nie zdobył się na komentarz. — Wchodź! — nakazał, przesuwając się w drzwiach.
Matthew wszedł do holu, odruchowo, nerwowo rozglądając się dookoła. Z tej odległości widział salon pełen gości, a w całym domu doniosłym echem roznosił się dźwięk rozmów i salwy śmiechu. Wszyscy zdawali się być w wybornych nastrojach. Matthew nie miał wyjścia; musiał improwizować. I tak wystarczającym brakiem taktu było spóźnienie, a na domiar złego, nie mógł zepsuć przyjęcia swoim złym humorem i lękiem.
— Wybacz, musiałem zostać dłużej w pracy. Dziś był straszny, wyczerpujący dzień — skłamał, symulując głębokie ubolewanie.
Matthew pracował jako magazynier w firmie zajmującej się sprzedażą akcesoriów samochodowych. Pracował tam głównie weekendami i w wolne popołudnia, gdyż studiował drugi rok finansów i rachunkowości.
— W porządku, nie mnie masz się tłumaczyć — odrzekł Peter żartobliwym, acz sztywnym tonem. — Twój prezent jest w kuchni — dodał, wskazując dłonią na otwarte drzwi, choć Matthew znał ten dom jak własną kieszeń.
Peter udał się do salonu, a Matthew ruszył we wskazanym kierunku. Chociaż w kuchni nie było nikogo, panował tam straszliwy chaos. Wszędzie walały się zużyte talerze, kieliszki i szklanki oraz całe mnóstwo pater z niedojedzonymi przekąskami. Oprócz tego była też cała masa kartonów z sokiem i kilka butelek drogich alkoholi. Matthew uśmiechnął się na ten widok, będąc w pełni przekonanym, że za ten bałagan przynajmniej częściowo odpowiada Amanda Patterson, żona Petera, która zawsze lubiła wystawne przyjęcia z dużą ilością kalorycznego jedzenia i alkoholu.
Gdzieś pomiędzy chipsami a niestabilną wieżą z talerzy, odnalazł pomarańczowo-niebieską torebkę z prezentem. W tej chwili odetchnął z ulgą na myśl, że zdecydował się przynieść go tutaj już kilka dni temu, gdyż nigdy nie ręczył za swoją pamięć, a już na pewno nie w świetle wczorajszych wydarzeń. Czym prędzej chwycił upominek i udał się do pokoju gościnnego.
To, co zastał na miejscu, nie wywarło na nim specjalnego wrażenia. Dokładnie tak jak się spodziewał, obecni byli tylko najbliżsi członkowie rodziny Steve’a. W tłumie od razu dostrzegł ojca w towarzystwie przyszłej żony – Elizabeth. Oprócz nich widział też starszego brata – Ethana, gosposię Margaret, która była pełnoprawnym członkiem rodziny, oraz rodziców solenizanta z jego siostrą, Natalie.
Nie czekając dłużej, Matthew wszedł w stosunkowo niewielki tłum gości, wypatrując najmłodszego z Pattersonów.
— Matt! Myślałem, że już nie przyjdziesz! — już chwilę później w pokoju dało się słyszeć rozentuzjazmowany, donośny krzyk chłopca.
Steve był czternastolatkiem o pogodnym usposobieniu i wielkim sercu. Chociaż rwał się do powitania ze swoim ulubionym kuzynem, brak władzy w nogach nie pozwalał mu wstać z elektrycznego wózka, który był nierozłącznym elementem jego codzienności od prawie trzech lat. Pomimo wypadku, chłopiec pogodził się ze swoją ułomnością, każdego dnia zarażając wszystkich nieskończonym entuzjazmem i chęcią życia.
Matthew kucnął tuż przed nim, kładąc na jego cherlawych kolanach torebkę z prezentem.
— Wszystkiego najlepszego, stary — mruknął z uśmiechem.
Mocno zniecierpliwiony Stevie od razu zajrzał do środka.
— Battlefield! Dzięki! — wykrzyknąwszy na głos nazwę jednej z ulubionych gier, z całej siły przyciągnął kuzyna do siebie, mocno go obejmując. — A tak w ogóle — podjął, odsuwając starszego kuzyna na długość ramion — co ci się stało? Wyglądasz, jakbyś wpadł pod pociąg — skomentował, patrząc na zaschniętą krew w kąciku ust, niewielki, czerwony siniak na policzku i mocno podkrążone oczy chłopaka.
Matthew odchrząknął cicho, uznając sezon na zadawanie pytań za oficjalnie otwarty.
— Dość niefortunnie upadłem na klatce schodowej, wracając do domu.
— Jasne! — parsknął, z dezaprobatą kręcąc głową. — Lepiej powiedz, co to za impreza i z kim się pobiłeś — dorzucił, wymownie się uśmiechając.
Matt spojrzał na niego zaskoczonym wzrokiem. Chociaż nie umiał kłamać i każdy mógł się domyślić prawdy, czasem miał wrażenie, że Steve jest jedną z dwóch osób, które zawsze wiedzą o nim wszystko. Chciał odpowiedzieć, lecz zaniemówił, gdyż na wszystkie jego wspomnienia odnośnie wczorajszej nocy składały się jedynie strzępki zupełnie niepowiązanych ze sobą wydarzeń. Jak przez mgłę pamiętał urywki, ale co najdziwniejsze, nawet przy dłuższej analizie nie łączyły się one w żadną logiczną i spójną całość. Do momentu studenckiej domówki jego wspomnienia funkcjonowały bez zarzutu. Nie miał natomiast zielonego pojęcia, skąd wzięły się ślady pobicia, ani jak powstała ogromna rysa na samochodzie – nie wiedział nawet, jak udało mu się wrócić do domu.
— Cześć — słysząc za plecami znajomy, głęboki głos, chłopak odwrócił głowę, a jego twarz okrył wymuszony uśmiech.
— Boże, co ci się stało? — zapytał młodszy z braci Patterson z wyraźnym ubolewaniem, patrząc na poobijaną twarz syna.
Matthew wstał na równe nogi, zastanawiając się, co mu odpowiedzieć.
— Wiecie co? Pójdę zjeść jeszcze kawałek tortu — chłopiec doskonale wyczuł napięcie narastające między obojgiem, natychmiast się wycofując. Odwrócił się i pojechał w głąb pokoju.
Matthew obejrzał się za nim, jakby chciał go z powrotem przyciągnąć wzrokiem, w panicznej obawie przed nieplanowaną rozmową z ojcem.
— Nic takiego, spadłem ze schodów — wymruczał od niechcenia. — Co u ciebie?
— Lepiej powiedz, co u ciebie — poprawił go Jack. — Nie widzieliśmy się z miesiąc, a ty nie dzwonisz, nie przyjeżdżasz, a teraz zjawiasz się na urodzinach kuzyna konkretnie spóźniony i do tego w opłakanym stanie. Co się dzieje? — zapytał śmiertelnie poważnym tonem.
Matthew spuścił wzrok, daremnie szukając wymówek. Jego ojciec był drugą taką „wszystko wiedzącą” osobą, z tą różnicą, że on nie domyślał się pewnych rzeczy — z racji swojego zawodu on je po prostu wiedział. Czytał z ludzi jak z otwartych książek, być może to dlatego Matthew tak bardzo obawiał się konfrontacji. Nie potrafił niczego ukryć. Nawet kilkuminutowe rozmowy obnażały go ze wszystkich kłamstw.
— Mam dużo pracy, do tego egzaminy na uczelni, no a jeśli chodzi o te siniaki, to przewróciłem się wczoraj na schodach, kiedy wracałem wieczorem po pracy do domu. Nie wiem, czy pamiętasz, ale na klatce schodowej w moim bloku jest automatyczny włącznik światła. Nagle światło zgasło i się wyrąbałem. Nic wielkiego — po chwili ciszy zdobył się na obszerne, choć płytkie, wytłumaczenie.
Jack cierpliwie słuchał jego opowieści, a kiedy dobiegła końca, wymownie uśmiechnął się pod nosem, cicho odchrząkując.
— Jasne — odrzekł krótko, chowając ręce w kieszeniach spodni.
Chciał coś dodać, lecz w tej samej chwili dołączył do nich jego starszy syn – Ethan – i ku niewysłowionej uldze Matthew skutecznie przerwał ich konwersację.
— Siema, brat — zagadnął, podając chłopakowi rękę.
Matthew z uśmiechem odpowiedział, z ogromną ulgą przyznając w duchu, że brat pojawił się w najodpowiedniejszym momencie.
— Nie dzwonisz, nie odwiedzasz nas. Co to ma znaczyć, hę? Przyjechałem tylko na miesiąc, jestem już tydzień, a ty ani razu nie pokwapiłeś się mnie odwiedzić — ciągnął z nieukrywanym wyrzutem.
Dwudziestopięcioletni Ethan na co dzień był studentem ostatniego roku prawa w Stanford University. Przyjechał do Seattle w ramach miesięcznych praktyk, które chciał odbyć przed trzyletnią aplikacją adwokacką. Ku zdziwieniu wszystkich niedowiarków, wcale nie miał zamiaru odbyć ich w kancelarii adwokackiej swojego ojca, a w sądzie apelacyjnym miasta Seattle.
— Mam masę pracy i zajęć w szkole — odrzekł Matthew lakonicznie, starając się unikać spojrzenia.
— Chodź, opowiesz mi o tym przy drinku, no i o tym, kto cię tak urządził — napomknął Ethan, wskazując na poobijaną twarz brata, po czym przyjacielsko zawiesił rękę na jego barku i poprowadził w stronę prowizorycznego baru.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania