Poprzednie częściTaka Karma - Rozdział pierwszy

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Taka Karma - Rozdział trzeci

Pierwsze płatki tegorocznego śniegu powoli pokrywały ulice Seattle. Choć do zimy pozostał nieco ponad miesiąc, mroźna aura już dała o sobie znać. Było to sporym zaskoczeniem dla mieszkańców, gdyż w ostatnich latach listopad obfitował w ciepłą i słoneczną pogodę. Audrey siedziała przy stole, obserwując śnieżnobiałe drobinki, które, wirując na porywistym wietrze, chłostały szklaną taflę kawiarni. Towarzyszył jej Tim Jeffrey. Znali się od dwóch tygodni. Z pozoru niewinna znajomość powoli ewoluowała w kierunku przyjaźni, która z kolei miała być solidną podstawą dla udanego związku.

Dziewczyna wzięła łyk gorącej czekolady, po czym delikatnie odłożyła kubek na stół i spojrzała na Tima, który, podobnie jak ona chwilę wcześniej, wyglądał na zewnątrz przez szklaną taflę.

— Więc, kiedy przedstawisz mnie twoim przyjaciołom? Wspomniałeś o wypadzie na kręgle — napomknęła, by przerwać monotonną ciszę.

Tim, jak wyrwany z letargu, zwrócił na nią lekko zamroczony wzrok. Uśmiechnął się, a w jego niebieskich tęczówkach pojawił się enigmatyczny błysk.

— Już cię znudziłem? — zasugerował z udawanym wyrzutem, na co Audrey parsknęła cichym śmiechem.

Mimo że Tim żartował, poczuła się nieco niezręcznie. Nie miała pojęcia, dlaczego w trakcie randki właśnie teraz przypomniała sobie o koledze Tima, z którym mieli się spotkać na mieście tego wieczoru.

— No tak, kręgle — westchnął z rezygnacją. — Znajomy odwołał spotkanie, bo jest na urodzinach kuzyna.

Zamaszystym ruchem odgarnęła na plecy kaskadę długich, brązowych włosów, spoglądając na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Ziewnęła przeciągle, przecierając opuszkami palców kąciki zmęczonych oczu.

— Ospała?

Dziewczyna wyprostowała się gwałtownie na niewygodnym krześle, szeroko otwierając ociężałe oczy.

— Nie, nie! — zaprotestowała. — Dwunastogodzinna praca w sklepie daje w kość, ale jutro mam wolne. Kiedy minie jedenasta, będę jak nowa — zapewniła szczerze.

— W porządku. Żeby cię nieco rozkręcić, może wyrwiemy się stąd do jakiegoś miłego pubu? Co ty na to?

— Jestem za.

***

Jedyną iluminacją w pomieszczeniu była lampka nocna ustawiona na komodzie. W wątłym blasku odbijały się cienie dwojga kochanków. Złączeni namiętnym pocałunkiem, po omacku kierowali się w stronę posłania. Mężczyzna chwycił kobietę w pasie delikatnie, acz stanowczo, układając ją na miękkim materacu hotelowego łóżka. Oplotła nogami jego tułów i mocniej przyciągając do siebie, zachłannie całowała wydatne usta. Podczas gdy muskularne dłonie mężczyzny krążyły po najintymniejszych zakamarkach ciała partnerki, ona z wahaniem rozpinała guziki błękitnej bluzki, którą miała na sobie. Chłopak jednym, gwałtownym ruchem zrzucił z siebie górną część garderoby, by jego dłonie znów mogły znaleźć się na jej krągłych biodrach. Składał czułe pocałunki na jej twarzy, dekolcie i brzuchu, raz po raz zaciągając się zapachem ciała, zroszonego słodkimi perfumami. Gładził dłońmi smukłą talię, uda i łydki, wciąż nienasycony. W tym czasie kobieta dobrała się do sprzączki skórzanego paska. Poczuł, jak spodnie powoli zsuwają się w dół. Postanowił ponownie przejąć inicjatywę. Łapczywie wpił się w usta, zmysłowo podkreślone czerwoną szminką. Odsłonił koronkowy biustonosz, ukazując niewielkie, acz jędrne piersi. Nie czekając dłużej, zdjął bokserki, niedbale rzucając je na podłogę, gdzie bezładnie spoczywała reszta ich garderoby.

Zbliżenie Audrey i Tima było wyjątkowo subtelne, pozbawione pośpiechu, lecz nie brakowało tutaj pożądania. Nie był to wyłącznie akt zaspokojenia popędu fizjologicznego. Był to wyraz miłosnego spełnienia dwojga zakochanych.

***

Poranna kawa i papieros dawno nie smakowały tak dobrze. Zaciągnął się mocno i po chwili w powietrzu rozproszyły się szare obłoki gęstego dymu. Siedział, bezczynnie przyglądając się wskazówkom zegara, które powoli zbliżały się do godziny piątej rano. W nocy nie zmrużył oka. Przez kilka godzin kręcił się na materacu w pokoju kuzyna, aż w końcu zszedł do kuchni, czekając na wschód słońca. Tępy ból głowy i paraliżujące mdłości były zaledwie ułamkiem dolegliwości, które trapiły go od kilku tygodni. Zadygotał, kiedy przez plecy znów przebiegły dreszcze. Przetarł dłonią czoło, pokryte kroplami zimnego potu, i wziął łyk gorącej, gorzkiej kawy. Ponownie spojrzał na zegar i przyłapał się na tym, że od ostatniego momentu, w którym to zrobił, minęły raptem trzy minuty. Był tutaj jedyną osobą, która czuwała. Rozważał, czy nie poczekać, aż któryś z domowników się nie przebudzi, aby się pożegnać i wrócić do swoich czterech kątów. Wobec fatalnego samopoczucia uznał, że najstosowniej będzie opuścić posiadłość niepostrzeżenie. Wczorajsze docinki, odnoszące się do jego wyglądu zewnętrznego były wystarczającym utrapieniem. Westchnął z ubolewaniem, znów kierując znużony wzrok na zegar — czwarta pięćdziesiąt dziewięć. Nie tracąc ani chwili, podniósł się zza stołu, zabrał z blatu kluczyki do samochodu i skierował się do drzwi wyjściowych.

Biegł ile tchu, a mimo to miał wrażenie, że zastygł w miejscu. Tracił siły z każdym kolejnym krokiem, aż doszedł do punktu, w którym nie był w stanie się poruszyć. Utknął w bezruchu, łapczywie chwytając powietrze do ust, jakby lada moment miało go zabraknąć. Klatkę piersiową rozdzierał palący, konwulsyjny ból, który utrudniał oddychanie, a nogi ugięły się pod ciężarem własnego ciała. Opadł na asfaltową drogę, wsłuchując się w przeszywającą ciszę. Zdał się na los, porzucając myśli dalszej ucieczce — wtedy ją zobaczył. Wyłoniła się znikąd, wychodząc naprzeciw, kilkanaście metrów dalej. Prezentowała się zjawiskowo. Długie, kasztanowe kosmyki opadały na smukłe ramiona, okryte letnim, seledynowym żakietem. Spod prostej grzywki, ułożonej na bok, wyglądały duże oczy w kolorze szmaragdowej zieleni, a całość wieńczył ciepły, matczyny uśmiech. Taką ją zapamiętał: pogodną, roześmianą, zdrową. Tak wyglądała, nim trafiła w szpony choroby, która toczyła walkę z jej organizmem jedenaście miesięcy. Jego matka zmarła nieco ponad cztery lata temu.

Zatopił spojrzenie pełne nadziei w jej dobrotliwej twarzy, jednocześnie próbując pozbierać się z brudnej ziemi. Kobieta uśmiechnęła się, unosząc ręce w jego kierunku, jakby pragnęła go uściskać. Matthew usiłował oderwać nogi od podłoża, ale były zaklinowane. Jakby ktoś zalał je betonem. Spojrzał w dół, widząc coś niezwykłego i przerażającego zarazem. Jego tułów zdawał się zatapiać w gruncie. Starał się krzyczeć, lecz z gardła wydobywały się stłumione, martwe dźwięki. Postać matki powoli znikała z horyzontu, a on pogrążał się w bezkresnej czeluści, na próżno wołając o ratunek. Szarpał się i szamotał, lecz im mocniej to robił, szybciej niknął w niezmierzonej otchłani. W końcu czarna smoła przykryła go całkowicie, wypełniając wnętrzności przez otwarte usta, daremnie błagające o litość.

Przebudził się zlany potem, z oddechem pełnym spazmów. Rozejrzał się po spowitym mrokiem pokoju, z ulgą uświadamiając sobie, że jest na kanapie, w salonie swojego mieszkania. Usiadł gwałtownie, dążąc do opanowania. Rzadko dręczyły go koszmary, a jeszcze rzadziej takie, po których nie mógł powrócić do równowagi. Oparł głowę na oparciu sofy, odliczając od dziesięciu w dół. Jego oddech stał się miarowy, a bicie serca spowolniło. Poczuł się lepiej, choć w dalszym ciągu trapił go enigmatyczny, bliżej nieokreślony niepokój.

***

Miał ochotę krzyczeć, ale nie pozwoliła mu na to, nie tyle męska duma, ile świadomość, że za cienką ścianą tego pokoju znajduje się sąsiednie mieszkanie. Wiercił się na małej sofie, starając się nie dopuścić do momentu, w którym zadzwoni po pomoc. Wił się w męczarniach, nieprzerwanie kląc pod nosem. Chciał zemdleć, stracić świadomość, lecz ból, choć dotkliwy, nie był wystarczająco silny, by do tego doszło. Wobec tego bluźnił i szamotał się, a wskazówki, niczym chłodne ostrza, nieubłaganie przesuwały się po tarczy, aby zatoczyć kolejne, pełne koło.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania