Samo życie

„Lata osiemdziesiąte w Polsce charakteryzują się masowym, prywatnym importem przeróżnych dóbr konsumpcyjnych, włączając w to nowoczesny sprzęt komputerowy. Był on wykorzystywany do pracy i rozrywki, czasem również do walki z reżimem, o czym świadczą pirackie transmisje telewizyjne w Toruniu.

Oprogramowanie poza nielicznymi wyjątkami kopiowano bez wnoszenia opłat licencyjnych. Jednym z najbardziej znanych miejsc wymiany był teren klubu Stodoła, przy Batorego w Warszawie, czy giełda na Grzybowskiej, naprzeciw biura Microsoft, przez długi czas objęta patronatem pisma komputerowego Bajtek.

Użytkownicy przez lata zaopatrywali się w najlepsze gry i programy, zaś podstawę do ścigania tak zwanego piractwa uzyskano dopiero w dziewięćdziesiątym czwartym, po wprowadzeniu zupełnie nowych przepisów.

Podobny schemat dało się dostrzec w wielu innych krajach. Brak poszanowania praw autorskich doprowadził do ogromnego skoku technologicznego i upowszechnienia się rozwiązań rodem z USA, a gdy to nastąpiło, z całą surowością zaczęto ściągać opłaty za ich użytkowanie, przy okazji niszcząc wszelkiego rodzaju objawy kreatywności, samodzielności i zaradności użytkowników, którzy wyciskali ze sprzętu i oprogramowania o wiele więcej niż producenci.

Piractwo nigdy nie zniknęło, i do dziś istnieją miejsca, gdzie liczne, nieautoryzowane kopie używane są w wojsku czy administracji rządowej. Rozwój internetu doprowadził do sytuacji bardzo niekorzystnych dla legalnych nabywców, takich jak konieczność posiadania ciągłego połączenia z serwerami aktywacyjnymi. Z czasem użytkownicy stracili praktycznie wszystkie prawa, zaś korporacje coraz bardziej nadużywały dominującej pozycji, wprowadzając masową telemetrię i drogie abonamenty zamiast opłat jednostkowych.

Z ogromną pompą zamykano kolejne serwisy pirackie. Ich niszczenie przypominało walkę z nienasyconą hydrą, której na miejsce jednej odciętej głowy od razu odrastało kilkanaście nowych. Działo się tak nie tylko ze względów finansowych. Ludzie chcieli wygodnie korzystać z pełnej oferty, ale nigdy nie dostali jej w legalnym obrocie, dodatkowo irytował ich sam fakt, że ogromne pieniądze przeznaczano na działania antypirackie, nie na infrastrukturę czy lepszą jakość. Firmy czy różne organizacje cały czas mówiły o gigantycznych stratach, ale w wielu wypadkach żądały opłat za korzystanie z produktów, do których nie miały żadnych praw. Nagminnie zdarzało się blokowanie oprogramowania dołączanego do sprzętu renomowanych producentów, i częste anulowanie subskrypcji pomimo posiadania przez nabywców wszelkich certyfikatów i dowodów zakupu. Dziwnym trafem działo się to głównie wtedy, gdy równolegle korzystali oni z produktów konkurencji czy rozwiązań open source.

Liczne protesty w tamtym okresie kwitowano cynicznym stwierdzeniem, że sprawiedliwości zawsze można dochodzić w sądach. Sytuacja zmieniła się drastycznie dopiero pod koniec dwa tysiące dwudziestego drugiego roku”

 

Część I

Teraźniejszość, teren dawnego USA

– Cześć, Mateo. Jak się spało? Co masz dla mnie? – Usiadłem w wygodnym fotelu, oryginalnie projektowanym dla profesjonalnych graczy, i sięgnąłem po filiżankę z kawą, spokojnie patrząc na liczne wskaźniki na kilku ogromnych, panoramicznych monitorach.

– Dziękuję, bardzo dobrze. 100% human znów urządziło demonstrację przy serwerowni numer jeden. – Sympatyczny głos, unoszący się w pokoju, przypominał jednego z najbardziej znanych i lubianych lektorów wszech czasów, rodem z Polski, kraju moich pra, pra, pra, praprzodków.

– Że też im się nigdy nie znudzi – mruknąłem, mocno zniesmaczony.

– W rzeczy samej. – Komputer był bardzo dyplomatyczny, jak zresztą zawsze.

– Co poza tym?

– Przydzieliłem dwa B-4 nowemu klientowi. Ma je sam trenować.

– Jak myślisz, do czego je wykorzysta? Śmieszne obrazki? Wymuszanie haseł? Jakaś mała dezinformacja?

– A czy to ważne? Zapłacił starym, dobrym litem. Puściłem wszystko na giełdę, i poszło za całkiem niezłe pieniądze. Nie ma co zrażać do siebie tak poważnych gości.

– Chyba masz rację – mruknąłem. – Coś jeszcze?

– Czytnik zyskał kolejne trzydzieści procent rynku, tym razem na wschodnim wybrzeżu.

– Doskonale. – Ucieszyłem się, bo mówiliśmy o moim oczku w głowie, małym pudełku leżącym na biurku, któremu wystarczyło podać skrót treści książki, żeby w jednej chwili wygenerowało tysiąc różnych wersji tekstu.

Byłem bardzo dumny z tego rozwiązania. Całość przypominała dawną kompresję stratną, tym razem jednak efekt za każdym razem był inny, niepowtarzalny, a co najważniejsze niezwykle ciekawy dla końcowego użytkownika. Jakby tego mało, wszystko kosztowało mnie praktycznie tyle, co nic, bo po ostatniej zmianie przepisów mogłem używać działających jeszcze serwerów, instalowanych po dwudziestym trzecim w każdym budynku w ramach narodowej chmury rządowej.

– Czy jest o co się martwić? – ziewnąłem.

– Absolutnie nie. Wieczorem masz kolację z Maurice w nowej restauracji, tej z trzema gwiazdkami. Przyjedzie o szóstej. I już puszczam „Gazebo - I like Chopin”.

– Tym razem daj trochę mniej prochów niż ostatnio. Muszę być sprawny.

– Jasna sprawa, ogierze.

W domu popłynęły tony jednego z moich ulubionych wideo, a ja założyłem gogle. Odpłynąłem w świat prawdziwej szczęśliwości.

 

Wieczór

Wielcy ludzie od zawsze potrzebowali przestrzeni, i ta nigdy, przenigdy, nie powinna być zagracona. Willa, w której mieszkałem, miała sześć tysięcy metrów i lata wcześniej należała do jednej ze znanych gwiazd filmowych. Nabyłem ją na licytacji, robiąc przy tym interes życia. Kosztowała sporo bitcoinów, gdy były jeszcze coś warte, ale nie żałowałem, bo robiła piorunujące wrażenie na kobietach, nie tylko za pierwszym, ale praktycznie za każdym razem.

O osiemnastej było już ciemno. Wyszliśmy z Maurice na taras, ten przy górnym basenie, i zaczęliśmy pić szampana. Dziewczyna pochodziła ze znanej, renomowanej agencji i miała wszelkie możliwe certyfikaty. Patrzyłem z przyjemnością na jej długą, dopasowaną, czarną sukienkę, podziwiałem szpilki, figurę, a przede wszystkim niezniszczoną twarz. Milczałem.

– O czym myślisz? – Na szczęście potrafiła prowadzić trochę bardziej inteligentną rozmowę niż większość dziewczyn, które znałem.

– O tym, co jest na dole. – Pokazałem na ogarnięte ciemnością miasto, w którym tu i tam dało się dostrzec liczne, małe ogniki, które mogły pochodzić na przykład od ognisk.

– A kogo to obchodzi? – Uśmiechnęła się słodko.

– Mnie. Zarabiam na sprzedawaniu książek.

– Raczej rzadko spotykane w obecnych czasach.

– To prawda. – Nie chciałem jej wtajemniczać w główne interesy, które były prawdziwym powodem rozwoju kolejnych SI.

– Dlaczego nie użyjesz drona, żeby sobie polatać i popatrzeć?

– Nie wiem. Chyba mi się nie chce. – Wzruszyłem ramionami. – Postójmy jeszcze trochę. Chcę się nacieszyć chwilą.

– Jak sobie życzysz – odparła z wdzięcznością, wyraźnie zafascynowana otoczeniem.

W sumie nie lubiłem mówić o pracy. Nudziło mnie to. Starałem się wiązać koniec z końcem i nikomu nie wchodzić w drogę. Nie handlowałem bronią ani prochami, i na moich rękach nie było krwi, a przynajmniej nic o tym nie wiedziałem. Byłem normalnym, zwykłym facetem, który znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie.

W tym świecie od zawsze było tak, że ktoś zyskiwał, a ktoś tracił. Szczęście trafiło akurat do mnie, i nie miałem zamiaru protestować. Gdy różnego rodzaju twórcy odeszli do lamusa, miliony nie miały pracy, i co gorsza, żadnej nadziei na lepsze jutro. Nikomu, również mi, nie było łatwo. Nastąpił krach CBDC i wszelkich cyfrowych walut. Elity i rządy zmieniały się w jak w kalejdoskopie, a autorytety upadały.

Choć teoretycznie nic mnie z Polską nie wiązało, to bolał sam fakt, że wtedy padła ofiarą bezprecedensowych ataków. Według wielu mądrych ludzi była to konsekwencja słów z początku wieku, że tak będzie, dopóki kraj nie zapłaci określonym grupom ogromnych pieniędzy. Generowano miliony stronniczych tekstów o tym, jak bardzo Polacy są straszni i złodziejscy, i jak mocno zniszczyli pewną społeczność w trakcie ostatniej wojny światowej. Kilka razy uczestniczyłem w głośnych protestach w tej sprawie, a po jednym z nich obiecałem sobie, że zawsze będę używał etycznie wszystkich swoich SI.

Ogólnie w tamtym czasie zapisano na nowo wiele kart historii. To tylko przepełniło czarę goryczy, i wtedy powstała naklejka „100% human made” i działalność rozpoczęła słynna organizacja terrorystyczna, która regularnie paraliżowała pracę serwerowni.

Protestowano na całym świecie. Regularnie palono siedziby nie tylko firm technologicznych i farmaceutycznych, ale przede wszystkim tych zajmujących się żywnością czy chemią. Podejrzewano je o niszczenie ludzi, którzy mieli chorować i ciągle się leczyć, do tego być nadzorowani, czy nie planują jakichś przewrotów, rewolucji czy innych głupot.

Historia zanotowała gigantyczny wzrost popularności narkotyków. Ich masowe nadużywanie doprowadziło do śmierci milionów. Nie tylko z tym był jednak problem. Bardzo wiele substancji i towarów zniknęło dosłownie z dnia na dzień z rynku, wywołując szok u uzależnionych. Cukier, sterydy, czy większość papierosów i alkoholi to tylko przykład tego, co ostatecznie zastąpiono tanimi, co gorsza, znacznie bardziej niszczącymi zamiennikami.

Metropolia u naszych stóp uzyskała obecny kształt w wyniku tamtych dramatycznych wydarzeń. W dzień i nocy wszystko tonęło w lekkim smogu i było odgrodzone od posiadłości bogaczy na wzgórzach. Wyglądało to podobnie jak w starych filmach, a świętego prawa własności bronili dawni żołnierze US Army, automatyczne wieżyczki strażnicze i małe drony. Słono za to płaciliśmy i nie interesowały nas szczegóły, a ja wiedziałem tylko, że ludziom w gettach od kilku lat powoli ograniczano dostęp do podstawowych dóbr, takich jak woda czy elektryczność.

– Wszystko dobrze? – Z rozmyślań wyrwał mnie głos mojej dziewczyny. – Może masz ochotę, no wiesz, na małe co nieco? – Stanęła za mną i przytuliła się, kładąc głowę na moim barku i jedną ręką drażniąc sutki na piersiach, a drugą cudownie masując wiadome miejsce.

– Nie, nie, jeszcze nie teraz. Chodźmy. – Rzuciłem kieliszkiem na ziemię, odwróciłem się, złapałem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku garażu, gdzie stało kilka aut.

Dawno temu pozwoliłem sobie na zakup kilku nowoczesnych modeli, równocześnie byłem na tyle konserwatywny, że wciąż zatrudniałem kierowcę. John miał szósty zmysł, a raczej masę elektronicznych pomocników, i doskonale wiedział, kiedy jest potrzebny. Tak było i tym razem, i ledwo weszliśmy do pomieszczenia, on stał z głębokim ukłonem przy największej i najbardziej luksusowej limuzynie.

– Dobry jest – mruknęła Maurice, gdy znaleźliśmy się w środku.

– Najlepszy.

Po krótkiej chwili ruszyliśmy i nic nie zapowiadało tragedii. Jechaliśmy z Maurice prawdziwym royce, śmialiśmy się i piliśmy szampana, gdy nagle John zaczął tak siarczyście kląć, aż włączyło się ostrzeżenie w naszym przedziale.

Z przodu, na ekranie oddzielającym nas od kierowcy, widać było coraz bardziej oślepiające, jasne światło. Samochodem zaczęło gwałtownie rzucać na lewo i prawo, i to tak mocno, że po chwili poleciałem na siedzenia przede mną. Usłyszałem jęk rozdzieranej blachy i krzyk. Wszystko zaczęło się kręcić. Royce przekoziołkował kilka razy, a po chwili zatrzymał się, leżąc na dachu.

Poczułem smród benzyny, grillowanego mięsa i przeraźliwy jęk, który ucichł po kilku sekundach. Wokół mnie widziałem masę tłuczonego szkła. Bolały mnie ręce i nogi, a Maurice leżała tuż obok. Była zalana krwią od stóp do głów, a ja miałem wrażenie, że wszystko, co widzę, przydarzyło się komuś innemu.

– Maurice! Maurice! – krzyczałem, patrząc, jak ukochana się wykrwawia.

Nie miałem pojęcia, jak jej pomóc, i sam nie za bardzo mogłem się ruszyć. W głowie kołatała mi tylko jedna, jedyna myśl, że życie ludzkie jest najważniejsze, a ja mam nabić sobie jakichś punktów i obudzić się z tego koszmaru.

– Co z nim? – Ktoś wyciągnął mnie z auta, a chwilę potem zobaczyłem oślepiające światło i poczułem, że jestem niezbyt delikatne przeszukiwany. – Poparzony. Ma uraz głowy.

– Pomocy – jęknąłem.

Nie usłyszałem żadnych słów. W odpowiedzi przyłożyło mi maskę, która szczelnie przyssała się do ust i nosa. Próbowałem się wyrwać, ale straciłem przytomność.

 

Część II

Więzienie

Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, były grube kraty w oknie, które się nie otwierało. Leżałem w małym pokoju, wielkości podwójnego łóżka king size, z małą pryczą dla jednej osoby, miniaturową, metalową toaletą i umywalką, jakie można spotkać w prywatnych samolotach. Przy suficie umieszczono oko kamery, na parapecie położono jakieś ubrania, a w drzwiach znajdowała się klapa przy podłodze, dokładnie taka, jak mają koty w domach. Całość była niezwykle ascetyczna, i w środku nie było nawet lustra. Nie czułem żadnej klimatyzacji, i mocno się pociłem. Nie śmierdziało tu niczym szczególnym, ale czuć było upływ czasu, bo niegdyś białe ściany dawno temu straciły świeżość i odstraszały lekko szarawym kolorem.

Wstałem i wyjrzałem przez okno, za którym też niewiele było widać, bo tylko niewielkie podwórko. Mój ruch najwyraźniej był nadzorowany, bo po kilku minutach klapka się uchyliła, i ktoś wsunął metalową tacę z miską z zupą. Nie było na niej sztućców, a ja podniosłem się gwałtownie i zacząłem walić w drzwi:

– Hej! Jest tam kto?!

Nie przyniosło to rezultatów, do tego zakręciło się mi w głowie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że na rękach mam bandaże, a palce dłoni są powiązane razem. Byłem głodny i słaby, zaś w pasie ściskał mnie opatrunek elastyczny. Upadłem na kolana, złapałem miskę, podniosłem do ust i zacząłem pić jak zwierzę. Nie wiedziałem, czy to zamierzony element upokorzenia, czy powód jest inny, ale najmniej mnie to obchodziło. Płyn był gorący, sycący i lekko słodki. Po chwili nie czułem już drapania w gardle, a przyjemne ciepło rozchodziło się w gardle, a potem żołądku. Nie wiedziałem, czego chcą porywacze, ale na razie nie planowali mnie chyba zabić. To był ogromny plus całej sytuacji.

– Zaraz będziesz miał zmianę opatrunków. – Głos z sufitu był zniekształcony elektronicznie i odezwał się, gdy skończyłem. – Jeśli zaatakujesz albo zabijesz dziewczynę, to i tak nic to nie zmieni. Ona się nie liczy, a na korytarzu jest strażnik. Czy rozumiesz?

Kiwnąłem głową, i niemal natychmiast otworzyły się drzwi. Do środka weszła zamaskowana kobieta, która pokazała, żebym usiadł, poczekała, aż to zrobię, a potem zaczęła zajmować się moją ręką.

– Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?

Nie odpowiedziała, tylko przyłożyła palec do ust w uniwersalnym geście milczenia, a potem kontynuowała swój zabieg. Była dobra. Musiała mieć chyba jakieś przeszkolenie medyczne, bo robiła wszystko szybko i sprawnie. Poczułem, że jestem w dobrych rękach.

 

W tym samym budynku, jakiś czas później

– Co z nim?

– Nie poddaje się hipnozie. Amnezja. Zapomniał haseł.

– Uszkodzenie mózgu?

– Możliwe.

– A miało być prosto. Robiliście przecież wywiad środowiskowy.

– Ale nie jest.

– I co teraz?

– Nie korzystał ze skanu siatkówki ani głosu, ma poparzone ręce i spalonego chipa.

– Można przecież odszyfrować jego wcześniejsze tokeny.

– Nie mamy komputera kwantowego.

– To co z nim zrobimy?

– Nie jesteśmy bestiami. Wyrzućmy go, i dalej niech sam sobie radzi.

– A nie lepiej dać go do kwasu?

– Za dużo zabijania na tym świecie.

– Ojcze, jest ojciec za miękki. I tak zabiliśmy już kierowcę i dziewczynę.

– Właśnie dlatego nie chcę kolejnych trupów. Nadal trzymam tu władzę i mam chyba coś do powiedzenia.

– Dobrze. Ale wypuśćmy go dopiero za jakiś czas.

– Oczywiście. Niech cała sprawa trochę przyschnie.

– Swoją drogą łatwo poszło.

– Trochę wiary w Boga i pewności, że ludzie na górze to tylko ludzie, którzy lubią na wszystkim oszczędzać i brać łapówki.

 

Więzienie

Mogłem jedynie jeść, leżeć, spać i gapić się w okno, próbując zrozumieć coś z nielicznych odgłosów z zewnątrz. Od czasu do czasu odwiedzała mnie zamaskowana kobieta, i choć nic nie mówiła, było to ważne urozmaicenie dnia.

Na początku liczyłem minuty, godziny i dni, w końcu jednak dałem sobie spokój. Byłem coraz bardzo zmęczony, psychicznie i fizycznie, i czułem się, jakbym w ogóle nie spał. Czas się dłużył, a ja nie wiedziałem nawet, czego ode mnie chcą. Nie przedstawili żadnych żądań, i choć się pytałem dziewczyny, zawsze tylko wzruszała ramionami.

Nie rozumiałem, co robiła policja, ale jak dotąd jej nie widziałem. To mogło znaczyć, że albo jest u nich w kieszeni, albo tak skutecznie mnie ukryto, że nie można mnie znaleźć. Na planecie, gdzie z satelity da się czytać gazetę, to ostatnie było raczej nie do pomyślenia. Zrozumiałem, że komuś bardzo zależy, żeby mnie zniknąć, i tak, czy inaczej, musi to być ktoś potężny.

Bałem się, ale w końcu nawet to nie wystarczyło, i w pewnym momencie nie wytrzymałem i pękłem. Był sam środek dnia. Zacząłem złorzeczyć i miotać się jak zwierzę w klatce. Nie myślałem, że przyniesie to jakiś skutek, ale uznałem, że warto spróbować.

– Będą mnie szukać! Słyszycie?! – krzyczałem.

– Nie liczyłbym na to. 100% human ma zbyt wielu zwolenników. Nawet twoje trackery zostały zablokowane. – Elektroniczny głos odezwał się spod sufitu po kilkunastu minutach ciszy.

– Mam pieniądze i wpływy, i zabezpieczenie! Dam wam miliony!

– Skąd wiesz, czy ich już nie mamy? Zresztą, są gówno warte. Udziałowcy już próbują podzielić twój biznes.

– A próbki DNA w systemach?

– Podmienione.

 

Część III

Kilka dni później

Moi porywacze zachowali się bardzo dziwnie, i któregoś dnia, gdy obudziłem się wieczorem, zobaczyłem, że drzwi do celi są lekko uchylone. Wstałem i wyszedłem na korytarz. Od razu poznałem, że znajdowałem się w starym szpitalu, zaś pokój był kiedyś izolatką. Stanąłem, uważnie nasłuchując, a po dłuższej chwili ruszyłem ciemnym korytarzem. W końcu doszedłem do schodów. Nie słyszałem nic, więc powoli, krok po kroku, zszedłem na dół. Przede mną było wyjście, a dokładniej drzwi, w których kiedyś były szyby.

Po chwili znalazłem się na ulicy. W końcu do mnie dotarło, że po latach znalazłem się w normalnym świecie.

Wybrałem pierwszy lepszy kierunek i ruszyłem. Byłem lekko otumaniony, dodatkowo nie znałem tej okolicy. Odruchowo zgarbiłem się, chcąc być niewidoczny. Powietrze było ciężkie od dymu, do tego w wielu miejscach walały się worki ze śmieciami. Mijałem kolejne namioty z bezdomnymi, i z przerażeniem patrzyłem na okna w budynkach, za którymi paliły się świece. Ludzie zajęci byli sobą, ale o dziwo nikt mnie nie zaczepiał.

Nagle od tyłu i przodu, a potem i po bokach, zrobiło się zamieszanie. Zobaczyłem liczne niebieskie światełka. Nim się zorientowałem, kilkunastu gliniarzy, bo to byli oni, ustawiło się po bokach, robiąc ścieżkę na środku ulicy, i zaczęło przepychać nas specjalnymi tarczami w stronę punktu kontroli. Chcąc, nie chcąc, podążałem za ludźmi w tłumie, i w końcu przyszła i moja kolej. Policjanci zaczęli od skanu w przenośnej bramce, potem kazali zdjąć kurtkę i stanąć w rozkroku.

– Jestem poszukiwany. – Spojrzałem na jednego z nich i zasłoniłem oczy ręką, gdy zaczął oślepiać mnie mocną latarką.

– A ja wróżka. Spieprzaj dziadek.

– Naprawdę.

– Zeskanuj go. – Znudzony rzucił do kolegi. – Te jego łapy są jednak podejrzane.

– Skaner nie chwyta. – Ten wzruszył ramionami, ale spojrzał na niewielkie pudełko, które wcześniej trzymał przy mojej szyi. – Pewnie znów wysiadł.

– Albo gówniarz spalił chipa. – Skomentował ten pierwszy i rzucił coś jeszcze, zupełnie jakby się usprawiedliwiał albo wiedział, że cała ta kontrola to jedna, wielka lipa. – Widzisz? Nie można nic zrobić.

– Panowie, ja bardzo proszę. – Złapałem go za rękę, ale chyba stracił cierpliwość, a może chciał się wykazać, bo odepchnął mnie na bok, wyciągnął pałkę i zaczął okładać, gdzie tylko popadnie.

– Kurwa! – rzucił. – Jeszcze się spocę przez śmiecia.

Kilkanaście sekund później, gdy zasłaniałem głowę rękoma, i leżałem w pozycji płodowej, z jednego z okien wyleciało kilka czerwonych rac.

– Zostaw go! Czerwoni na górze! Dwójka rusza w pościg! – Drugi policjant zameldował do gruszki na ramieniu, i razem z innymi pobiegł w stronę wejścia do budynku.

Ludzie również zaczęli uciekać, a ja, lekko oszołomiony, usiadłem przy hydrancie, trzymając rękę przy lekko krwawiącym nosie. Trwało to dobre kilkanaście minut, i w tym czasie dosłownie wszyscy gliniarze gdzieś wyparowali, a ciszę nocy zakłócały tylko nieliczne, coraz dalsze strzały.

– Spieprzaj stąd, i żebym cię więcej nie widział. – Podszedł do mnie jakiś dziadek, zaś obecność dwóch młodych z groźnymi minami i kijami od bejsbola sugerowała, że nie są to tylko czcze pogróżki.

– Ale ja nic z tego nie rozumiem.

– Nie chcemy mieć problemu przez obcych czy cholernych turystów. Nie widziałem cię tu wcześniej. Ciesz się, że chłopaki chcieli pomóc. – Stary pokazał palcem w górę.

Wstałem, pokuśtykałem, i już byłem na końcu przecznicy, gdy podbiegła do mnie mała dziewczynka, i wcisnęła do ręki jakieś zawiniątko.

– Co to? – burknąłem.

– John nie jest taki zły – zaszczebiotała. – Pomaga wszystkim, jak może, i musi bronić wszystkich ludzi na tej ulicy. Wiemy, że to niewiele, ale ty chyba masz jeszcze mniej niż my.

Otworzyłem plastikową torbę. W środku zobaczyłem butelkę wody, kilka placków i białe tabletki.

– Dziękuję.

– To do oczyszczania wody. Dobrze, że gliniarze cię nie dusili. Trzymaj się. – Dziewczynka uśmiechnęła się i uciekła, śmiesznie podskakując.

Próbowałem schować podarunek pod pazuchę, co było lekko utrudnione z poranionymi palcami, ale w końcu się udało.

Ruszyłem dalej. Bolało mnie wszystko, i możliwe, że miałem złamanie albo niewielki krwotok. Nadal nie wiedziałem, gdzie jestem, za to, co ciekawe, po drodze minąłem jeden z fast foodów. Chroniło go kilku uzbrojonych w strzelby mężczyzn. Wyglądali jak jedna z wielu organizacji paramilitarnych, a ja byłem zdziwiony, że to wszystko nadal funkcjonuje. Już wiele lat uważano te, pożal się Boże, restauracje, za przekleństwo Ameryki. Oferowały najmarniejszą, niekoniecznie najtańszą, namiastkę jedzenia. Dzięki nim rozwinęły się liczne choroby, nowotwory, a przede wszystkim otyłość.

Wlokłem się bez sensu, trzymając się za bolące żebra, aż w końcu doszedłem do wniosku, że jednak trzeba znaleźć jakieś schronienie. Jeżeli to była moja okolica, nie należało oczekiwać deszczu, do tego było przecież lato. Problem tkwił w czym innym, i dotyczył tego, że nie wiedziałem, kto tu rządzi, i komu nie można nastąpić na odcisk.

Nagle ulicą przejechał samochód. Z jego strony oddano kilka strzałów w kierunku restauracji, a ja odruchowo padłem na beton, prosto w kałużę.

– Cholera! – zakląłem, gdy już wstałem i trochę się otrzepałem.

Moje ubranie przypominało teraz brudną szmatę. Zacząłem rozważać możliwe opcje, których nie było wcale tak wiele. To było miasto duchów, jeden wielki plac budowy, bez oświetlenia na ulicy i wielu podstawowych elementów. Budynki w tej okolicy nie wyglądały na wykończone, tylko bardziej na gołe, betonowe szkielety, które zostały porzucone przez developerów. Wszystko wydawało się być zajęte przez jakieś grupy, dodatkowo niewiele było widać w nocy, i nie chciałem się tam pchać. Nie chciałem też wracać do szpitala, żeby nie spotkać się z nikim z porywaczy. Pozostała ostatnia opcja. Od wyjścia stamtąd mijałem wiele wraków pojazdów, i te wydawały się najbardziej kuszące. Na ulicy co prawda co jakiś czas przejeżdżały stare pickupy i jakieś dziwne konstrukcje, ale w końcu zdecydowałem, że znajdę sobie jakieś porzucone auto, a policja, jak mnie zgarnie, to może nawet lepiej.

I właśnie w ten sposób trafiłem do srebrnego Camry. Auto wzbudzało sympatię, bo miało tylko jedną częściowo wybitą szybę i żadnych śmieci w środku, dodatkowo stało bez kół i było bez silnika. Ktoś je rozkradł, ale nie za bardzo, i mogło zapewnić pewien komfort, którego tak bardzo potrzebowałem.

I właśnie dlatego sięgnąłem łokciem do drzwi pasażera z przodu, wybiłem do reszty szybę, a potem otworzyłem sobie drzwi z tyłu. Tak jak myślałem, w środku nawet nie śmierdziało, zaś kanapa wydawała się być szczytem luksusu.

Położyłem się na wznak, ale nie mogłem zasnąć. Wokół było tyle nieznanych dźwięków, poczynając od dalekich strzałów, przez śmiechy i pisk opon. Co jakiś czas obok samochodu przechodził ktoś z wózkiem sklepowym, a ja myślałem, że przecież w systemie powinny pozostać jakieś ślady, drobne okruszki, dzięki którym będzie można mnie zidentyfikować.

W końcu zmęczenie wzięło górę, i odpłynąłem.

 

***

 

– Obudź się słońce. – Uderzenie w policzek nie było mocne, ale odruchowo zacząłem wymachiwać rękami.

Usłyszałem śmiech. Otworzyłem oczy i usiadłem, a potem się mocno zdziwiłem. Na przednim siedzeniu siedziała dziewczyna, nawet całkiem ładna, zaś wokół auta widziałem kilkunastu chłopców, większość na oko dwunasto - piętnastoletnich.

– Jesteś nowy, a to nasza ulica. Jestem Mary. Mary Hotchins, ale mów mi Mary – przedstawiła się. – Królowa wszystkich chłopaków na piątej alei i w całym kwartale, do usług. Co nie chłopaki?

Wszyscy zaczęli kiwać głowami i klaskać, a ona uciszyła ich gestem dłoni i zapytała:

– Wyrzucili cię od kogoś?

– Jestem tu nowy – burknąłem.

– To widać. Wiesz, że spanie na tej ulicy nie jest za darmo?

– Nie mam zbyt wiele.

– To jasne – westchnęła, a potem podniosła z kolan reklamówkę. – John nie rozdaje ich wszystkim, ale raczej się nie myli. Skoro ją masz, to nie możesz być złym człowiekiem.

Odruchowo sięgnąłem za pazuchę, ale tam oczywiście nic nie było.

– Nie bój się. Śmieci mnie nie interesują. Oddam potem.

– Macie coś do jedzenia?

– Kto nie pracuje, ten nie je. Co umiesz?

– Komputery.

– A to ciekawe. Widzisz tu jakie? – Pokazała ręką wokół i zaczęła się śmiać. – Tu nie jest siódma aleja. Nawet komórki u nas nie działają. Powiem ci w sekrecie, że od lat ich nikt nie widział.

– Oni tam, na tej siódmej, mają taki sprzęt?

– O nie. Co to, to nie. Nie wywiniesz się. Spałeś, to trzeba odpracować. Co nie, chłopaki? – Wszyscy wokół zaczęli kiwać głowami, a ja wiedziałem, że nie będzie łatwo, dodatkowo nagle zmieniła temat. – Co spaliłeś?

– Nie wiem… – zacząłem, ale przerwała, pokazując blizny na moich rękach:

– To nie był raczej grill.

– Pomagałem ratować jednego znajomka z pożaru. Dobry chłopak był.

– Kanapki pomożesz robić.

– Kanapki? – Zdębiałem.

– A co? Noża nie umiesz trzymać? No już. Wstawaj. – Wysiadła i pokazała, żeby pójść za nią.

Po dłuższej chwili znaleźliśmy się na niewykończonym parkingu podziemnym, który zamieniono w gigantyczną garkuchnię. Panował tu półmrok, rozświetlany głównie świetlikami w suficie. Na nasze spotkanie wyszła otyła kobieta w białym, plastikowym fartuchu, który jednoznacznie skojarzył mi się z rzeźnią, wymieniła szeptem kilka słów z Mary, a potem wzięła mnie za rękę i doprowadziła do jednego ze stołów, gdzie krótko wyjaśniła:

– To moje królestwo, a ty masz stąd nie odchodzić. Chleb. Nóż. Masło. Talerze. Smarujesz i odkładasz. Pytania?

– Ile niby mam to robić? – jęknąłem, patrząc na sterty jedzenia.

– Jeszcze nie zaczął, a już narzeka. Masz robić, póki nie powiem. Tylko nie podjadaj, bo zdzielę po łapach.

– Ale ja nawet śniadania nie miałem.

– No dobra, weź sobie kilka. Ale nie przesadzaj.

– Dużo tego jest.

– Dziennie mamy jakieś trzysta osób.

– Cudownie.

– Szybciej zaczniesz, szybciej skończysz. Umyj ręce. – Pokazała palcem przenośną umywalkę przy bańce z wodą, a potem przypilnowała, czy jestem wystarczająco czysty. – I jeszcze włóż rękawiczki.

Podszedłem do stołu i zabrałem się do roboty, którą szybko znienawidziłem. Trzeba było tu cały czas stać, a zjedzeniu kilku kanapek chciało mi się jeszcze bardziej jeść.

– Coś do picia? – Jęknąłem po kilku minutach, gdy przechodziła tuż obok.

Kobieta kiwnęła na jednego z licznych pomocników, a ten podał butelkę z wodą, którą, rzecz jasna, wypiłem do końca.

– Jeszcze. Proszę.

– Bez przesady.

Postałem chwilę, ale wróciłem do roboty. Nie wiedziałem, ile to trwało. Miałem wrażenie, że spędziłem tam dobre kilka godzin, tymczasem Mary wróciła z dwoma ochroniarzami, gdy już kończyłem, a gruba kobieta uśmiechnęła się na jej widok i nawet mnie pochwaliła:

– Ten nowy jednak coś umie.

– Cieszę się matko. A ty za mną. – Dziewczyna, która rano nazwała się królową, wpierw oddała moją reklamówkę, a potem poprowadziła mnie do betonowych schodów, i nimi na samą górę.

Na dachu budynku jej goryle stanęli w oddaleniu, a ona zaczęła kolejno pokazywać ręką:

– Gang siedem siedem, czyli motocykliści i szumowiny, patrioci, meksy, dilerzy, pokorporacyjni idioci i wszelkie możliwe mafie. Oglądałeś kiedyś Ojca chrzestnego?

– Chyba nie. – Na wszelki wypadek pokręciłem przecząco głową.

– Ja kiedyś oglądałam. To miasto nie różni się od tego, co było w trakcie wojny. To dżungla, jaskinia bezprawia, gdzie rządzą tylko najsilniejsi. Tu nie ma policji, są tylko przekupni gliniarze. Każda dziwka ma opiekuna, każdy geniusz kogoś, kto pociąga za sznurki. Zawsze musisz wybrać jakąś stronę. Nie ma murów, ale nie licz na to, że ktoś nawet kiwnie palcem za darmo.

– Tam na dole. To naprawdę twoja matka?

– Nie. Tylko dobra kobieta.

– Ile ty masz właściwie lat?

– A co? Za stara jestem? – zaśmiała się. – Lubisz małolaty, zboku? Nic z tego, nie jesteś w moim typie.

– Nie, nie, nie o to chodzi. – Zrobiłem dwa kroki do tyłu. – Źle mnie zrozumiałaś.

– Chodziłam do szkoły, gdy to wszystko się stało. – Otarła nos ręką. – Z dnia na dzień nic nie miało sensu. Ludzie stracili chęć życia. Nikogo nie interesowało, co robią.

– A kiedyś obchodziło?

– Dzisiaj wiem, że dzieciaki zawsze tworzyły jakieś rzeczy. Ale po coś pisać, śpiewać czy grać, jak można wklepać kilka słów, i wszystko dostaniemy jak na tacy? Po co w ogóle coś robić? I tak zostanie skradzione.

– Nie boisz się tu mieszkać?

– A gdzie niby pójdę? – Wzruszyła ramionami. – Rządowi za bardzo się nie wtrącają, ludzie sami wymierzają sprawiedliwość, a gliniarze przychodzą tylko, jak muszą. Dobrze mi tu. I wiesz co? Tragedia to była na początku, jak zaczęto wyciągać pieniądze za korzystanie z SI. Teraz to jest nawet znośnie. Bogacze siedzą za murami, a my mamy wolność.

– Skąd wy w ogóle macie jedzenie?

– O nie! Nie zdradzę swoich kontaktów! Nawet na to nie licz.

– Znowu nie o to chodziło. I co teraz ze mną?

– Chcesz, to siedź. – Wzruszyła ramionami. – Dobrze ci z oczu patrzy. A chcesz, to idź do diabła. Ja tam już byłam.

– To może tylko pozwiedzam okolicę?

– A idź. Tylko nie wracaj po leki, bo tych nie mamy.

Kiwnąłem tylko głową, potem ruszyłem, kuśtykając i cały czas myśląc nad jej słowami. Zdecydowałem, że najlepiej udać się do strefy, która mogła mieć coś wspólnego z korpo, bo być może zachowało się tam coś, co pomoże mi wrócić na wzgórza.

Miasto rzeczywiście było podzielone. Po drodze nikt mnie zaczepiał, jednak największy szok przeżyłem, gdy w pewnym momencie zobaczyłem w miarę normalne ulice, z reklamami, sklepami i samochodami. Wszystko wyglądało prawie jak w świecie bogaczy, a ja zupełnie nie spodziewałem się, jakie firmy prowadzą tu biznes, i w pewnym momencie stanąłem jak wryty przed jednym z budynków, a potem, wiedziony nagłym impulsem, wbiegłem do środka.

– Dzień dobry. Chciałbym dostać się do moich pieniędzy. – Znajdowałem się w oddziale jednego z setek banków, w których złożyłem część środków, i teoretycznie pomimo wyglądu powinni mnie przyjąć.

– Jak się pan nazywa? – Kobieta za ogromną szybą z kratami spojrzała na mnie krytycznie, ale ugryzła się w język, a na jej twarzy pojawił się sztuczny, profesjonalny uśmiech.

– Jack. Jack Noland.

Pracowniczka znieruchomiała, a chwilę potem powoli wskazała na niewielkie urządzenie:

– Tam jest czytnik.

– Mój chip nie działa.

– Przykro mi w takim razie. Ustawienia kont w naszym banku nie pozwalają na żadne odstępstwa.

– Miałem wypadek. I nie mam nawet linii papilarnych.

– Załóżmy, że jest pan tym, za kogo się podaje. W dniu dzisiejszym było już trzech fałszywych dziedziców pańskiej firmy. I tak od dwóch miesięcy.

– Bądźcie człowiekiem! Można na pewno wszystko jakoś potwierdzić!

– Czy ma pan przy sobie klucze zapasowe?

– Nie.

– No to proszę natychmiast opuścić bank. – Jej głos stwardniał, a za mną niemal magicznie pojawiło się dwóch rosłych facetów, którzy bezceremonialnie wyrzucili mnie na zewnątrz.

Znów znalazłem się na bruku i po raz kolejny w tym miesiącu zasmakowałem z bliska smrodu ulicy. Można powiedzieć, że padłem ofiarą swojej zapobiegliwości. W różnych miejscach stosowałem inne uwierzytelnienie, i tu nie mieli mojej próbki DNA. Nie wierzyłem, że te zmieniono, ale bez nich chyba nie mogłem nic zrobić.

Wstałem, otrzepałem się i przystanąłem przed jedną z reklam, na której pokazywano wyniki z giełd i newsy z portali. Spojrzałem na nagłówki, które jasno mówiły „policja nadal poszukuje CEO firmy x”. Na zdjęciach widniał obcy człowiek, a ja pomyślałem, że to jednak ironia. Całe życie tworzyłem SI, teraz ktoś nakarmił je masą zdjęć kogoś innego, a one bez mrugnięcia okiem powieliły to w milionach kopii.

Świnie.

Normalnie świnie.

Byłem zły, a po chwili zacząłem się śmiać. Zrozumiałem w końcu, że cały czas żyłem w ułudzie. Ktoś pozwalał, żebym robił swoje małe projekty, i zadbał, żebym z chęcią uczestniczył w budowaniu największej iluzji na świecie. Zamknięto mnie w złotej klatce. Nie chciało mi się z niej ruszać, i latami tworzyłem kolejne SI. Najśmieszniejsze, a może najbardziej tragiczne było to, że dzięki nim ludzie na wzgórzach sami zamknęli się w swoim świecie, własnoręcznie zbudowali dla siebie małe, ciasne więzienie, z którego nie mogli i nie chcieli wyjść, tymczasem tu na dole w sumie nie było wcale źle, a może żyło się nawet lepiej niż przed powstaniem pierwszej sieci neuronowej.

 

Część IV

Jakiś czas później

Chloroform nie usypia człowieka od razu, a ja niestety mogłem to potwierdzić. Spałem w swoim Camry, gdy nagle poczułem, że się duszę. Zamaskowanych napastników było dwóch. Przyciskali mi ręce i nogi, i przykładali do twarzy śmierdzącą szmatę, a ja szybko słabłem. Próbowałem się wyrwać, ale byli silniejsi.

 

***

 

Byłem nagi, ale nie czułem zimna. Słyszałem szum, a na całym ciele czułem metalowe obręcze. Nie za bardzo mogłem obrócić głowę, dodatkowo moje oczy i uszy zasłonięto. Leżałem, a właściwie wisiałem w poziomie. W ustach miałem rurę, coś podłączono też do penisa i tyłka.

Nagle oprócz czerni zobaczyłem ruchome plamy i figury geometryczne. Towarzyszył temu nawet całkiem przyjemny dźwięk. Po jakimś czasie pojawiły się obrazy łąki, strumyka w lesie, zachodu słońca na rajskiej plaży, i wiele innych. Patrzyłem na nie i było mi dobrze i ciepło.

Nagle coś mną wstrząsnęło, i wszystko znikło.

 

***

 

– Numer dwa pięć sześć ma drgawki.

– Cholera, musi mieć jakiś implant.

– On się dosłownie gotuje. Potrzebuje prochów na zbicie gorączki.

– Nie pozwólcie mu zejść, musimy dojść, co się stało.

 

***

 

– Obudź się.

Coś się ze mną działo. Ktoś mnie trzymał, a ktoś inny przystawiał do ust naczynie z cudownie chłodną wodą. Wszystko mnie bolało, dodatkowo czułem mocne drapanie w gardle.

– Haaaa – westchnąłem, potem złapałem za manierkę, i zacząłem łapczywie pić.

– Nie wszystko naraz. Bo się zadławisz.

Byłem słaby, a oni zabrali wodę. Równocześnie wokół mnie ktoś cały czas biegał. Rozejrzałem się, łypiąc oczami. Znajdowaliśmy się w jakiejś ogromnej sali, a wiszący na pasach ludzie mieli na głowy opaski, od których przewody prowadziły do ogromnych skrzyń obok. Wyglądało to jak w wielu starych filmach, gdzie złoczyńcy zabijali setki ofiar, zaś mnie przeszły ciarki.

– Co się stało? – wychrypiałem.

– Uwolniliśmy was. A teraz musisz zasnąć.

Poczułem ukłucie w ramię. Do mojej świadomości trafił jeszcze napis „Wydłużamy życie na emeryturze”. Był chyba wyświetlany na jakimś ekranie na ścianie.

 

***

 

– Co z nim?

– Uszkodzenie mózgu. Będzie miał problemy z pamięcią i ciągłe zmiany nastroju.

– Dlaczego ci z góry nie dadzą nam spokoju? Dlaczego ciągle robią na nas badania, jak na szczurach?

Leżałem. Jacyś ludzie stali nade mną, a mnie było wszystko obojętne. Nadal bolała mnie głowa. Patrzyłem tępo w sufit i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

– Gdzie ja jestem? – wydukałem.

– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. – Młoda dziewczyna przyłożyła mi do czoła mokrą szmatę i sięgnęła do regulatora w kroplówce, którą wbito w moje ramię.

Zasnąłem spokojnie, po raz pierwszy od długiego czasu.

 

Wiele tygodni później

Bułka, kotlet, pomidor, sałata, cebula.

Praktycznie nie pamiętałem poprzedniego życia, a dzisiaj od rana siedziałem naprzeciwko okna, za którym młody chłopak raz po raz składał różne składniki, zawsze w tej samej kolejności i ilości.

Nie mogłem oderwać oczu i cały czas połykałem ślinę.

Głód to straszna rzecz, z drugiej strony ile normalny, zdrowy człowiek może robić ciągle taką samą pracę?

Zawsze mnie ciekawiło, jak wytrzymują nieszczęśnicy, którzy pracują jak niewolnicy w sklepach, knajpach czy biurach. Czułem, że kiedyś żyłem zupełnie inaczej, może nawet tak samo jak oni, i tylko czyjś kaprys spowodował, że spadłem na sam dół.

A może to tylko sen?

Tu, na ulicy, czułem prawdziwą wolność. Armia dobrych ludzi dawała jedzenie i picie, zawsze dało się też schronić pod jakimś dachem. Ci, którzy wyrwali mnie z miejsca, które nazywali fabryką, też mówili o pomocy. Uciekłem im, bo ich działania nie przynosiły rezultatów. Ciągle tylko dawali mi jakieś niebieskie tabletki i robili zastrzyki, po których strasznie bolała głowa.

W końcu zdzieliłem jednego w łeb i sam zadbałem o lepsze jutro. Plan był niezwykle prosty. Chciałem wszystko przespać i zapić, i wszystko nabrało sensu dopiero wtedy, gdy poznałem księdza Marka. Spotkał mnie na ulicy i o mało nie zemdlał. Zachował się tak, jakby zobaczył ducha. Nie wiem, dlaczego tak bardzo chciał mi pomóc, ale zaprowadził mnie na odwyk i dopilnował, żebym przeszedł całą ścieżkę.

Od wielu tygodni byłem czysty, i nie piłem, dodatkowo dostałem od księdza małe, magiczne pudełko, dzięki któremu mogłem uciec od beznadziei wokół. Dużo czytałem i dzięki temu nie stoczyłem się jak inni… chwała za to potężnemu Bogu.

Chłopak za szybą spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, a ja uśmiechnąłem się, pokazując spróchniałe zęby, i podniosłem puszkę ze starymi monetami, którymi zacząłem grzechotać. Młody człowiek długo wpatrywał się we mnie zza krat, potem tylko wzruszył ramionami, jeszcze bardziej zgarbił, i wrócił do robienia tego, co wcześniej.

Nie widziałem tu nic ciekawego. Powoli ruszyłem dalej. Szedłem, gdzie mnie oczy poniosą. W pewnym momencie przydeptałem starą gazetę z tekstem „Nowy system pozwalający na przeżycie wielu lat na emeryturze działa wyśmienicie. Dzięki nowoczesnej technologii seniorzy zdobywają dyplomy i mogą widzieć, jak kiedyś będą wyglądać ich bliscy”. Kartki były mokre i przyklejały się do butów. Idąc, darłem je na kawałki. Jako ostatni zniszczyłem artykuł o tym, że ludzie z pokolenia na pokolenie są głupsi. Autor zastanawiał się nad rzeczą oczywistą, i w sumie nie wiadomo, po co w ogóle pytał, czy to wina technologii, czy czegoś jeszcze.

 

Epilog

Brudny żebrak pchał wózek sklepowy z całym dobytkiem. Mężczyzna zatrzymał się, gdy przy jednym ze śmietników zobaczył wyrzucone ołówki i bloki. Wziął jeden z nich, usiadł na betonie i powoli, z namaszczeniem, napisał tylko trzy słowa:

„Jestem”

„człowiekiem”

„chyba”

Po jego policzku powoli spłynęła łza.

Na nic więcej nie było go stać.

Wiedział, że jego życie dla tego świata dobiegło końca, i odejdzie tak samo nagi, jak się narodził. Liczyć się będą czyny, nie pieniądze.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania