Poprzednie częściSaudade

Saudade - fragment

Pytają mnie o nazwisko, imię, potem o datę urodzenia. Nie za bardzo wiem, co się dzieje, czuję tylko potworny ból rozrywający głowę przy każdym ruchu. To wszystko kiedyś minie, wiem, już mi to mówili. Zasypiam, lecz po chwili znów mnie budzą. Zdaję sobie sprawę, że jestem na intensywnej terapii, lecz po co? Nie mam pojęcia.

Pomału mój mózg zaczyna budzić się z letargu, tego dziwnego odrętwienia, w jakie zapadłem. Czekam, aż pozwolą przyjść do mnie mojej kobiecie, mojemu aniołowi. Ma w sobie tyle cierpliwości do mnie, że aż mi jest głupio. Ludzie chorzy powinni się kontrolować, nawet pomimo wielkiego bólu, ale to się tak tylko łatwo mówi, dobrze o tym wiem. Powinniśmy całować po dłoniach, a nawet stopach osoby, które nas odwiedzają i nie zrażają się naszymi niezbyt przyjemnymi odzywkami, lecz są tuż, tuż, gotowi na każde zawołanie, na niesienie nam pomocy.

Po trzech godzinach wywożą mnie na salę. Gabriela stoi przy oknie, odwraca się, uśmiecha do mnie, a ja w tym uśmiechu widzę bezradność i niepewność. Uśmiechem mówię – będzie dobrze kochanie, zobaczysz. Szybko się pozbieram, tylko mnie nie opuszczaj.

Jej dłonie są takie ciepłe, miękkie i każdy ich dotyk sprawia, że staję się jedną wielką wdzięcznością. Wyciera mi wilgotną szmatką pot z czoła. Chyba mam gorączkę. W pewnym momencie chwytam ją nieporadnie za dłoń, przyciągam do ust, całuję.

- Dziękuję, że przy mnie byłaś – mam ochrypły głos, ale i to przejdzie.

- Słyszałeś mnie? –Siada na krzesełku obok mnie.

- Słyszałem, ale to było takie dziwne, jakbym był na końcu długiej rury, a ty z drugiej strony byś do mnie mówiła. Jak przez gęstą mgłę.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wróciłeś do nas.

- Wiesz, że nie musisz tu być. Mogłabyś być teraz w Hiszpanii albo Argentynie, tańczyć tango lub pić wino.

- Wiem – patrzyła mi w oczy. – Ale jestem tu, przy tobie. Zaczekam, aż staniesz na nogi i razem gdzieś wyjedziemy.

- To może potrwać.

- Nie szkodzi, poczekam na ciebie.

- Obiecujesz?

- Tak – uśmiechnęła się. – Nie myśl sobie, że tak szybko się mnie pozbędziesz.

Każdy dzień w szpitalu jest podobny do innych. O siódmej rano tabletki, mierzenie temperatury, ciśnienia, pobieranie krwi. Potem wizyta lekarzy w szeleszczących białych fartuchach, a po nich śniadanie.

Moje łóżko stoi przy oknie i kiedy po kilku dniach jestem w stanie już siedzieć, patrzę na miasto, na dachy domów i zazdroszczę tym ludziom, którzy tam w dole poruszają się sobie tylko znanymi drogami.

Chciałbym już móc chodzić samodzielnie, poruszać się bez żadnych kul, wózków utrzymujących moje ciało w pionie ani czujnych sanitariuszy, ale to musi poczekać.

Nie oglądam telewizji. Czytam książki, coś piszę i dużo śpię. Odwiedzają mnie przyjaciele i cieszę się z ich obecności. Jedyną osobą, która mnie nie odwiedza jest Camila.

Próbuję zmusić Gabrielę, żeby odpoczęła choć jeden dzień i nie przychodziła do szpitala, ale to jest trudne. Jest uparta i nie odpuszcza. Widzę, jak zmęczenie rozgościło się na jej twarzy, w oczach, a nawet w dłoniach. Szkoda mi jej, bardzo szkoda, bo zamiast odpocząć i się wyspać, przesiaduje tu przy mnie godzinami.

Czasem myślę, że dobrze by było być ptakiem. Otworzyłbym okno i po prostu wyfrunął, nie czekając, aż ktoś mi tego zabroni. Niestety, to tylko marzenie.

Jestem tu już miesiąc, ale obiecali mi, że niedługo mnie wypiszą. Pomału chodzę bez niczyjej pomocy, ale muszę się podpierać laską, którą kupiła mi Gabriela. Mam problem z lewą stroną, niedowład lewej ręki i nogi i jeszcze długo będę musiał się rehabilitować. Czuję się jak astronauta w kosmosie. Pomału stawiam krok za krokiem, podchodzę do drzwi, wracam, siadam na łóżku. Wchodzi Gabriela. Jest zmarznięta, policzki ma czerwone. Podchodzi do mnie, całuje delikatnie w usta. Przyciągam ją, całuję zachłannie, zaplatam palce we włosy. Chciałbym się teraz z nią kochać i ona to czuje. Odrywa się ode mnie, uśmiecha i widzę w jej oczach ten błysk.

- Kochanie, robisz postępy, ale z tym będziesz musiał jeszcze poczekać – gładzi mnie dłonią po policzku. – Niedługo pojedziesz do sanatorium, tam szybko staniesz na nogi.

- Cóż z tego, skoro ciebie tam nie będzie!

- Dasz radę, jesteś przecież dużym chłopcem. Będę cię odwiedzać, obiecuję – uśmiecha się do mnie miękko, jak to chyba tylko ona potrafi. – Myślisz, że moglibyśmy spróbować jeszcze raz?

- Jeśli tylko dasz mi szansę, chętnie spróbuję. Pójdziesz ze mną na spacer? – Nie odpowiadała przez chwilę, być może chce się jeszcze zastanowić.

- Jasne. Z tobą kochanie wszędzie, nawet do piekła – pomogła mi się ubrać, bo mam jeszcze duże problemy z tą czynnością.

Idziemy powoli. Ja kuśtykam jak kaczka z boku na bok, podpierając się laską, a ona idzie obok pełna gracji i wdzięku. Wchodzimy do windy, wciskam parter i znów się całujemy. Dopiero kiedy człowiek jest chory, obolały zdaje sobie sprawę, ile ważnych rzeczy go omija. Świat widziany poprzez ból wygląda wyraźniej. Jest piękniejszy, bardziej kolorowy, a dotyk bliskiej osoby jest bardziej przyjemny. Winda zatrzymuje się na parterze i powoli wychodzimy.

Ludzie spacerujący po alejkach, klaksony aut, ptaki szybujące gdzieś wysoko, wszystko to, staje się jednym pięknym, ruchomym obrazem. Na szczęście nie ma schodów. To jak do tej pory największa moja bolączka. Przy schodzeniu czy wchodzeniu denerwuję się i boję, że się potknę i polecę w dół. Jestem chyba zbyt niecierpliwy, a to nie jest dobre, kiedy dopada choroba.

Jestem jak mój ojciec. Na co dzień był spokojnym człowiekiem, ale kiedyś kopnął go koń i nie mógł chodzić. Denerwowało go wówczas wszystko i nikt nie potrafił zrobić tego tak, jakby on sam by to zrobił. Lepiej mu było wtedy zejść z drogi.

Staram się być jak najbardziej samodzielny, choć nie zawsze mi to wychodzi.

Siadamy na ławce pod wielkim drzewem, odsuwam od siebie ze wstrętem uprzykrzoną laskę i opieram się o oparcie ławki.

- Wiesz kochanie, nie wiem, co bym zrobił bez ciebie – patrzę na nią i myślę sobie, że czasem Bóg wyciąga do nas dłoń, kiedy wydaje się, że to już koniec naszej gry. – Jesteś moim kołem ratunkowym. Gdybym nie wiedział, że na mnie czekasz, zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej.

Przygląda mi się przez chwilę w milczeniu, a po chwili mówi:

- Wiesz, ty też jesteś dla mnie takim kołem ratunkowym. Uświadomiłam sobie to, dopiero, kiedy wyprowadziłeś się z domu. Pojawiłeś się w odpowiednim momencie i chciałabym, żebyś już pozostał. Uśmiechnij się – uśmiecham się więc nieporadnie. Kiedyś jej to wynagrodzę, obiecuję sobie.

Znów się całujemy. Tym razem nie zważam na ból i nie daję po sobie poznać, że każdy ruch pali żywym ogniem w przeciwnym razie się przestraszy. Takich kobiet jak ona nie spotyka się na ulicach. Takie kobiety same odnajdują mężczyzn, z którymi chcą być i oddają im się bez reszty.

Kiedy przychodzi chwila pożegnania, już czuję, że za nią tęsknię. To będzie kolejna niespokojna noc, podczas której będę myślał o swoim nędznym życiu.

Gabriela czeka, aż wyjadę na dziewiąte piętro, stanę przy oknie w swoim pokoju i będę patrzył, jak odchodzi. Smutek znów gości w moim sercu, choć wiem, że jutro do mnie wróci i to będzie wspaniała chwila, kiedy znów pojawi się w drzwiach, uśmiechnięta i cała dla mnie.

O osiemnastej przynoszą kolację. Jem jedną kromkę czarnego chleba posmarowaną masłem, dwa plasterki żółtego sera, na to nieco pomidora, sól i czarna herbata z cukrem, innej nie wypiję. Zdecydowanie za dobrze tutaj karmią i jak tak dalej pójdzie, niedługo zaczną tyć.

Żeby nie oszaleć, leżę i próbuję czytać książkę. Spóźnieni kochankowie Whartona wydaje się być odpowiednią lekturą. Jestem takim spóźnionym kochankiem. Cały jestem spóźniony z tą swoją miłością, bólem i rozmyślaniami.

Dni mijają jak jeden dzień, wrastają w siebie i stają się jednością. Mam dosyć połykania ogromnych ilości tabletek i ciągłego jedzenia. Nigdy nie miałem problemów z nadwagą, a tu proszę, pod czystą białą koszulką pojawia się zarys wystającego brzucha, dodatkowy motyw, by wstać i chodzić, nie tylko leżeć. To durne ciało w końcu musi mnie słuchać; lewa stopa przestanie w końcu uciekać gdzieś na bok, a ból stanie się do zniesienia.

Żeby nie zwariować z tej nudy, biorę zeszyt, długopis i piszę. Zapisuję wszystko, co wydaje mi się warte zapisania.

W nocy leżę na łóżku i słucham odgłosów szpitala. Sen nie nadchodzi. Noc rozłożyła się nad miastem czarną płachtą, rozsypała gwiazdy po podłodze nieba i sprawia, że czuję się zagubiony. Nie wiem co się dzieje z Camilą. Nie odbiera ode mnie telefonów i nie odpisuje na wiadomości. Możliwe, że się na mnie obraziła, za to, że nie powiedziałem jej prawdy.

Przewracam się z boku na bok, ból rozjaśnia umysł. Gdzieś daleko słychać muzykę i choć nigdy nie byłem dobrym tancerzem, w myślach tańczę z Gabrielą. Jestem mistrzem tańca, a ona wiruje wokół mnie. Dzięki ci Boże za marzenia. Dzięki nim możemy być, kim tylko zechcemy i gdzie tylko zechcemy. Jesteśmy bezkarni i bezpieczni i o to w tym wszystkim chodzi.

Po sześciu tygodniach wróciłem do domu. Przyjechał po mnie Enrico swoim nowym vanem, Xavier, którego nie widziałem wieki i Gabriela. Pomagają, a właściwie wynoszą mnie na drugie piętro do mieszkania.

Nie mogę powstrzymać łez, kiedy wszyscy moi przyjaciele wychodzą na moje powitanie z sypialni. Jest i Camila. Grożę jej palcem i witam się z nią. Potem długo rozmawiamy. Cieszę się, że nie ma do mnie żalu. Urządziła się w nowym mieszkaniu i przygotowuje się do studiów. Skończyła przepisywać moją książkę i teraz Martha się nią zajęła.

Kiedy usiadłem na kanapie, poczułem, że jestem na swoim miejscu, wśród przyjaciół.

 

Manuel del Kiro

Następne częściSaudade - fragment

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania