Poprzednie częściSaudade

Saudade - fragment

Kiedy tu zamieszkałem, najpierw pojawił się alkohol, który miał za zadanie zagłuszyć żal i ból. Zmieszany z tabletkami pozwalał przespać kilka godzin i chwilę odetchnąć organizmowi w tym biegu ku samounicestwieniu.

To nie była przypadkowa dzielnica ani mieszkanie. Długo szukałem tego miejsca, aż w końcu je znalazłem.

Zanim zapamiętałem, gdzie mieszkam niezliczoną ilość razy błądziłem wśród tych domów, bloków, kamienic tak podobnych do siebie i tylko jakiś wewnętrzny kompas pozwalał mi wrócić do miejsca, które nazywałem domem.

Nie mając nic innego do roboty, włóczyłem się godzinami po mieście. Bardzo długo szukałem właśnie tego mieszkania i w końcu się udało. Byłem tu, gdzie powinienem zjawić się już dawno temu.

Ci biedacy, którzy tu mieszkali, między jedną a drugą modlitwą oczekiwali cudu, cudu, który odmieni ich życie i staną się kimś innym, kimś lepszym nie martwiącym się, co włożyć do gara i jak wyżywić rodzinę.

Przybywali tu ludzie z portugalsko języcznych krajów z byłych kolonii w Afryce. Można tu było spotkać ludzi z Mozambiku, Angoli czy Wysp Zielonego Przylądka. Byli tu też Cyganie, których muzyka rozbrzmiewała długo, długo po zapadnięciu miasta w sen. Byli tu też handlarze narkotyków, od których roiło się na ulicach.

Prawie na każdym kroku dało się słyszeć:

- Haszysz z Maroka, marihuana, najlepsza kokaina w mieście. Czysta, jak łzy dziecka.

Zaczepiali każdego, próbując wcisnąć mu swój towar. Czasem coś od nich kupowałem, żeby uśmierzyć ból i samotność, chociaż dobrze wiedziałem, że to złudzenie. Świadomie wpakowałem się w tę dzielnicę nędzy, gdzie nastolatki sprzedawały swoje ciała za rogiem, by móc kupić coś do jedzenia.

Ja to wszystko widziałem i to wszystko uderzało we mnie z każdej strony, a jednak nie wyniosłem się stąd, by zamieszkać w luksusowym hotelu, tylko brnąłem w to wszystko nasiąkając niczym gąbka.

Lubiłem chodzić na bazar, chociaż niewiele kupowałem, to jednak lubiłem przyglądać się ludziom. Bazar to specyficzne miejsce, najważniejszy punkt na mapie dzielnicy. Nie da ci tego, żaden market, co da ci bazar. Tu mieszały się kolory owoców i warzyw, pachniało przyprawami, ziołami, kawą, mięsem smażonym na niewielkim ruszcie. Te wszystkie zapachy mieszały się, wdzierając się w nasze nozdrza i sprawiając, że to miejsce na chwilę stawało się baśnią, niczym wyjęte z dziecięcej wyobraźni, ale jak na prawdziwą baśń przystało, miało też swoje mroczne strony.

Idąc na stoisko rybne brodziło się we krwi zabijanych ryb, tysiące much pasło się na rzuconych wprost pod nogi sprzedawców wnętrznościach, a bezpańskie psy walczyły o rzucane im ochłapy i kości, by kupcy mogli się trochę rozerwać, zapominając o swoich troskach, choć na chwilę.

Pewnego dnia wychodząc z mieszkania, zobaczyłem siedzącego na schodkach kamienicy staruszka opartego o ścianęę. Przecierał dłonią twarz, jakby chciał odgonić zmęczenie. Spytałem, czy wszystko w porządku i usłyszałem, że słabo się poczuł.

- Nie powinien pan siedzieć na tym słońcu. Niby mamy jesień, ale słońce potrafi jeszcze przygrzać i trzeba uważać. Może niech pan wejdzie do mnie do mieszkania, napije się wody i odpocznie trochę.

Nie zaprotestował, więc pomogłem mu wyjść po schodach, posadziłem przy stole i podałem szklankę wody. Był szczupły, wręcz chudy, lekko zgarbiony, a na ciemno brązowej twarzy pooranej zmarszczkami odciśnięty był ból.

Wypił pół szklanki duszkiem, jakby, był bardzo spragniony i zaczął się rozglądać po mieszkaniu.

- Dziękuję, już mi trochę lepiej. Wyszedłem z domu bez kapelusza, wie pan, taki starczy bunt, a co mi tam, niech mi trochę przewietrzy łepetynę, ale w moim wieku, człowiek szybko się przekonuje, że jest niewiele wart. Jest pan dziennikarzem? – wskazał głową na maszynę do pisania.

- Nie, lubię czasem sobie postukać w klawiaturę, ale nic na poważnie – ręce mu drżały, kiedy podnosił szklankę do ust.

- Wydaje mi się, że skądś pana znam, ale pamięć już nie ta, niestety. Przepraszam, nie chcę być natrętny, ale czy ma pan może coś mocniejszego? Potrzebuję odrobinę alkoholu, żeby mój organizm zaczął poprawnie funkcjonować.

- Whisky może być? – wstałem, by przynieść butelkę Bushmillsa.

- Cokolwiek, byle mi się trochę w głowie przejaśniło. Wie pan, człowiek wpadł w to bagno i ciężko z niego wyjść. Piję po to, by zapomnieć kim jestem, kim byłem kiedyś, zapomnieć o bólu toczącym ciało, każdego dnia, każdej nocy i żeby nie widzieć, tego, co mnie otacza. Pije, by zagłuszyć sumienie, ale tak naprawdę, to nic nie daje. Tego wszystkiego nie da się znieść na trzeźwo. Pan też pije, by zapomnieć i nie widzieć, tego, co nas otacza?

- Zdarza się i mnie. Właściwie, to wie pan, każdy powód jest dobry, by się napić – postawiłem butelkę na stole i przyniosłem szklanki.

- To szczęściarz z pana, gdy nie musi pan zagłuszać sumienia, a może się mylę? Oczywiście nie musi pan odpowiadać, to takie gadanie starca, byle gadać. Widzi pan, ja już tak trzydzieści lat ciągnę, odkąd żona uciekła z jednym aktorem. Żeby to jeszcze jakiś gwiazdor był, panie, ale gdzie tam, zwykły grajek, który nigdy nie zrobił kariery. Kiedy odeszła sięgnąłem po ten zdradziecki napój, który potrafi ukoić starganą duszę, ale potrafi też zniszczyć człowieka.

- Pana zniszczył? – spytałem nalewając do szklanek. – Niestety nie mam lodu ani żadnego napoju.

- Panie, po tylu latach, to człowiek nie potrzebuje nic więcej do szczęścia, ani lodu, ani popitki, tylko odrobinę czegoś mocniejszego. Mnie zniszczyła miłość, potem alkohol, nie na odwrót, a to jest różnica. No, napijmy się – uniósł szklankę do góry i przez chwilę przypatrywał się złocistemu napojowi. – Pana zdrowie, bo ja już go nie mam. Alkohol mnie wykończył – sięgnął do kieszeni, wyjął pomiętą chustkę i wytarł łzawiące oczy.

Kiedy wypiliśmy, wstałem i wystawiłem na stół, chleb, wędlinę, pokroiłem pomidory i otworzyłem puszkę sardynek.

- Proszę się częstować. Poczęstowałbym pana obiadem, ale bardzo rzadko chce mi się gotować. Czasem zjem coś na mieście, a czasem nie jem nic.

- O, to nie, dobrze, musi pan jeść. Wie pan, tu niedaleko jest dobra jadłodajnia, ja tam często chodzę, więc możemy iść razem, jakby pan chciał – jadł powoli, przeżuwając każdy kęs.

- Dziękuję, ale nie jestem w aż tak złej sytuacji, żeby korzystać z jadłodajni, ale dziękuję panu za troskę.

- Jest pan jeszcze młody, to daje pan radę. Im człowiek starszy, tym jest gorzej przyjmować do wiadomości, że jest się zbędnym na tym świecie. Nikt mnie nie kocha, nikt na mnie nie czeka i nikogo nie zmartwi, gdy któregoś dnia umrę.

- Co też, pan wygaduje, nikt na tym świecie nie jest tak naprawdę sam. Ciągle ktoś obok nas jest, wciąż poznajemy nowych ludzi, którzy przychodzą i odchodzą, zostawiając w nas jakiś ślad, czegoś nas ucząc – nalałem do szklanek i znów wypiliśmy. Nie znałem tego człowieka, a tak dobrze mi się z nim rozmawiało.

- Ma pan rodzinę, panie…

- Emil Sanches – wyciągnąłem do niego dłoń ponad stołem.

- Marcos Alves. Tak, teraz przypominam sobie, skąd pana znam. Tak, tak – potarł ręką czoło i wypił jednym haustem whisky. – To pan napisał Nadzieję!

- Myli mnie pan z kimś – podrapałem się po kilkudniowym zarostem. – Wielu ludzi nosi w tym kraju takie nazwisko.

- Nie, nie, to pan, ten słynny pisarz. Widziałem kiedyś pana w jednej z bibliotek. Bo wie pan ze starego życia została mi miłość do książek. Nie stać mnie na kupno nowych książek, więc chodzę po nie do biblioteki. Zaszedłem, kiedyś, żeby wymienić książkę i pan miał tam spotkanie z czytelnikami, więc wszedłem i usiadłem na końcu sali, żeby posłuchać. Nie wiem, co pan tu robi w tej naszej nędznej dzielnicy, ale bardzo się cieszę, że pana poznałem. Niech się pan nie martwi nie mam zamiaru pana wypytywać o pańskie sprawy prywatne i nie jestem dziennikarzem, szukającym sensacji.

Polubiłem tego człowieka. Rozmawialiśmy przez prawie trzy godziny, a potem odprowadziłem go kawałek.

Biedny, skromny człowiek, myślałem wracając do mieszkania.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Ciekawe, co takiego go spotkało, że zamieszkał w slumsach? Fajny tekst: prosty, życiowy, ukazujący problemy, zwykłą egzystencję i ludzi, którzy jeszcze mają sumienie i potrafią pomóc, chociaż sami są prawie na dnie. :)
  • Manuel del Kiro 2 miesiące temu
    Joan Tiger dziękuję za komentarz.
    To fragment powieści, którą zącząłem pisać trzy lata temu i którą niedawno ukończyłem, albo tak mi się wydaje, bo wciąż coś poprawiam
    Lata 90 XX wieku. Opowieść o człowieku, który nie potrafi znaleźć swojego miejsca i kocha dwie kobiety: przyjaciółkę siostry - Hanię i portugalską śpiewaczkę fado - Gabrielę.
    Po ponad dwudziestu latach pływania jako starszy mechanik na transportowcach, katastrofie morskiej podczas, której ratuje portugalską pisarkę, a sam zostaje poważnie ranny, osiada w Lizbonie u boku piosenkarki fado Gabrieli. Zaczyna spisywać wspomnienia i dzięki pomocy uratowanej z płonącego statku pisarce wydaje pierwszą powieść (też, by mi się przydała taka zaprzyjaźniona pisarka).
    Wspólnie z żoną zakładają lokal Meltemi, który staje się znanym miejscem w stolicy. Wystawy obrazów, muzyka na żywo i spotkania z pisarzami, powstania.
    Po rozwodzie sprzedają Meltemi i Emil zamieszkuje w nędznej dzielnicy, by pomóc dorosłej córce przyjaciela, który podczas połowu krabów wypada za burtę, a on obwinia się, że nie mógł go uratować.
    Ilość znaków ze spacjami to ponad 700 tysięcy, więc trudno to opisać w kilku zdaniach.
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Manuel del Kiro, brzmi ciekawie. :)
  • Manuel del Kiro 2 miesiące temu
    Miało być: wystawy obrazów, muzyka na żywo i spotkania z pisarzami i poetami a nie powstania.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania