Schody i księga
W pewien późny jesienny wieczór po dniu wytężonej pracy wracałem do mieszkania położonego w okolicach rynku. Odczuwałem zmęczenie i senność. Nagle stanąłem jak wryty, a ciarki zaczęły chodzić mi po plecach. Jako wrocławianin, Ruską przemierzyłem w życiu może z setki razy, a mimo to dopiero teraz je zauważyłem. Schody. Były tam, ciemne, nieoświetlone, spowite mgłą tajemnicy i czymś jeszcze, czymś niewysłowionym – rzekłbym nawet – groźnym. Wiedziałem, że w centrum miasta, w tym konkretnym miejscu, nie powinny się one znajdować. W mej głowie rodził się właśnie dysonans poznawczy, gdyż rzeczywistość przeczyła temu, co kryła pamięć.
Mimo strachu jaki mnie obleciał, zapaliłem latarkę i zacząłem schodzić wciąż niżej i niżej, wiedziony dźwiękami chorału. Kobiecy śpiew, piękny i wciągający, dobywał się z podziemi; śpiew, który nie miał prawa tu rozbrzmiewać. Trzeba to było sprawdzić. Oczywiście znałem miejscową legendę o zakonnicach, które zostały pochowane w pobliżu Ruskiej i których dusze miały jakoby zawodzić nocami. Prawda to czy fikcja? Trudno powiedzieć. Hm, podobno w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy, ale ja jestem raczej typem niedowiarka; nie wierzę w nic.
Gdy zszedłem, ukazał mi się przerażający widok. Mnóstwo pajęczyn i kurzu, ponadto trumny czy też może raczej sarkofagi. Jak zwał, tak zwał. Było ich pełno. Zajmowały zarówno prawą, jak i lewą stronę pomieszczenia. Lochu. Katakumb. Wnętrza, które było strasznie, strasznie stare. Sam nie wiem, jak nazwać mam to odkryte pomieszczenia.
W wyeksponowanym miejscu, przypominającym ołtarz, paliły się trzy gromnice... – czyżby jakaś magia liczb? – których blask kontrastował z żałobnym wystrojem tego miejsca. Wszechobecne ciemność i czerń przytłaczały. Czarna była też otwarta na stronie trzeciej – i znów ta magia – księga z chorałami, która spoczywała na czarnej jak smoła poduszce. Otworzyłem plecak i schowałem do niego księgę. „Pewno coś warta, przyda się”, pomyślałem. Sądziłem, że nic się nie stanie. Myliłem się.
Teraz dźwięki stały się wprost nieznośnie głośne. Polifoniczne piękno gdzieś się ulotniło. Musiałem zatkać sobie uszy. Lecz gdy tylko to zrobiłem, natychmiast zapanowała... cisza, która zdała mi się jeszcze bardziej złowieszcza od poprzedniego hałasu. Pomyślałem: „masz za swoje, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, po coś tu lazł i sięgał po nie swoje?”.
Wnet wybiła dwudziesta czwarta, a potem znów zapanowała cisza, którą następnie przeszył odgłos drapania. Wieko trumny zaskrzypiało upiornie. Coś bardzo chciało się uwolnić i ze mną spotkać. W tym samym momencie zgasła latarka, na szczęście wciąż było widać schody; słabo, bo słabo, ale jednak. Widać było też coś jeszcze. Oczy. Krwistoczerwone, złe ślepia. „Oto bestia”, pomyślałem. Znajdowały się te dwa iskrzące się punkciki gdzieś na wysokości trumny, która najprawdopodobniej – zgadywałem – została otwarta. Wiedziałem, co to oznacza. Zadziałałem instynktownie i błyskawicznie. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ku schodom, po których wbiegłem na górę. Trwało to krótko. Sekundę, może dwie. Mimo to słyszałem za sobą szybkie kroki. Coś starało się mnie dogonić, ale nie zdecydowało się, by wybiec na powierzchnię. Zatrzymało się i przyczaiło gdzieś w ciemności.
Uf, to już naprawdę był koniec wrażeń na dziś. Nareszcie! Do domu wróciłem dziesięć minut później. Wiadomo: Łaciarska znajduje się – można powiedzieć – po sąsiedzku z rynkiem i Ruską. Byłem roztrzęsiony i blady. Natychmiast wziąłem prysznic i postarałem się nie myśleć o tym, co mi się przytrafiło. Należało się wyspać. To był priorytet. Wskoczyłem w piżamę i przywołałem baranki, których nawet nie musiałem jakoś specjalnie liczyć. Jeden baranek, drugi, trzeci... Przy piątym już spałem. Była to noc pełna snów, a mówiąc dokładniej – pełna koszmarów.
Mimo koszmarów, rano obudziłem się wypoczęty i w dobrym humorze, lecz gdy tylko przypomniałem sobie o tajemniczych schodach w centrum miasta, natychmiast poczułem się gorzej. Ubrałem się stosownie do dżdżystej jesiennej pogody i popędziłem w stronę Ruskiej. Musiałem skonfrontować wspomnienia tudzież sny z rzeczywistością. Tak, to były, to musiały być sny i nic ponadto. Stoję więc i patrzę, przecieram oczy, wytężam wzrok. Schodów ani śladu. Co za ulga! Kilka razy obszedłem okolicę i niczego nie znalazłem.
I naraz... pach! Spontanicznie przypomniałem sobie o śpiewniku, który przecież zabrałem ze sobą ostatniej feralnej nocy. Czyżby moment ów mi się przyśnił? Drżącą ręką sięgnąłem do plecaka i aż zaniemówiłem, a tętno skoczyło mi do stu czterdziestu. Chorały. Niech to szlag! Były tam.
Komentarze (3)
Czyli jest dowód rzeczowy na schody, że są...
Najlepiej zatrudnić psa, jamnik byłby odpowiedni, bo wąski, więc wciśnie się do dziury w ziemi, gdzie czają się – schody!?
cul8r
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania