Poprzednie częściSny o Ninie - Prolog

Sny o Ninie - Rozdział 11

Niedziela w domu rodzinnym Artura, jak zwykle, zaczynała się od mszy o godzinie ósmej. Młodzieniec nie wspominał rodzicom o swoim głębokim ateizmie. Nigdy nie miał ochoty tłumaczyć swoich racji, które i tak nie zostałyby zrozumiane. Poza tym, wzniosłe i pozbawione sensu kazania dostarczały mu kolejnych argumentów za tym, że religia służyła do indoktrynacji spragnionego pocieszenia społeczeństwa. Chłopak siedział więc między swoimi rodzicami w drugim rzędzie drewnianych siedzisk. Przed sobą miał podstarzałe małżeństwo, cuchnące moczem i naftaliną, za sobą zaś parę w średnim wieku, z kwilącym dzieckiem, pięcio lub sześcioletnim. Aranżacja wnętrza kościoła była jedyną ulgą w coraz bardziej doskwierającym studentowi rozdrażnieniu. Ściany i filary pokryto farbą w kolorze świeżej mięty, która ładnie kontrastowała ze złotymi wykończeniami ołtarza i skrzydłami rzeźbionych aniołów. Dość kiczowatym elementem była figura Matki Boskiej, stojącej nad ogromnym tabernakulum. Jej aureolę wykonano z drucianego pierścienia, na który zapleciono choinkowe światełka. Tło za posągiem podświetlono lampą ultrafioletową, co pewnie miało imitować niebo, jednak wyglądało tandetnie. W efekcie, Maryja sprawiała wrażenie ekskluzywnej stripteaserki, wyjętej z szyldu reklamującego ponury klub nocny. W kościele zabrzmiały mosiężne dzwoneczki i do ołtarza podszedł ksiądz, przy akompaniamencie organów i kobiecego głosu, który śpiewał psalm „Bliskie jest Królestwo Boże”. Bachor z tyłu oczywiście zaczął drzeć się wniebogłosy. Zebrani wierni, natomiast, podchwycili pieśń, prezentując jeden z najbardziej irytujących elementów nabożeństwa. Z założenia kościół miał być miejscem, w którym ludzie jednoczyli się w modlitwie i adoracji. Już na samym początku mszy stawało się jasne, że była to kolejna patetyczna bujda. Tłum nie potrafił śpiewać w jednym tempie, więc gdy z przodu świątyni zwrotka kończyła się, z tyłu była dopiero w połowie, w środku natomiast ludzie zupełnie przypadkowo podejmowali rytm jednej z rywalizujących stron. Żadna z nich ani myślała przerwać swój pełen fałszu jazgot, żeby dopasować się do pozostałych. Arogancja i upór znany z codziennego życia nie zamierał w chrześcijańskich sercach nawet w obecności Najświętszego Sakramentu. Artur konsekwentnie milczał, nie chcąc dołączyć do chóru hipokrytów, krzywiąc się co i rusz, na dźwięk szczególnie wysoko i nieudolnie wyciągniętego falsetu jakiegoś zapijaczonego prawnika, lub nieumyślnego vibrato euforycznej babciny, która tłukła po rękach nieposłuszne wnuki. – Na miejscu boga, gdybym to usłyszał, spuściłbym kolejny potop, albo rozpierdolił ten groteskowy grajdołek deszczem ognia i siarki. – Pomyślał młodzieniec, z ulgą przyjmując koniec psalmu.

- Ofiary zbierane podczas dzisiejszej mszy świętej będą przeznaczone na ogrzewanie naszej wspaniałej świątyni. – Oświadczył uroczyście kapłan, szczękając przy tym zębami spod wysokiego kołnierza grubego polaru. Przy każdym wypowiadanym słowie, z jego ust wydostawały się obłoki pary, ulatujące ku owalnemu sklepieniu głównej nawy, jak zaklęte modlitwy o szybkie nadejście wiosny.

Kazanie rozczarowało Artura. Pomarszczony, w połowie łysy, w połowie siwy ksiądz seplenił o zepsuciu współczesnego społeczeństwa, powodowanego pornografią, antykoncepcją i aborcją oraz robieniem zakupów w niedziele. Unosił donośnie głos, ostrzegając, że jedynie powrót w czułe objęcia wyrozumiałego Chrystusa pozwoli przywrócić poprawne moralnie tradycje i dawną kulturę. Głównie jednak, straszył piekłem, które to mniej wyrozumiała część Świętej Trójcy przygotowała dla plugawych grzeszników. Młodzieniec patrzył na pianę toczącą się z ust kapłana, zastanawiając się przy tym, jaką wartość ma dobro czynione ze strachu. Czy można nazwać je jeszcze dobrem, czy już zwykłym tchórzostwem. Oczywiście teoretycznie głównym motywatorem chrześcijanina miała być wizja wiekuistej nagrody w niebie oraz bezgraniczna miłość do bliźniego, ale Artur nie miał złudzeń, że strach przed potępieniem był o wiele skuteczniejszą incentywą. Swoją drogą, Kościół stosował bardzo sprytną sztuczkę, utożsamiając źródło wszelkiego zła z szatanem. Dawało to ludziom wiarę, że faktycznie grzech nie jest ich integralną częścią, nieodzownym fragmentem każdego człowieczego jestestwa, ale że pochodzi z zewnątrz, z jakichś niewyobrażalnych ognistych czeluści, wypełnionych niemilknącymi jękami legionów straconych dusz. Niezbyt wysublimowane, aczkolwiek skuteczne i zgrabne zabiegi psychologiczne, mające przesłonić oczy rozmodlonych idiotów bielmem iluzorycznego przeznaczenia zbawieniu. Artur tak się zamyślił, że dopiero kościelny szeleszcząc banknotami w tacy, wyrwał go z transu. Student jedynie przelotnie pomyślał ile leków na nadciśnienie i cukrzycę ci durni staruszkowie mogliby kupić za wyrzucone pieniądze. Bardzo szybko doszedł do wniosku, że udar i kwasica ketonowa mogą skutecznie podwyższyć średni iloraz inteligencji… Chociaż współczesna mu młodzież obniżała go jeszcze bardziej. – Gdyby tylko Hitler obrał za cel idiotów, a nie Żydów…- Rozmarzył się Artur, dorzucając zmarzniętą dłonią pięć złotych do funduszu grzewczego.

Przez resztę mszy młodzieniec coraz mocniej zaciskał pięści i niemal słyszalnie zgrzytał zębami. Zimno wcale nie zapobiegało rozprzestrzenianiu się smrodu starców z ławki przed nim. W zasadzie, wydawać się mogło, że zaczęli się rozkładać podczas modlitwy „Ojcze nasz”. Przy każdym dźwięku organów dziecko z tyłu prezentowało swój popisowy wrzask. Artur lubił krzyk jako pierwotną formę ekspresji emocji, nieskrępowaną i pełną uczucia, ale bachorowi do Corey’a Taylora wiele brakowało. Chłopak miał wielką ochotę upomnieć rodziców aspirującego wokalisty heavymetalowego, jednak sądząc po ich słodziutkich „Ciiiiii” lub „Nie wolno tak krzyczeć w kościółku, Wojtusiu”, byli oni zwolennikami bezstresowego wychowania, czyli braku wychowania w ogóle. Tuż przed udzieleniem komunii, z kolanami na klęczniku, czując się jak zgarbiony w przepraszającym geście murzyn na polu bawełny, Artur usłyszał za sobą jazgotliwy głos małego Wojtusia.

- Tatusiu, a dlaczego ten pan ma takie długie włosy?

- Bo widocznie takie lubi mieć, synku. – Odparł szeptem ojciec dziecka.

- Wygląda jak dziewczynka. – Zawyrokował bachor.

Młodzieniec przez ułamek sekundy był pewien, że chwyci smarkacza za niewyparzoną mordę i rzuci nim prosto w kamienny ołtarz, powracając do starotestamentalnej tradycji składania żywych ofiar. Oczywiście nie mógł tego zrobić. Uspokoił się więc, przepuścił siedzącą po jego prawej stronie mamę, żeby mogła pójść do najświętszego sakramentu. Ku szczęściu Artura, rodzice Wojtusia również udali się w kierunku kapłana ze złotym kielichem. Student odwrócił się szybko i przeszył bezczelnego smarkacza wzrokiem, który rezerwował jedynie na okazje specjalne. Przelewał wtedy w swoje źrenice cały ból, samotne cierpienie i tęsknotę, a także nienawiść do rodzaju ludzkiego z sobą na czele. Wszystko to gotowało się w jego gałkach ocznych, tworząc żrący roztwór, który niczym magiczny eliksir odstraszał nachalnych rozmówców, odwracał ciekawskie spojrzenia i zamykał zbyt rozentuzjazmowane usta. Małego Wojtusia natomiast, przyprawił o grymas przerażenia, a następnie o rozdzierający płacz, z którym malec, usmarkany nieomal po czubki bucików, popędził do rodziców. Artur zaś, usadowił się wygodnie na swoim miejscu. Co prawda nie poprawił harmonii chóru głosów w kościele, jednak przyprawił go o coś faktycznie prawdziwego w tej, doprawdy, tragikomicznej szopce kłamstw i pozorów.

Po skończonej mszy i wizycie na cmentarzu, Artur wraz z rodzicami wrócił do domu. Młodzieniec, tradycyjnie, włączył czajnik elektryczny i sięgnął do szafki przy lodówce, wybierając przy tym odpowiednią herbatę. Mama studenta w tym czasie smażyła jajka sadzone i krzątała się przy nakrywaniu do stołu. Wspólne śniadanie w niedzielny poranek zawsze stanowił swego rodzaju ceremonię w domu Artura. Chłopak zawsze lubił te posiłki. Miały w sobie coś ulotnie przyjemnego, chociaż zwykle spożywane były w milczeniu. Zapach jajek, świeżych bułek i gorącej herbaty zawsze dawał poczucie bezpieczeństwa i rodzinnego ciepła. Atmosfera ta jednak spływała razem z resztkami jedzenia z talerzy, ponieważ zaraz po śniadaniu Artur myślał już o zbliżającej się konieczności powrotu do Łodzi, a tym samym, do wszystkich wspomnień związanych z tym miastem. Perspektywa ta skutecznie pozbawiała młodzieńca zwiewnego uśmiechu, który pojawiał się nieśmiało na jego twarzy, kiedy wspólnie z tatą oglądał telewizję na kanapie w salonie. Student coraz częściej zastanawiał się nad rzuceniem uczelni i wyprowadzką. Problem w tym, że nie potrafił wyobrazić sobie innej przyszłości, niż związanej z zawodem lekarza. Szkoda mu było też lat już poświęconych tym studiom. Przeniesienie się do innego miasta również nie wchodziło w grę, ponieważ Artur uwielbiał Łódź, nawet mimo wszystkich bolesnych myśli, zapisanych w muralach i rozkładach jazdy na przystankach tramwajowych. Byli tam też jego przyjaciele, których nie był w stanie zostawić. Z tych względów, herbata nagle przybrała gorzki smak w ustach studenta, który odniósł pustą szklankę do kuchni i udał się na piętro, żeby zacząć się pakować.

Pociąg odjeżdżał o godzinie piętnastej trzydzieści, więc Artura przed wyjazdem czekał jeszcze rodzinny obiad. Świadczyły o tym cudowne aromaty, które ulatniały się z bulgoczących garnków i penetrowały każdy zakamarek domu, kusząc jego mieszkańców i pieszcząc ich nozdrza. Goździki, cynamon i ostra papryka łączyły się z rodzynkami w pachnącym sosie wołowym. Marchewka, pietruszka oraz por i seler z odrobiną lubczyku, zapowiadały rosół. Kilka minut po dwunastej przyjechała babcia Artura.

- Dzień dobry! – Powiedziała starsza kobieta, po czym zachichotała głupkowato, czego młodzieniec szczerze nie cierpiał.

- Cześć, babciu. – Odpowiedział młodzieniec, odbierając futrzany płaszcz i wieszając go szafie. Potem wyjął z dolnej szuflady puchate kapcie i podał kobiecie.

- I jak tam? Będą cię czymś męczyć w przyszłym tygodniu na tej uczelni? – Zapytała staruszka, przymilnym głosem, jakby zwracała się do głupawego dziecka, lub wyjątkowo małego psa.

- Mam jakieś zaliczenie w piątek. Nic wielkiego, dam radę. Jak zwykle. – Odparł student.

- No wiem, że świetnie sobie radzisz. Dzięki Bogu! – Podsumowała kobieta, nieomal doprowadzając Artura do furii. Jego rodzina miała w zwyczaju dziękować właśnie bogu za sukcesy młodzieńca. Zupełnie, jakby godziny spędzone na zajęciach w szpitalach i noce zarwane przy opasłych podręcznikach nie miały nic wspólnego z uzyskiwaniem wysokiej średniej. Wystarczyło dzień przed egzaminem zmówić paciorek za łatwe pytania albo dobry humor kadry profesorskiej, a Palec Wszechmogącego naprowadzi długopis w rękach wnuczka na właściwe odpowiedzi. Student nie skomentował tej wypowiedzi i zajął się nakrywaniem do stołu w salonie, żeby zająć czymś ręce, które zaczynały mu drżeć ze złości.

Obiad przebiegał jak zwykle, to znaczy mama Artura uwijała się, biegając pomiędzy kuchnią i salonem, babcia cmokała z zachwytu nad wykwintnymi potrawami, a tata młodzieńca narzekał, że tradycyjne polskie ziemniaki zastąpił jakiś imigrancki kuskus. Student nosił talerze i półmiski, starając się nie myśleć o powtarzalności tej atmosfery, która była znana, swojska i budująca, ale jednocześnie męcząca i dołująca.

- Och, nie musiałaś tyle tego przygotowywać. Kto to wszystko zje? Nie masz nic z tej niedzieli. Od rana tylko przy garnkach! – Ubolewała babcia, chociaż sama, kiedy zapraszała gości, szykowała ilości jedzenia odpowiednie dla drużyny wygłodniałych partyzantów.

- A komu mam gotować, jeśli nie wam? Przecież to sama przyjemność, jak coś zrobię i wam smakuje. – Oponowała mama, nakładając sobie na talerz sałatkę z gruszką.

- No ale w niedzielę powinnaś odpocząć. Cały tydzień praca, a jeszcze dzisiaj gotowanie…

- Dobrze, za tydzień zamówimy pizzę i przestaniesz marudzić. – Ucięła poirytowana gospodyni.

- Nie ma ziemniaków? – Zapytał tata, krojąc apetycznie wyglądający kawałek parującej wołowiny w gęstym sosie.

- Jest kuskus. Nałożyć ci?

- No daj. – Stwierdził mężczyzna z delikatnym grymasem na twarzy.

- Kasza jest zdrowa. Poza tym, mówiłeś, że lubisz kuskus. I pasuje do mięsa. – Ciągnęła mama, racząc męża dużą porcją kaszy.

- No lubię…

- No właśnie.

- …ale wolałbym ziemniaki. – Burknął tata Artura pod nosem. Młodzieniec próbował stłumić śmiech i zakrztusił się kawałkiem papryki z sałatki. Tak było przy każdym obiedzie. Student czasami nawet zastanawiał się czy mógłby w jakiś sposób stłumić u siebie odruch kaszlu i udusić się kawałkiem jedzenia w jednej z takich sytuacji. W końcu śmierć ze śmiechu, chociaż mało wzniosła, wydawała się dużo przyjemniejszą perspektywą niż inne opcje, które rozważał.

Po posiłku, babcia przeniosła się na kanapę i czytała jedną z wielu gazet, leżących pod ławą. Artur wraz z mamą przygotowywali deser owocowy, a tata odpowiadał za parzenie kawy. Mężczyzna nie miał zdolności kulinarnych, które wykraczałyby poza położenie plastra żółtego sera na przekrojoną bułkę, lub przyrządzenie mizerii, jednak kawę robił pierwszorzędną. Student wiele razy robił napój w tej samej kawiarce, z tych samych ziaren i w tych samych proporcjach, ale nigdy nie udało mu się osiągnąć takiego efektu. Idealnie mocna, delikatnie gorzkawa, przełamana niewielką ilością cukru i z perfekcyjnie spienionym mlekiem na wierzchu, wychodziła jedynie z twardych jak drewno dłoni jego ojca. Na co dzień zdystansowany i nawet odrobinę chłodny mężczyzna, okazywał swoją głęboko ukrytą, wrażliwą cząstkę właśnie w takich momentach, kiedy w pełnym skupieniu, z ledwie dostrzegalnym uśmiechem robił coś dla przyjemności swojej rodziny. Niosąc tacę z parującymi filiżankami, zawsze promieniał dumą, jakby boski aromat kawy miał stanowić ucieleśnienie jego uczuć, które nie zawsze potrafił wyrazić. Artur wziął łyk naparu, rozkoszując się wyczekiwanym smakiem i spojrzał przelotnie na zebranych. Babcia, rozparta w fotelu, patrzyła na jedynego wnuka tym denerwującym, rozmarzonym wzrokiem, jakby widziała go po raz ostatni i chciała zapamiętać każdy szczegół. Mama, z pucharkiem pełnym owocowego musu, zastanawiała się na głos czy nie powinna dodać więcej cukru, zupełnie jakby wysiłek i oddanie, z jakim dbała o najbliższych, nie były dość słodkie. Tata, zapatrzony w transmisję skoków narciarskich w telewizji, częścią myśli zapewne odlatywał w kierunku jutrzejszego dnia, wypełnionego pracą. Młodzieniec nabrał w nozdrza mieszaninę domowych zapachów, z którymi wkrótce miał się pożegnać na kolejne dni. - Kocham was. – Powiedział w myślach do swoich najbliższych, nie chcąc mącić tej przyjemnej, gościnnej ciszy.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania