Poprzednie częściStryczek Margot Frezzy cz.1

Stryczek Margot Frezzy cz.2

[1987]

Słońce prażyło jak w każdy lipcowy dzień tamtego lata. Niebo nie ozdabiała ani jedna chmurka, a nasiąknięte zielenią lasy powoli bladły w nieposkromionym żarze. Na przedmieściach Low Grend panowała subtelna cisza przed burzą. Bachory poumykały do swoich domów, zostawiając na trawnikach rowery, hulajnogi i deskorolki. Żaden pies nawet nie jękną, nie zaskomlał spragniony wody. Betonowe boisko znajdujące się tuż przy ścianie lasu przez moment było upiornie puste i cholernie gorące. Potem było już tylko gorące. Pojawili się nagle, jakby wypełzli z próżni. Sześciu, może siedmiu. Fala gorącego powietrza przetańczyła po betonowej płycie boiska i umknęła w popłochu, widząc nadchodzące niebezpieczeństwo. Ustawili się w rzędzie jak na paradzie wojskowej. Każdy trzymał w dłoniach grubą, plecioną linę. Każda z nich drugim końcem krępowała dłonie, tułów i szyję kobiety ubranej w poszarpaną, ubłoconą wyblakłą sukienkę. Kiedyś była soczyście różowa, zanim jej właścicielkę dopadli oni. Stanęli na środku wraz z nią. Była najwyższa, te bachory miały może z dziesięć lat. Oprócz wątpliwego procesu dojrzewania nie wykazywały wśród społeczeństwa żadnych niezwykłych symptomów.

— Jeszcze zbyt wcześnie — powiedział nagle jeden z nich, przerywając ciszę trwającą dłuższy czas. Pozostali nie przyjęli jego spostrzeżenia i podążali za tym głównym, może nie najwyższym, ale najbardziej takim jak oni wszyscy. Mówili na niego George T.

— Właściwie nie ma przeciwskazań, żeby już zaczynać. Zabawa, która rodzi się szybko, trwa po kres ostatniego rozlanego drinka. — oznajmił George T.

Wywlekli naprzód ofiarę. Jej twarz nosiła krwawe nacięcia scyzoryka i sine plamy wyglądające jak wątpliwa charakterystyka klauna.

— Jest gotowa. Nie ma sił na ucieczkę, ledwo oddycha. — dodał jakiś niski blondyn z potworną szramą na lewym policzku. W jego głosie sączyła się nuta ekscytacji rozpoczynającym się widowiskiem.

Przywódca wystąpił przed szereg i stanął twarzą w twarz z ofiarą. Znaczy, stanął przed nią, a twarz miał na wysokości jej piersi. Swoją drogą wyjątkowo kiepski widok. Wyjął z kieszeni notes w grubej, czerwonej okładce z zamocowanym na cienkim druciku długopisem. Reszta bachorów przyglądała się uważnie.

— Notka z dnia szóstego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku — zaczął.

— Dlaczego? Przecież oddałam wszystko — wycedziła, próbując utrzymać się na nogach. Lniane sznury żłobiły krwawe kręgi na nadgarstkach i szyi. Czuła jak palący ból przeszywa ciało, a letni upał potęguje to uczucie.

— Stawia się Margot Frezzy, na boisku w Low Grend, świadoma swojej decyzji, bez przymusu. Jesteś gotowa?

Skierował wzrok na jej twarz. Rysował się na niej strach powoli przytłaczany przez bezsilność. Oczy były tylko przekrwionymi kulkami, rejestrującymi obrazy, których nigdy później nie zdoła zobaczyć.

— Nie, nie musisz tego robić. Przecież, to tylko była zabawa. Skoro wolałeś grę w piłkę zamiast zabawy w piaskownicy, wystarczyło powiedzieć. Zrozumiałabym.

— Nie masz absolutnie żadnego pojęcia czego chce. Mam dziesięć lat, dla mnie jesteś mentalnym zerem, kupą gówna udającą, że ma jakikolwiek sens. To przykre, dla ciebie, ale prawdziwe. Nie masz racji bytu, nie powinnaś istnieć. Nigdzie, w żadnym świecie, czasie, wymiarze. Ja postaram się załatwić cię w tym i wiec… — zawahał się lekko widząc jak jeden z jego kompanów ostentacyjnie otwiera kopalnię w lewej dziurce nosa. Zmierzyli się wzrokiem. Tamten odpuścił, niemal natychmiast.

— Nie musisz tego robić. Ani ty, ani twoi koledzy. Jesteście lekko rozbici, może po prostu nie patrzycie na świat tak, jak należy…

Pięść Georga T wbiła się w jej policzek jak w świeżą szarlotkę. Posypały się trzy zęby, pojawiła się krew, dużo krwi. Do tego łzy, gorzkie i ciche łkanie. Margot upadła, dosłownie i w przenośni. Chodź to drugie, zdarzyło się już dawno i trwało jakby nigdy nie chciało się skończyć.

— Kto wie, co teraz się stanie? — zapytał, rozglądając się za oświeconym ochotnikiem. Na początku nikt się nie zgłosił. Każdy lustrował przywódcę wzrokiem, ale nie miał odwagi przemówić wprost. Oni byli inni, gorsi. — Nikt? Nie tego was uczyłem. Nie po to wpajałem w was swoje nauki, żeby teraz patrzeć, jak ponownie stajecie się nic niewartym chłamem, który świat strawi i wysra bez żalu. Będą następni i następni. Tysiące wam podobnych. Dlatego pytam się was — wskazał na każdego palcem — czy wiecie, co teraz nastąpi. Co stanie się z nią, dziwadłem o imieniu Margot Frezzy, naszą kochanką panią nauczyciel? Co się wydarzy? — Przyznacie, że jak na dziesięcioletniego bachora, miał gadane. Był zupełnie inny niż wszyscy, inaczej szalony i inaczej genialny. To był bachor ostateczny, a Margot miała pecha, że tamtego czerwcowego dnia, kiedy jak zwykle prowadziła zajęcia ze swoją klasą, popełniła błąd kardynalny.

— Ona zginie — powiedział ktoś nieśmiało i cicho.

— Wystąp! — nakazał.

Z szeregu wyłonił się niski brunet w zielonym podkoszulku i błękitnych szortach.

— Jak cię zwą?

— M-Mikko Londre. Jestem nowy.

Margot obtarła krew z ust i westchnęła cicho. Widząc to George T uśmiechnął się w jej stronę i podszedł do bruneta-kurdupla. Tak nazwał go w swojej głowie.

— Masz rację, Mikko. Ona zginie. Umrze na naszych oczach. Kurde, nawet mam lekkie ciarki jak o tym mówię. Ekscytacja i te sprawy. Wiesz, o czym mówię?

Mikko pokręcił głową. Spuścił wzrok i stał w milczeniu jeszcze kilka chwil, zanim George T nie odepchnął go z powrotem w szereg.

— Nadal jesteś chłamem, mały Mikko. Ale ten rodzaj ścierwa można przywrócić do zdatności. Masz u mnie promyczek nadziei, że dotrwasz do końca.

Kazał trzem wybranym przez siebie podejść do tego, co stało przykryte pod szarą płachtą w rogu boiska, gdzie cień był o tej porze dnia największy. Szubienica, solidna, drewniana. Margot spojrzała na nią z przerażeniem. Nogi ugięły się pod ciężarem bezsilności. Kazał ją zaciągnąć pozostałym trzem chłopakom. Mikko złapał Margot za lewą dłoni i z całych sił ciągnął, jak inni, próbując nie odstawać swą wątłą posturą. Kiedy byli przed szubienicą, George T przykucnął przy ofierze.

— Specjalnie dla ciebie, z zakładów szubieniczo-gilotynowych w Low Grend.

Gestem nakazał zataszczyć Margot pod pętlę. Kiedy miała już ją na szyi, ledwo trzymając się na nogach, całą siódemką ustawiła się przed konstrukcją. Mikko stała obok Georga, tak jak ten mu nakazał. Wcześniej poklepał go po ramieniu, dodając nieco otuchy, po czym widząc, że wątły kurdupel się wacha wymierzył mu klasycznego prostego w nos. Krew polała się ciurkiem, dzieciak upadł na betonowy plac. Zaczął płakać, ale przywódca szybko chwycił go za włosy i przystawił do gardła scyzoryk uprzednio wyjęty z kieszeni.

— Nie becz. Nienawidzę słabych, płaczków. Nie chcesz kopać własnego grobu, prawda? Więc wstań i od tej pory nie wątp.

Mikko posłusznie podniósł się i otrzepał z brudu. Otarł resztki krwi z nosa i całymi siłami próbował powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Ból był potworny. Miał wrażenie, że jego nos został zmiażdżony i pozostała tam jedynie breja ze skóry i kości

— Ostatnie słowa, pani Frezzy?— uśmiechnął się z politowaniem.

— W sumie, nie ma już nic do powiedzenia. Wydałeś wyrok, wykonasz go, a potem… czeka cię piekło z glinami i sądem rodzinnym. Obyś zgnił grabiąc liście w przytułku dla nienormalnych.

— Coś w tobie pękło, Margot. Coś się popsuło, straciłaś ten wspaniały strach, który cię jeszcze ledwie kilka minut temu trawiła i nadzieję, że może to tylko zły sen, imaginacja i za chwilę obudzisz się w swoich łóżku, w kolejny lipcowy poranek.

Wyszczerzyła zęby. Były pokryte krwią i ziemią. George T nie spojrzał już w jej stronę. Gestem dłoni kazał zwolnić zapadnię. Ciało Margot zatańczyło na sznurze i zastygło. Mikko nigdy wcześniej nie przywiązywał do niczego większej uwagi niż do trupa Margot, z którego ust sączyły się ostatnie krople krwi.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania