Święta w trzech odsłonach, czyli jak trafić do nieba pijaków

Kiedy dochodziłem do sklepu, oderwał się od płotu i chwiejnym krokiem ruszył w moją stronę.

Cholera, jak ja nie lubię takich typów – pomyślałem, odruchowo sięgając do kieszeni w poszukiwaniu drobnych. – Ile tym razem? Pięćdziesiąt groszy? Złotówka?

Stanął przede mną i o dziwo, nie wyczułem charakterystycznej woni przetrawionego alkoholu, ani specyficznego konglomeratu zapachowego, złożonego z brudu, moczu, kiszonych ogórków i dawno niemytego ciała.

Patrzył też jakoś inaczej, bez uniżoności, tak smutno z nutą rezygnacji.

– Da pan złotówkę? – A jednak! – Są święta. Trza być dobrym i poratować człowieka w potrzebie.

– Panie, nie wyjeżdżaj mi tu pan ze świętami i dobrocią. Chlać się chce i tyle.

Spojrzał mi w oczy jeszcze raz, dziwnie, przenikliwie, aż uciekłem wzrokiem, grzebiąc w kieszeni. Natrafiłem na monetę, więc bezmyślnie obracałem ją w palcach.

A niech ma i się odczepi.

Coś nietypowego było w jego wyglądzie, ale w pierwszej chwili nie mogłem załapać, co mi nie pasuje. Brudna, wyświechtana kufajka, poplamiona jakimś olejem, walonkowe buty i rozchełstana pod szyją kraciasta koszula.

A spod niej, przy szyi wystawały... o Boże!, szare, postrzępione pióra! Jak u zarośniętych gości, którym wystają włochy, obficie porastające klatę i przywodzące na myśl brakujące ogniwo w teorii Darwina.

Ale tu pióra!

Przesunąłem spojrzenie w dół. Spod postrzępionych mankietów też pióra.

Tak samo sfatygowane, upstrzone plamkami krwi – jakieś resztki majonezu – matowe i oczywiście brudne jak nieszczęście.

Podałem złotówkę.

– Panie, co to...? – Wskazałem palcem, bojąc się dotknąć. – Co to jest?

Wzruszył ramionami i przypalił wymiętoszonego niedopałka.

– Coś pan taki dziki? Piór żeś pan nie widział?

– No, porastających ludzi, to raczej nie.

– A skąd pan wiesz, że jestem ludź. – parsknął krótko, przesuwając językiem zapalonego kiepa z jednego kącika ust w drugi. – Ja jestem anioł. Anioł Stróż.

Zdębiałem.

Przecież wyjątkowo nic dziś nie piłem, a wprawdzie dzień wigilijny jest magicznym dniem, ale nie słyszałem, żeby w związku z nim odbywały się jakieś cuda czy widzenia.

No, chyba że zaczynają się omamy w zespole odstawiennym. To całkiem możliwe.

– Toś się pan, Panie Anioł, ładnie doprowadził. Sam się nie upilnował, a innych ma pilnować... Gdzie podopieczny?

Ruchem głowy wskazał w bok.

Rzeczywiście, w słabym świetle latarni dostrzegłem siedzącego na chodniku mężczyznę z głową opartą o kolana.

– Anioł. – Ze względu na wygląd, obcesowo przeszedłem na „ty”. – Dlaczego nie bierzesz go do jego domu? Wigilia jest.

Przerwał, machając niecierpliwie ręką.

– To jest jego dom i jego wigilia. Nic już więcej mu nie potrzeba do radości świąt. Tylko ta złotówka. A ja czuwam nad nim. Dlatego jeszcze żyje. Nie wpadł pod samochód, nie zapił się na śmierć, nie zadźgali go. A, że wyglądam jak on? Anioł musi wyglądać jak jego podopieczny.

Odwrócił się i ruszył w stronę człowieka.

Stałem jak zaczarowany.

– Ale nie śmierdziałeś wódą! – rzuciłem głośno do jego pleców.

Nie odwracając się do mnie, powiedział, jakby kierując te słowa w niebo.

– Wystarczy, że czuję jak on. Mój szef już czeka na tego biedaka.

Potrząsnął delikatnie mężczyzną, wciskając mu złotówkę do ręki i coś cicho szepcząc do ucha.

I wtedy zobaczyłem uśmiech szczęśliwego człowieka w te piękne święta.

 

Rozpłynąłem się w postaciach. Wszyscy byli mną, a ja wszystkimi.

*

 

Idzie jakiś gość.

Przygarbiona sylwetka w zacinającym śniegu, głowa wciśnięta w wysoki kołnierz kurtki, ręce wbite głęboko w kieszenie. Co on wie o zimnie! Pewnie dopiero wyszedł z ciepłego domu i już taki… pogięty.

Postałbyś parę godzin na mrozie w tej podartej kufajce, z której co rano obieram szarą watolinę wyłażącą z poprutych szwów – hmm – wygląda jak brudny śnieg zalegający wokół komina bez ekologicznego filtra.

Podszedłem do niego na zesztywniałych nogach.

Cholera, zgęstniał mi smar mi w stawach.

– Daj pan złotówkę. Trza być dobrym i poratować człowieka w potrzebie.

– Panie, nie wyjeżdżaj mi tu ze świętami i dobrocią. Chlać się chce i tyle!

Spojrzałem na niego. Uciekł ze wzrokiem, szukając nagle czegoś pod nogami. Dupek.

Chyba jednak obserwował mnie ukradkiem, bo nagle wskazał palcem moją pierś.

– Panie, co to...?

O rzesz, zapomniałem!

Odruchowo poprawiłem rozchełstaną koszulę pod szyją i obciągnąłem mankiety kufajki. Pióra!

 

Wczoraj zadzwonił profesor Gabryjel.

– Co ty wyprawiasz? Zastawić w sklepie skrzydła dla jakiegoś pijaka? Miałeś się nim opiekować, a ty jeszcze go pogrążasz. Rada Wydziału jest wściekła. Jeszcze nie donieśliśmy Szefowi o twoich wybrykach, ale na dłuższą metę... – Zawiesił złowieszczo głos.

– Ale... ja... właśnie jemu...

– Jak to się stało, że zostałeś zakwalifikowany na kurs opiekunów? Czarna owca w białym towarzystwie. Ach, ta nowoczesność.

 

No właśnie. Zamiast ingerencji Nieba w życie ziemian jest odwrotnie.

Komputery, serwery, smartfony i przeskoczy jeden impuls nie tam, gdzie trzeba – i już. Zakwalifikowany na kurs, wybrakowany anioł.

Stare metody papierologiczne chyba były bardziej skuteczne.

– Coś pan taki dziki? Piór żeś pan nie widział? – starałem się zbagatelizować sprawę.

Niech da tę złotówkę i idzie swoją drogą. Potem pomyśli, że to wszystko mu się przewidziało.

Te cholerne pióra to kara Rady za zlombardowanie skrzydeł. Wyrosło mi to upierzenie na całym ciele (dobrze chociaż, że nie na gębie, bo jak tu się wtedy ogolić?!).

Ale nawet tu wkroczyła nowoczesność. Są szarawe, rzadkie i mało ciepłe. Pewnie jakieś popłuczyny polaro-podobne z ropy naftowej.

Dał wreszcie tę złotówkę, ale sterczał w miejscu, przyglądając się, jak podchodzę do mojego podopiecznego. Co za siódmy cycek Godzilli! Idźże już do ciepłego domku!

Podszedłem do człowieka siedzącego na chodniku i szepnąłem mu, że mam. Otworzył oczy i uśmiechnął się szczęśliwy. Warto było dla tego uśmiechu stracić skrzydła.

 

Telefon. Spojrzałem na numer i nogi mi się ugięły. Szef.

– Anioł numer 23000785499? – głos był głęboki i dźwięczny.

Ja też byłem głęboko... w czarnej, śmierdzącej siarką, dupie.

A co tam. Do piekła idzie się ze względu na towarzystwo. Ciekawiej.

– Wracaj i zabierz swojego podopiecznego.

– Czy od razu mam się ustawić pod bramą piekielną?

Cisza.

– Zostałeś zastępcą rektora. Trzeba unowocześnić i zaktualizować program zajęć na waszym kierunku.

 

*

 

Kolejna fala mdłości przesunęła się przez zmaltretowane ciało. Kwaśna treść żołądkowa podeszła pod czubek przełyku, czekając odrobiny zachęty do spotkania z mroźnym światem.

Przełknąłem z trudem gęstą ślinę, przylepiającą jak „Kropelka”, szorstki język do podniebienia. Zawiedziona treść wycofała się niechętnie. Jest coraz gorzej.

Mimo zimna poczułem strużki gorącego, cuchnącego potu. Fabryka chemii organicznej, którą jestem, tworzy związki z tego, co dostarcza jej właściciel. Jak surowiec do dupy (C2H5OH plus pozieleniała pasztetówka), to mamy buble w postaci kwaśnej, buntowniczej rzeki i śmierdzącego potu.

A ci dwaj stoją i pieprzą, zamiast szybko się dogadać! Mam przestój produkcyjny z powodu braków materiałowych!

Mój przyjaciel, który ostatnio nie odstępuje mnie na krok, to bardzo w porządku gość. Niejednokrotnie ratował mnie, kiedy był dramat. Coś się w nim powoli zmieniało, ale jakie to miało znaczenie, jeśli pomagał. Zniknęło dziwne wybrzuszenie na jego plecach, które skrzętnie i jakby ze wstydem maskował przyciasną flanelową koszulą. Tu i ówdzie dostrzegałem pióra wystające spod ubrania. Wyglądał jak złodzieje na Dzikim Zachodzie, których przyłapano na kradzieży. Najpierw smoła, a potem wytarzanie w pierzu.

Oho, chyba ten facet też je zauważył, bo pokazuje coś palcem. Ta ich konwersacja to niepotrzebna strata czasu.

 

Ludzie się nie zmieniają. Zmieniają się tylko okoliczności, w jakich działają. Twój najlepszy przyjaciel, z którym zjadłeś beczkę soli, wychlałeś ocean wódy i wychędożyłeś naprzemiennie (bądź jednocześnie) dziesiątki panienek, na widok twojej pięknej żony i gotówki w garści, zamieni się w krwiożerczą bestię, gotową poderżnąć ci gardło śmietniczką.

Seryjny morderca wpadnie podczas pościgu w łapy policji, bo zatrzyma się przy parszywym kocie, którego maltretuje skurwiały nastolatek. Sam miał w dzieciństwie takiego kota, z białą łatką na szyi, którego oblał benzyną i podpalił inny skurwiały nastolatek.

Ci ludzie się nie zmienili. Zmieniły się tylko okoliczności – wyzwoliły reakcję, która nigdy by się nie ujawniła, gdyby nie... no właśnie, okoliczności.

Ja też się nie zmieniłem.

 

Taki zdolny, młody człowiek.

Pisze, maluje, rzeźbi, gra. Będą nagrody, pieniądze, uznanie…

Ale może przyjść ona. Energetyczny wampir z buźką Catheriny Zeta Jones. Miłośniczka lokalnego celebryctwa, pieprzenia się, kosmetyczki i ciuchów z najwyższej półki.

Jedni wtedy pójdą w pracoholizm, drudzy w hazard. Twardziele będą gryźć nocami poduszkę, a potem, w dzień, nabywać uprawnienia do kierowania walcem, rozjeżdżającym konkurentów w wyścigu szczurów.

Ja zdobyłem uprawnienia asfaltu leżącego przed tym walcem.

Ja się nie zmieniłem. Jestem tym samym zdolnym chłopcem.

Zmieniły się okoliczności.

 

Dyrekcja tej fabryki chemicznej, czyli mój mózg, zamienił się w równinę Serengeti, po której gnają stada antylop gnu.

W głowie mam łomot ziemi tętniącej pod tysiącami kopyt. Po synapsach przemieszczają się roje afrykańskich mrówek, z wściekłością przegryzających się przez ekrany nerwostrad. Drży, wibruje każde włókno, każdy atom mojego ciała. Połączenie zaawansowanego stadium choroby Parkinsona z pląsawicą.

A oni gadają! No, nareszcie, facet sięga do kieszeni.

– Mam – szepnął mój przyjaciel, pochylając się nade mną. Dzięki ci, Panie.

 

Jego telefon obudził nas nad ranem. Grał smętny kawałek „Unchained Melody”, Orbisona.

Zawsze skrzętnie ukrywam łezkę, kiedy to słyszę. To motyw muzyczny z „Uwierz w ducha”. Moment płynącej w powietrzu, przed oczami Demi Moore, monety, w połączeniu z tym nagraniem, cholera wie czemu, wywija mi trzewia na drugą stronę.

Przyjaciel pozieleniał jak ta wczorajsza pasztetówka, patrząc na ekran wyświetlacza.

Milczał, słuchając w postawie wyprostowanej.

– ...Czy mam się ustawić przy bramie piekielnej? – Wzrok miał nieco mętny.

To dziwne, bo choć załatwiał mi środki na przeżycie, nigdy sam nie pił.

– Że co?... Dobrze... a co z nim? – Po chwili oczy zrobiły mu się dokładnie takie same jak u Demi Moore, na widok latającej dziesięciocentówki.

– Jak to, Szefie, on też? Niemożliwe... no tak, oczywiście. – Powoli odsunął telefon od ucha i dziwnie mi się przyglądał, choć sprawiał wrażenie nieobecnego myślami.

– Pójdziesz ze mną. – Położył mi rękę na ramieniu. – Robi się ciekawiej niż w piekle. Chyba warto wrócić do Szefa.

Średnia ocena: 2.9  Głosów: 12

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Tjeri 28.07.2019
    Jeden ze starszych Twoich tekstów, zmieniłeś tytuł i złączyłeś (bo wcześniej chyba jako trzy odrębne wstawiałś?). Dobrze się czyta. Smutne, choć niemal bajkowe. Jakiś sentyment mam do tej historii.
  • puszczyk 28.07.2019
    Ja tym bardziej.
    Ale chyba za długi jak na tutejsze standardy.
  • Tjeri 28.07.2019
    W takim kontekście ten wcześniejszy podział miał sens.
  • puszczyk 28.07.2019
    Tekst nigdy nie był dzielony.
  • Tjeri 28.07.2019
    Naprawdę? Czyli cuś pomieszałam.
  • puszczyk 28.07.2019
    Najwyraźniej :)))
  • Tjeri 28.07.2019
    Kurczę, ale na HuH też było w całości?
  • puszczyk 28.07.2019
    Jasne. To przecież całość.
  • Angela 28.07.2019
    "Cholera, zgęstniał mi smar mi w stawach" - jedno "mi" za dużo.
    I co ja mam napisać? Lubię historie, gdzie pojawiają się anioły o "ludzkich" twarzach, a umieszczenie jego narracji w
    środku opowiadania, było fajnym spoiwem. Ogólnie, tekst napisany lekkim ciekawym językiem. Dobrze się czyta.
    Pozdrawiam.
  • puszczyk 28.07.2019
    Piórem do ziemi :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania