Szklana dziewczynka - Rozdział pierwszy
28 listopada 1995, wtorek, 16:45. Pokój Emili i Aliny
Słucham „Disintegration” i patrzę przez okno. Szare niebo, mokry asfalt, gołe gałęzie. Piękne. Alina siedzi przy swoim biurku i odrabia matmę, sapie przy tym jak lokomotywa. Co chwilę przesuwa palcem po zeszycie i porusza ustami, jakby liczenie na głos miało jej jakoś pomóc.
– Możesz ciszej? — rzucam, nie odwracając głowy.
– Ja nic nie mówię — odpowiada obrażonym tonem.
– Sapiesz.
– Nie sapię!
Westchnęła przy tym tak głośno, że aż mnie zatkało. Czasami zastanawiam się, jak to możliwe, że jesteśmy siostrami. Ona jest o dwa lata starsza, ale to ja jestem ta inteligentna. Dziadek też tak uważa, choć nigdy nie powie tego przy niej. Nie musi. Widzę, jak patrzy na mnie, gdy rozmawiam o książkach. Widzę, jak kiwa głową, gdy mówię coś mądrego.
Robert Smith śpiewa „Lovesong” i świat za oknem robi się jeszcze piękniejszy, jeszcze bardziej melancholijny. Zamykam oczy. Za chwilę będę musiała wstać i iść do łazienki, umyć ręce przed kolacją, a to oznacza, że muszę się skupić, żeby nie upaść. Zwłaszcza teraz, gdy podłoga jest zimna i śliskie są te cholerne skarpetki, które babcia kazała mi dziś włożyć.
Kaseta dobiega końca. Klikam stop, odpinam słuchawki od walkmana i odkładam go na szafkę nocną. Kuba dał mi go w zeszłym roku, na jedenaste urodziny. Powiedział, że jeśli mam słuchać muzyki, to powinam robić to jak należy. Dał mi też sześć kaset — wszystkie z muzyką, której nigdy bym nie znalazła sama. The Cure, Bauhaus, Joy Division, Siouxsie and the Banshees.
– Idziesz na kolację? — pyta Alina, nie podnosząc wzroku znad zeszytu.
–Za moment.
Opieram dłonie o materac i przesuwam się na krawędź łóżka. Stawiam stopy na podłodze. Kolana mi drżą, zawsze drżą, ale to nic nowego. Podnoszę się powoli, utrzymując równowagę. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Do drzwi zostało jeszcze sześć kroków. Alina obserwuje mnie kątem oka, udając, że nie patrzy.
Nienawidzę tego.
Dociera do mnie, że chwieje się bardziej niż zwykle. Noga ugina się pode mną i tracę równowagę. Padam na kolana, mocno, boleśnie. Kurwa.
– Emilka! — Alina zrywa się z krzesła.
– Nie podchodź — syczę przez zęby.
Podchodzi oczywiście. Nachyla się nade mną z tą swoją głupią, współczującą miną.
– Pomóc ci?
– Nie.
Podnoszę się sama, opierając dłonie o podłogę, potem o ścianę. Kolana bolą. Twarz mi płonie. Alina stoi i patrzy, jakby chciała coś powiedzieć, ale się nie odzywa. Dobrze robi. Bo jeśli cokolwiek powie, będę wrzeszczeć.
Docieram do łazienki o własnych siłach.
---
28 listopada 1995, wtorek, 23:17. Wpis w pamiętniku – Plik Emi.doc
Dzisiaj znowu upadłam. Przy Alce. Nienawidzę upadać przy niej, bo ona patrzy na mnie tym swoim wzrokiem pełnym litości, jakbym była jakimś rannym ptaszkiem. Jestem niepełnosprawna, nie głupia. MPD nie oznacza, że jestem słaba. Oznacza tylko, że moje mięśnie są trudniejsze do kontrolowania. To wszystko.
Mama dzwoniła wieczorem. Chciała wiedzieć, jak minął mi dzień. Powiedziałam „dobrze" i oddałam słuchawkę babci. Nie mam ochoty z nią rozmawiać. Ona zawsze pyta o te same rzeczy, a potem płacze, gdy odpowiadam krótko. Dziadek mówi, że powinam być dla niej bardziej wyrozumiała, bo to dla niej trudne. A dla mnie nie? Ale oczywiście nikt o to nie pyta.
Kuba przyjdzie w piątek. Ciocia Sara powiedziała to przy kolacji i starałam się wyglądać obojętnie, choć serce zaczęło mi bić szybciej. On jest jedyną osobą, która naprawdę rozumie, dlaczego szare niebo jest piękne. Raz powiedział mi, że piękno nie polega na jasności, ale na głębi. Zapytał, czy to rozumiem. Powiedziałam, że tak. I to była prawda.
Czasami wyobrażam sobie, że mam dwadzieścia lat i studiuję polonistykę, tak jak ciocia i Kubuś. Że chodzimy razem na wykłady, pijemy kawę w jakiejś małej kafejce i rozmawiamy o literaturze. Że on patrzy na mnie jak na równą sobie, a nie jak na dziecko.
Ale to głupie. Ja mam dwanaście lat, chodzę z trudem i nigdy nie będę chodzić do szkoły. A on jest zakochany w cioci. Widać to po tym, jak na nią patrzy.
Nie wiem, dlaczego to wszystko zapisuję. Nikt tego nie przeczyta. Na szczęście. Dobrze że założyłam hasło na ten plik.
---
29 listopada 1995, środa, 10:30. Salon
Dziadek siedzi w fotelu i czyta gazetę. Ja siedzę na kanapie z książką na kolanach — Mistrz i Małgorzata. Czytam ją już trzeci raz. Dziadek pyta czasami, dlaczego wracam do tych samych książek. Mówię, że za każdym razem są inne. On kiwa głową i mówi, że to znak inteligencji.
– Emilio — odzywa się nagle, nie podnosząc wzroku znad gazety. — Pamiętaj, że dziś o trzynastej przychodzi Irena. Macie iść na spacer.
– Wiem.
– Ubierz się ciepło. Jest zimno.
Przewracam stronę. Woland właśnie pojawił się na Patriarszych Prudach. Uwielbiam tę scenę. Uwielbiam moment, w którym wszystko się zaczyna.
— Emilko, słyszysz mnie?
— Tak, dziadku. Ubiorę się ciepło.
Wraca do gazety. Ja wracam do książki. Babcia przechodzi przez salon z kubkiem herbaty w dłoni. Rzuca mi krótkie spojrzenie, ale nic nie mówi. Ona nigdy nie mówi dużo. Jest jak ja — obserwuje, ocenia, milczy. Mama mówi, że babcia jest „trudna". Ja myślę, że babcia po prostu nie marnuje słów na głupoty.
O trzynastej rozbrzmiewa dzwonek do drzwi. Irena.
Ma dwadzieścia dwa lata, długie czarne włosy i wiecznie uśmiechniętą twarz. Studiuje polonistykę, tak jak ciocia i Kuba, ale jest mniej interesująca niż oni. Mama ją wynajęła. Chodzi ze mną na spacery dwa razy w tygodniu i trzy razy na tydzień wozi mnie na rehabilitację do przychodni, gdzie pracuje Kasia, fizjoterapeutka. Kasia jest w porządku, choć nudna. Ciągle mówi o „postępach" i „ćwiczeniach". Ja myślę głównie o tym, żeby to się jak najszybciej skończyło.
Irena wchodzi do salonu i uśmiecha się do mnie.
– Cześć, Emilka! Gotowa?
– Tak.
Wstaję z kanapy, chwytam balkonik, który stoi przy ścianie. To metal z czterema kółkami i uchwytami do trzymania. Poza domem używam go albo kul, bo sama chodzę zbyt wolno i zbyt niepewnie. W domu chodzę bez sprzętów, ale wtedy często upadam.
Irena pomaga mi włożyć kurtkę. Nienawidzę, gdy ktoś mi pomaga, ale muszę to znieść. Dziadek macha nam na pożegnanie znad gazety.
Na klatce schodowej jedziemy na dół windą. Irena gada o pogodzie, o swoich studiach, o jakimś chłopaku, którego poznała na wykładzie. Ja przytakuję od czasu do czasu, ale tak naprawdę myślę o tym, że za dwa dni przyjdzie Kuba.
Na dworze jest szaro i zimno. Uwielbiam taką pogodę. Ludzie mówią, że to depresyjne, ale ja widzę w tym coś pięknego. Jakby świat się wyciszał, zatrzymywał.
Irena prowadzi mnie ścieżką wzdłuż parku. Ja trzymam się balkonika, idę i patrzę na gołe drzewa.
– Podoba ci się ta pogoda? — pyta Irena.
– Tak.
– Serio? Ja wolę lato. Słońce, ciepło...
Nie odpowiadam. Ona nie zrozumie.
Wracamy po czterdziestu minutach. Jestem zmęczona, ale nie pokażę tego. Nigdy nie pokazuję, gdy jestem zmęczona.
---
29 listopada 1995, środa, 22:48. Wpis w pamiętniku.
Byłam dziś na spacerze z Ireną. Mówiła o jakimś chłopaku. Nuda. Ale spacer był w porządku. Zimno, szaro, cicho. Tak jak lubię.
Mama znowu dzwoniła. Znowu pytała, jak się czuję. Znowu powiedziałam „dobrze". Znowu się obraziła. Dziadek powiedział mi później, że powinam być dla niej milsza, bo ona się o mnie martwi. Ale ja nie chcę, żeby się martwiła. Chcę, żeby zostawiła mnie w spokoju.
Czytam Bułhakowa. Trzeci raz. Za każdym razem zauważam coś nowego. Dziadek ma rację — to znak inteligencji.
Jutro czwartek. Pojutrze piątek. Kuba przyjdzie.
Nie wiem, dlaczego to zapisuję. To bez sensu.
---
30 listopada 1995, czwartek, 15:20. Pokój babci i dziadka.
Dziadek ma bibliotekę. To nie jest osobny pokój, tylko kącik jego i babci sypialni odgrodzony regałem, ale on nazywa to „biblioteką”. I zabrania nam tam wchodzić bez pozwolenia. Alina nigdy tam nie wchodzi, bo jej to nie interesuje. Ja wchodzę często, bo dziadek lubi, gdy pytam go o książki.
Dziś siedzi w swoim fotelu i poprawia jakieś sprawdziany. Ja stoję przy regale I przesuwam palcem po grzbietach książek. Większość znam już z tytułów, prawie wszystkie czytałam. Nagle zauważam coś nowego — książka zasunięta między „Procesem” Kafki a jakimiś tomami poezji.
„Lolita”. Vladimir Nabokov.
Wyciągam ją. Okładka jest prosta, elegancka. Otwieram na pierwszej stronę.
– Dziadku, mogę to pożyczyć?
Podnosi wzrok znad sprawdzianów, poprawia okulary.mruga.
– Lolitę? — Ton ma dziwny, jakby się nad czymś zastanawiał. – To dość… złożona książka, Emilio.
– Czytałam Bułhakowa. Trzy razy.
– To nie to samo. – Waha się. — Ale dobrze. Jeśli chcesz, możesz przeczytać. Tylko pamiętaj, że narrator nie jest bohaterem pozytywnym.
Kiwa głową, jakby sam sobie coś potwierdzał, wraca do sprawdzianów.
Biorę książkę i wracam do pokoju. Alki nie ma — wyszła z Asią do kina. Siadam na łóżku, zakładam słuchawki, włączam kasetę z „The Head on the Door”. Otwieram „Lolitę”.
---
30 listopada 1995, czwartek, 23:35. Wpis w pamiętniku.
Zaczęłam czytać Lolitę. Jeszcze nie skończyłam, ale… nie mogę przestać. To dziwne. Humbert jest okropny, wiem, że jest okropny, ale sposób, w jaki pisze o niej… Jakby cały świat znikał i zostawała tylko ona. Tylko Lolita. Nimfetka.
Dziadek powiedział, że narrator nie jest pozytywny. Rozumiem to. Ale jednocześnie… on ją kocha. Kocha ją w sposób, który niszczy ich oboje, ale to wciąż miłość. Tragiczna, zakazana, niemożliwa.
Nie wiem, dlaczego to piszę. To bez sensu.
---
1 grudnia 1995, piątek, 17:40. Salon
Kuba przyszedł o piątej. Słyszałam dzwonek do drzwi, potem głos cioci Sary — radosny, lekki. Słyszałam, jak się całują w przedpokoju. Słyszałam, jak ciocia śmieje się z czegoś, co powiedział.
Wyszłam z pokoju dopiero po kilku minutach. Nie chcę, żeby myśleli, że mi zależy.
Siedzą teraz na kanapie. Ciocia opiera głowę na ramieniu Kuby. On ma rękę na jej talii. Patrzą na siebie, rozmawiają o czymś cicho. Nie słyszę,o czym, ale widzę, jak na nią patrzy.
Staję w drzwiach salonu. Kuba podnosi wzrok I uśmiecha się.
– Cześć, Emilka.
– Cześć.
Przechodzę przez salon, trzymając się ściany. Siadam w fotelu naprzeciwko kanapy. Ciocia uśmiecha się do mnie.
– Jak tam dzień?
– W porządku.
Kuba patrzy na mnie z uwagą. On zawsze patrzy z uwagą, jakby naprawdę słuchał, jakby moje odpowiedzi miały znaczenie.
– Czytasz coś ciekawego? — pyta.
– Lolitę.
Ciocia unosi brwi, potem wybucha śmiechem.
– Lolitę? Boże, Emi, ty jesteś taka… — Śmieje się jeszcze chwilę, potem patrzy na mnie z dziwnym blaskiem w oku. – Moja mała nimfetka.
Czuję, jak twarz mi płonie. Nie wiem, dlaczego. To tylko żart. Ale słowo zostaje. Nimfetka.
Kuba marszczy brwi.
– Saruś, nie mów tak.
– Och, daj spokój. — Ciocia macha ręką. – To tylko żart. Emiśka wie, że żartuję, prawda?
Patrzą na mnie oboje. Przytakuję.
– Wiem.
Ale czuję, jak coś się zmienia. Coś małego, niewidocznego. Nimfetka. Zakazana. Tragiczna. Inna.
Kuba zmienia temat. Rozmawia ze mną o książce, pyta, co o niej myślę. Mówię, że jeszcze nie skończyłam. On mówi, że Nabokov to geniusz stylu, ale że Lolita to książka o obsesji, nie o miłości. Że Humbert jest potworem, który zniszczył życie dziecka.
Przytakuję, ale w głębi duszy myślę, że Kuba się myli. Humbert kocha Lolitę. Kocha ją w sposób niewłaściwy, w sposób, który ją niszczy, ale to wciąż miłość. Miłość może być destrukcyjna. Może być zakazana. Może być tragiczna.
I nagle myślę o Kubie. O tym, jak na niego patrzę. O tym, że mam dwanaście lat, a on dwadzieścia dwa. O tym, że on jest z ciocią. I że nigdy nie spojrzy na mnie inaczej niż na dziecko.
Ale to nie zmienia tego, co czuję.
---
1 grudnia 1995, piątek, 23:59. Wpis w pamiętniku.
Ciocia nazwała mnie nimfetką. Żartowała, ale słowo się rzekło. Kuba się wściekł — powiedział, że to nieodpowiednie. Ale ja… nie wiem. Może jednak odpowiednie. Może tym właśnie jestem. Małą, zakazaną, tragiczną istotą.
Skończyłam Lolitę wieczorem. Płakałam na końcu. Nie wiem dlaczego. To głupia książka. Humbert jest potworem. Lolita została zniszczona. Ale jednocześnie… ona była dla niego wszystkim. Całym światem. Nic innego się nie liczyło.
Ja wiem, że Kuba nigdy nie będzie mnie tak postrzegał. Wiem, że kocha ciocię. Widzę to po tym, jak na nią patrzy. I nie zrobiłabym jej tego. Nie podrywałabym go, nie próbowałabym niczego. Ale to nie zmienia tego, że ja też go kocham.
To zakazane. To niemożliwe. To tragiczne.
Ale to prawda.
I może w tym jest jakieś piękno. W tej jednostronności. W tym, że nikt o tym nie wie. W tym, że to tylko moje.
---
2 grudnia 1995, sobota, 14:15. Kuchnia.
Mama przyszła na na obiad. Wzięła ze sobą mojego młodszego brata - Tomka. On biega po kuchni i krzyczy, a mama próbuje go uspokoić, ale oczywiście bez skutku. Dziadek siedzi przy stole i udaje, że czyta gazetę, ale widzę, że jest zirytowany. Babcia stoi przy kuchence, miesza zupę.
Siedzę przy stole i piję herbatę. Alka pomaga mamie gonić Tomka.
– Emilko, możesz mi pomóc? — woła mama. – Nie.
– Emilio, proszę cię…
– Nie potrafię biegać, mamo. Mam MPD, pamiętasz?
Ton mam ostry, cięty. Mama zamilkla. Alina rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenie. Tomek dalej biega.
Babcia odwraca się od kuchenki.
– Tomaszu, wystarczy. — Głos ma zimny, stanowczy. Bachor zatrzymuje się natychmiast.
Mama bierze go na ręce i siada przy stole. Jest bliska płaczu. Widzę to. Zawsze jest bliska płaczu, gdy jestem dla niej ostra.
– Przepraszam — mówię, choć nie wiem, czy szczerze.
– Nic się nie stało — odpowiada, ale głos ma drżący.
Dziadek odchrzakuje.
– Emilko, jak tam Lolita?
– Skończyłam.
– I?
– Tragicznie piękna historia.
Dziadek kiwa głową.
– Tak. Nabokov miał talent do tragedii.
Mama patrzy na mnie zdziwiona.
– Czytasz Lolitę? To nie jest książka dla dzieci…
– Mam dwanaście lat, nie jestem dzieckiem.
– Oczywiście, że jesteś…
– Nie jestem.
Mama wycofuje się z dyskusji. Alka patrzy w stół. Babcia nalewa zupę do talerzy.
A ja myślę sobie, że mama nigdy nie zrozumie. Ona wciąż widzi we mnie małą dziewczynkę, którą trzeba chronić. Ale ja nie jestem mała. Może ciałem tak, może wiekiem, ale nie umysłem. Nie duchem.
Jestem nimfetką. Zakazaną, tragiczną, inną.
I to piękne.
--
2 grudnia 1995, sobota, 22:10. Wpis w pamiętniku
Mama i Smarkacz byli dziś na obiedzie. Znowu próbowała mnie wciągnąć w zabawę z tym bachorem. Znowu się obraziła, gdy odmówiłam. Powiedziałam, że mam MPD i nie mogę biegać. Zamilkła. Zawsze milknie, gdy jej o tym przypominam.
Czasami myślę, że ona wolałaby, żebym była jak Alka. Grzeczna, łagodna, normalna. Ale ja nie jestem normalna. Nigdy nie będę.
Dziadek pytał o Lolitę. Powiedziałam, że tragicznie piękna. On kiwał głową, jakby rozumiał. Może rozumie. Może wie, że tragedie są piękne.
Myślę o Kubie. O tym, że mam dwanaście lat. O tym, że to niemożliwe. Ale jednocześnie… może właśnie w tej niemożliwości jest piękno. Może właśnie to, że to zakazane, czyni to wyjątkowym.
Lolita była nimfetką. Ja też jestem.
Różnica jest taka, że nikt nigdy się o tym nie dowie.
Komentarze (1)
Kurde, to jest dobry eksperyment myślowy. Pewnie niewiele jest dzieci, które przeczytały "Lolitę", ale jakby jakiemuś dać to do przeczytania i może jakieś inne podobne książki... No, pewnie dlatego nigdy nie będę rodzicem xd. Ciągle myślę jakby tu eksperymentować na dzieciach za pomocą dzieł kultury, a ty tu jeszcze mi podrzucasz nową myśl tym tekstem.
Tak poza tym napisane nieźle, choć jest trochę błędów. I te pauzy możesz wywalić - same półpauzy w zupełności wystarczą, zresztą pauzy powoli odchodzą do lamusa, jeśli można to ująć taką metaforą xd
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania