TW 19 - Guzdrała Brzydki
Guzdrała
Katastrofa lotnicza - to na siłę
Kiedy spojrzysz w lewo, prawdopodobnie znerwicowane sępy na diecie bezglutenowej wygryzą ci oczy i przygotują z twojej wątroby gulasz. Kiedy spojrzysz w prawo, oblewające tamtejsze bagna bory sosnowe jękiem tego, co zrodziły, ogłuszą cię i ugotoują twój mózg (zakładam, że takowy posiadasz), na słodko-kwaśną papkę. Jak? Spójrz w lewo. Na wprost, pośród zabałaganionego kłębu literek i innych nudnych kleksów ciągię się wąska, błotnista ścieżka usiana małymi kamieniami i ostrymi opiłkami skalnymi. Tam się zaczyna historia.
Gdzieś w połowie leśnej drogi, kiedy łączyła się z ciemną gardzielą starego boru, stał znak – drewniany, przegnity i stoczony przez robactwo drogowskaz. Przyjemny spacer kończył się, gdy nadal trwał za nim, z przyczyn czysto porąbanych i niemożliwych do wyjaśnienia. Na drewnianej tabliczce dało się odczytać jedynie litery: CZE…D. Depresyjny jak wirusowy zjazd w publicznym kiblu klimat dopełniały ptaki. Ewidentnie zatrudnione na pełen etat siedziały na potężnych gałęziach rosnących przy znaku dębów i półmartwymi oczami wnikliwie rejestrowały teren. Nie przeszkadzał im smród zgnilizny ani duch mknącej w powietrzu lodziarni SŁODKIE WYKOŃCZENIE. Furgon trąbił za każdym razem, gdy się pojawiał, a one tylko patrzyły i rejestrowały.
Guzdrała był niski, leniwy i brzydki. Ciało miał krępej budowy a na głowie szczecinę leśną po przejściu kwaśnego deszczu. Rozdmuchaną na cztery wiatry siwą ‘’czuprynę’’ zwykle okrywał kawałkiem płótna i okręcał sznurem, czując się dzięki temu pewniej. A pewność przy ledwie półtorametrowym wzroście musiał mieć wyrzeźbioną ręką mistrza i dopieszczoną suplementami, w których skład wchodziła krew jelenia. O nią nie było trudno, bo Guzdrała zamieszkiwał lewą część Czarnego Boru, gdzie jeleni było pełno jak pcheł w jego gaciach. Zielone, wręcz szmaragdowe oczy, kiedy tylko poziom pewności siebie spadał, mętniały i przybierały kolor jesiennej żółci, podobnej do porannych wymiocin omletowych. Guzdrała nie lubił być tchórzem. Ba, nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że tak mogłoby się stać. Regularne zażywanie suplementu zapewniało mu wzorowego kozackiego kopa w ego. Codziennie, na śniadanie wypijał dwie szklanki specyfiku marszcząc przy tym brwi i myśląc o gorących ciałach wiedźm mieszkających na bagnach. Widok kołyszących się przed jego oczami czterech par zielonych piersi odwodził myśli od paskudnego smaku, jaki suplement posiadał. Kiedy ponownie, jak co dzień wydoił wskazaną porcję, rozmarzył się jeszcze bardziej.
— A może tak... — myślał — się ustatkować?
Pomysł równie idiotyczny co wychodzenie po ciemku z nory, ale fakt faktem Guzdrała miał trochę wiosen na karku i jak na razie zdołał jedynie ożenić się z bagienną wiedźmą jakieś pięć lat temu we śnie, a potem ją zabić, zupełnie przypadkiem. Dopił kilka kropel suplementu, po czym przeszukał spiżarnię. Nagle marzenia o żonie prysnęły jak bańka mydlana. Szykowało się polowanie na jelenia. Jesienne polowania zawsze wiązały się z ryzykiem, jak całe życie Guzdrały, jednak było to ryzyko na tyle realne, że jedna strzelba to za mało.
Siedem kroków, jeden wdech i szybki sus w pobliskie zarośla. Guzdrała potrafił tropić zwierzynę, choć wyglądająca jak posklejane flaki twarz przywodziła na myśl raczej lubiącego mrok wyrzutka z głębin lasu. Tymczasem karzeł-marzyciel-nieustatkowaniec zdołał już ustrzelić jednego dorodnego osobnika i upuścić z niego krwi do kilku butelek. Zapakowany towar włożył do pojemnej torby, a następnie rozejrzał się po okolicy. Złe przeczucie dopadło go zaraza po oddaniu strzału. Kłujący ból na plecach, jakby ktoś świdrował je wzrokiem z zarośli w wiecznym mroku. Bez wątpienia dziwactwa, jakie zamieszkiwały miejsca, gdzie promienie słońca na samą myśl popełniały samobójstwo, nie były przyjacielskie, ani tym bardziej strachliwe. Guzdrała wdrapał się na truchło jelenia. Strzelba wymierzona w zarośla naprzeciwko drżała razem z całym ciałem. To nie był strach. Guzdrała był głodny, a takie obrzydliwe, samotne karły często w stanie głodu dostawały silnych drgawek i ślinotoku. To drugie ominęło go z daleka, bo nawet ślina miała godność i nie zniżała się do poziomu flegmy, jaką ociekała jama ustna poczciwego mikrusa.
— Jesień życia — usłyszał bardzo wyraźnie, aż zanadto, jakby przemawiający głos tak naprawdę był w jego głowie.
— Raczej zwykła jesień — odpowiedział nieco zmieszany, nie zdejmując zarośli z celownika.
— Nie lepiej odejść w zapomnienie, tak ja większość?
— Mówisz o sobie? Bo w tym monologu fabuła się sypie.
Głos na chwilę załamał się. Zdecydowanie należał do jakiegoś samca, być może bezdomny Jeremney powstał z martwych i znowu zbierał ptasie odchody do kolekcji. Kiedy żył, las wydawał się bardziej oswojony.
— Minęło sporo lat, nawet dekad, nie myślisz, że jest już bliżej niż dalej? Matole, jesteś na przegranej pozycji; właściwie twój gatunek wymiera, a to nie wróży pomyślnej przyszłości — Ponownie zaczął z wyczuwalną pogardą.
— Dekadę temu też słyszałem takie pierdolety. Mów czego chcesz, bynajmniej nie jestem narąbany w trzy dupy, więc masz do mnie jakiś interes.
— Nie mam interesu do ciebie, tylko do twojego sumienia.
Chwila niezręcznej ciszy złamała atmosfera rodzącą się z każdą kolejną sekundą. Guzdrała wciągnął więcej świeżego powietrza w płuca i wyczekująco czekał, bez słowa.
— Milczenie nie pomoże — Z zarośli wyłoniła się nieprzeciętnie wysoka i chuda postać. Biała okrywająca ciało szata, podobna do piór, czerwony i długi dziób, albo nos, oraz takiego samego koloru szczudłowate nogi.
— Kim ty jesteś?
— Klekot von Żabigłód. A pan to pewnie… Guzdrała.
— We własnej osobie — Strzelba posmutniała, bo Guzdrała opuścił ją i raczej nie zbierało się do ponownego użycia.
— No to są następujące opcje. W ogóle to myślałem, że karły to popieprzeni pseudopoeci i taki melancholijny głos zza krzaków ugnie twoje kolana i wyciągnie co trzeba bez rozmowy wprost. Ale mniejsza — podrapał się po dziobie. — Sprawa śmierdzi na kilometr, bo jako kawaler i to stary…
Wystrzał padł z automatu. Precyzyjny, wypalony między oczy rozerwał czaszkę jegomościa i uziemił resztę ciała. Kawaler to słowo, które wprawiało Guzdrałę w niepohamowany tryb zdziczałej bestii. Kątem oka dostrzegł stos papierów, które wystawały z leżącej obok teczki. Wziął kilka kartek. Trafił na artykuł o jakiejś katastrofie lotniczej, a oprócz bałaganu dziwnych czarnych symboli, widniał malunek metalowego ptaka, albo olbrzymiej kuszy. Coś pomiędzy. Guzdrała podrapał się po czole. Na dole kartki malunek mordy z długim czerwonym dziobem od razu wydał się znajomy. Rubryka: poszukiwany, a więc gość uciekł z domu. Dobrze, że w wybornym stroju.
— Jak mam być szczery, powinieneś zostać w domu — przemówił do tego, co zostało z Klekota i ruszył dalej, bardziej pewny siebie i przekonany, że kawaler to jednak dobra rzecz.
Komentarze (25)
Postać: Kobieta z obrazu
Zdarzenie: Areszt domowy
Gatunek (do wyboru): Pamiętnik/ Dziennik/ Retrospekcja lub (pod kątem Antologii) Horror i pochodne
Czas na pisanie: 10 listopada (niedziela) godz. 19.00
Powodzenia :)
cało - całe
lubującego - lubiącego
zaraza - zaraz
ugnie woje - twoje
Katem - kątem
"— Jesień życia — usłyszał bardzo wyraźnie, aż zanadto, jakby przemawiający głos tak naprawdę był w jego głowie.
— Raczej zwykła jesień — odpowiedział nieco zmieszany, nie zdejmując zarośli z celownika.
— Nie lepiej odejść w zapomnienie, tak ja większość?
— Mówisz o sobie? Bo w tym monologu fabuła się sypie." to jest super. :-)
Hmmm... Jak początek wydał mi się taki se, trochę rozbestwiłeś mnie poprzednimi świetnymi tekstami, tak od tego dialogu wszystko jest super. Człowiek nie przedziera się przez słowa w bólach tylko pędzi jak głupi z ciekawości co się zdarzy dalej, ale to, co się dzieje tu i teraz smakuje wybornie :-)
Tak, ze od połowy jest git :-)
Rozumiem, że miałoby być i strasznie i makabrycznie i początek istotnie zwiastował coś w ten deseń.
Nastawiłam się i nawet se przygotowałam pazury do obgryzania, a tu nagle wyskakuje mi zdanie o ożenku i...
jakoś tak czar prysł ;)) Nie w sensie negatywnym, raczej, jako zaskoczenie.
Później polowanie, gadka szmatka.
Pięknie cacy, choć brak mi tu tego, no, czegoś takiego... "tego czegoś"
Niemniej opko nieźle napisane.
Pozdrawiam
No Maroko, zapewne sam czujesz, że oo takie se. Ogólnie dobre, ale od Ciebie się wymaga więcej, boś parę razy pokazał, że potrafisz. Ale ogólnie nie jest źle, narracja przyjemna, już w zasadzie wypracowany sposób narracji, czyta się.
Walcz! Fight! :)))
“Kiedy spojrzysz w lewo, prawdopodobnie znerwicowane sępy na diecie bezglutenowej wygryzłyby ci oczy i przygotowały z twojej wątroby gulasz.“
— kiedy spojrzysz
— wygryzłby ci
Wszystko Ci tu hula i hopa?
"... powiedz Ty mnie, o przyszły kwiecie neurochirurgii mazowieckiej, jakim chujem żeś połączył tak przyszły z przeszłym?" - masakra hahaha musiałam, komentarz perełka :))
PS. Nic do ciebie marok - sorki za spam. Już idem se :)
Wybacz, ale więcej z siebie nie wykrzesam.
Dzięki
To robi chłop. :-) prawdziwy :-)
"Gdzieś w połowie leśnej drogi, kiedy łączyła się z ciemną gardzielą starego boru, stał znak – drewniany, przegnity i stoczony przez robactwo drogowskaz." - która łączyła się
"Na wprost, pośród zabałaganionego kłębu literek i innych nudnych kleksów ciągię się wąska, błotnista ścieżka usiana małymi kamieniami i ostrymi opiłkami skalnymi. Tam się zaczyna historia." - Mam wrażenie, że trzeba sobie tę historię z trudem odkopywać i rozplątywać z tego kłębu literek. Idzie zgrabnie, potem grzęzawisko, zgrabnie, grzęzawisko i tak do końca.
W sumie zawsze jak pojawią się twój tekst na TW to chętnie go sobie otwieram, bo wiem, że to będzie coś innego, ciekawego. Tylko, że tu jakoś mi to nie zagrało. Ale i tak należy się pochwała, że postanowiłeś po prostu napisać i wrzucić, nawet jeśli nie było weny. :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania