TW #3 Mgliste nadzieje
Postać: Tępak w waciaku
Zdarzenie: Mgła
Gatunek: Western
KUUUUURWAAAAA!!!
Krzyczę z bezsilności, rozpaczy, wściekłości. Strumień suchego powietrza wydobywa się z mych trzewi przez spierzchnięte usta. Dzięki temu wiem, że jeszcze żyję. Na razie.
Dobrze, że tego nie widzicie. To doprawdy żałosny widok. Rozpostarty jak jakaś tania dziwka z Massachusetts, z płóciennym workiem na głowie, wyginam grzbiet w cholernie wielką podkowę.
Tkwię tu drugi dzień. Wielkie słońce Kolorado opala mnie na wiórek. Już nawet się nie pocę. Wór i waciak, w które mnie żartownisie wcisnęli, zrobiły swoje. Jestem teraz bryłką zaschniętej soli i gówna. Dosłownie. Niedawno zesrałem się w gacie. Utrzymywanie ciała nad ziemią i jednoczesne zaciskanie pośladków to zdecydowanie ponad moje siły. Musiałem wybierać. W tej sytuacji możliwość jakiegokolwiek wyboru jest na wagę złota. Doceniam.
Zleciały się muchy. Bzyczą rojem wokół mnie. Widzę ich cienie. Czuję, jak mnie obsiadają. Zlizują sól, próbują dostać się pod portki. Do tego od dłuższego czasu krąży nade mną sęp. Słyszę go. Czyha na wyżerkę. Raz już lądując obok, dźgnął mnie dziobem, sprawdzając, czy może napocząć. O nie, skurwysynie! Stary Joe się tak łatwo nie podda!
Dotychczas miałem trzy poważne kryzysy, w trakcie których moje plecy niebezpiecznie się prostowały. Wytrzymałem, ale już długo to nie potrwa. Mięśnie trzeszczą pod przeciwstawnym naporem woli i grawitacji. Próbowałem uwolnić z więzów choć jedną kończynę, ale to próżne wysiłki. Przetarłem sobie nadgarstki i nadwyrężyłem kostki, nie uzyskując nic w zamian.
Liczę na cud. Na tę odrobinę pierdolonego szczęścia, o którym tyle razy słyszałem w każdym z miliona odwiedzonych saloonów i w zamtuzach. Opowieści o tym, jak straceńcowi udało się wymknąć w ostatniej chwili z ramion kostuchy i samemu zachodząc ją od tyłu, podwinął czarną kieckę i rżnął z uśmiechem na ustach.
Sytuacja, w której się znajduję, jest w pewien sposób skrótowym opisem życia każdego z nas – robisz najdziwniejsze wygibasy, cyrkowe sztuczki, by uniknąć tego, co nieuniknione. Wiesz, że to gówno da, ale nie potrafisz się pogodzić z przeznaczeniem. Walczysz, gryziesz, kopiesz, a koniec końców, odpuszczasz i nadziewasz się na osikowy kołek z twoim imieniem wyskrobanym na trzonku. Na zawziętym truchle ucztuje robactwo. Kurtyna w dół.
Pomyśleć, że jeszcze niedawno wierzyłem, że to moja chwila, mój czas. Zwykłe zrządzenie losu, które uznałem za dobrą monetę. A wszystko zaczęło się od napadu…
***
Trzy dni wcześniej…
Gdzieś na zagubionej drodze wyrytej w labiryncie Gór Skalistych, wiódł trakt łączący Denver z osadami rozsianymi wokół South Platte River. Rozjeżdżony przez setki poszukiwaczy szaleńczo pędzonych przez trwającą od kilku lat Wielką Gorączkę Złota. Właśnie na tej drodze tego dnia przemykał niepozorny wóz. Siedzący w koźle woźnica smagał zawzięcie batem strudzone konie, wbijające w powietrze roztańczone tumany pomarańczowego pyłu. Rabusie podobni do wilków wyleźli ze swych nor wraz z gasnącym światłem dnia. Ich kły zacisnęły się znienacka ledwie kilka chwil wcześniej. Pojedynczy strzał spomiędzy skał rozerwał pierś siedzącego obok towarzysza. Nie zdążył nawet jęknąć, zniknął pod wozem. Woźnica od razu orientując się w sytuacji, mocno uderzył lejcami. Z tyłu wyskoczyli zamaskowani jeźdźcy. W długich płaszczach i zaciągniętymi na czoła kapeluszami ruszyli na żer. Kąsając z rewolwerów, systematycznie zmniejszali dystans. W kontrze, zza plandeki wozu, wychyliło się wsparcie. Wymiana ognia. Pocisk za pocisk. Rozgrzane łuski, uderzając o ziemię, wyznaczały fazy kolejnych przeładowań. Gdy już się wydawało, że odeprą atak, następny z ich ludzi dostał. Czyjeś ręce wciągnęły go do środka, ratując przed niechybnym wypadnięciem. Na domiar złego, zjawił się nowy bandyta, który wyjeżdżając w pełnym galopie z bocznego odgałęzienia, zrównał się z wozem i przykładając dubeltówkę na wysokość ramienia, wycelował ze spokojem. Wystrzał. Porażony kuczer bezwładnie osunął się na siedzenie. Jeździec złapał za lejce, zmuszając kobyły do zatrzymania.
Czarne kowbojskie buty uderzyły niemal równocześnie o ziemię, pobrzdąkując ostrogami. Swobodny, choć zdecydowany krok przeniósł je w obręb cienia rzucanego przez plandekę. Kurek Peacemaker’a chrzęsnął pod naporem, obracając bęben. Raz, dwa, trzy! Podwinięty materiał ujawnił zawartość gotowej do strzału lufie. Przejechała uważnie wzdłuż znajdujących się wewnątrz sylwetek, po czym zniknęła w kaburze.
W środku dwóch mężczyzn i młoda kobieta zbili się jak najbliżej siebie. Z lękiem w oczach wyczekiwali na to, co się wydarzy. Butch wciąż trzymając skrawek tkaniny, wspiął się na wóz i pochylając do środka, ocenił stan rannego.
— Wyliże się — rzucił oschle.
Chciał ich na razie zostawić, ale zatrzymał go głos najstarszego mężczyzny, który, zdawało się, był seniorem rodu:
— Błagam! Szanowny panie! Nie mamy nic wartościowego, jesteśmy ubogimi farmerami — zaskrzeczał żałośnie, odważając się zbliżyć na wyciągnięcie ręki.
Przyjrzał mu się uważnie i korzystając z nadążającej się okazji, złapał za fraki, przyciągając na odległość pozwalającą tamtemu poczuć jego kwaśny oddech.
— Doprawdy? — zadrwił. — A tu co mamy?
Z tym pytaniem włożył mu rękę pod kamizelkę w miejscu, gdzie dostrzegł interesującą wypukłość. Z wewnętrznej kieszeni wyjął skórzany portfel, a z niego kilka banknotów o wysokich nominałach. Machnął nimi przed twarzą starca z niewyartykułowanym ostrzeżeniem. Opuszczając się z powrotem na ziemię, schował pieniądze do rękawa. Jednocześnie skinieniem głowy dał znak zniecierpliwionym kompanom, aby zaczęli przeszukanie.
Rozległy się płaczliwe krzyki, prośby oraz szlochy. Nie zważając na to, wywalili wszystkie ich toboły na ziemię. Jeden, przypominający z wyglądu Indianina, rozpruwał walizy i bezceremonialnie wybebeszał z zawartości, depcząc po ubraniach i innych, bezwartościowych dla niego, rzeczach. Drugi przeprowadzał rewizje osobiste, brutalnie łamiąc wszelki opór. Butch w tym czasie zajmując się wyprzęganiem koni, zaniepokoił się. Przykładając ucho do podłoża, wyczuł zbliżający się tętent.
— Nie uwierzycie, co mam! — zawołał zbir, wyskakując na zewnątrz przy wzmożonym akompaniamencie oburzenia zmieszanego z błaganiem. W ręku trzymał sporych rozmiarów zawiniątko. — To będzie z ćwierć funta czystego zł…
— Wspaniale Joe! Ale teraz musimy wiać, natychmiast! — przerwał mu Butch.
Nie bawiąc się w wyjaśnienia, szarpnął jeszcze za bark czerwonoskórego i w mgnieniu oka cała trójka siedziała w siodłach. Co prędzej spięli wierzchowce i popędzili przed siebie.
Obawiając się, że wieść o napadzie szybko się rozniesie, mobilizując władze stanowe do pościgu, postanowili jechać całą noc w stronę Teksasu. Zatrzymali się tylko raz przy wodopoju. Mimo wszystko dopisywały im humory. Odnieśli sukces ponad spodziewaną miarę. Sakwy przytwierdzone do siodła Joe, które w pośpiechu zapełnił znalezionymi fantami, gwarantowały im spokojny byt na następne kilka miesięcy.
Nad ranem, dwadzieścia mil na południe od Rock Crossing, opatuliła ich mgła gęsta jak mleko. Zjawisko, które na tym terenie bardzo rzadko jest tak intensywne, uznali za kolejny dar od losu ostatecznie pozwalający zgubić ewentualny pościg. Wówczas w umyśle Joe zaświeciła jeszcze jedna korzyść z tej sytuacji. Wodzony zachłannością, uznał, że mając większość łupu u siebie, może się po prostu ulotnić. Nie miał dużo czasu, dlatego natychmiast wprowadził plany w czyn. Przy podejściu na niewysoki płaskowyż, zaczął narzekać na przemęczenie wierzchowca i swoje własne, co pozwoliło mu zostać na szarym końcu. W pewnej chwili po prostu skręcił na wschód, gubiąc pozostałych. Niestety dla niego, nie bez powodu nosił przydomek Tępy Joe. O ile w strzelaniu był jednym ze sprawniejszych rewolwerowców, o tyle w kwestiach nawigacji zawstydziłaby go staruszka z zaćmą. Zgubił się. Kluczył w nieskończoność, nie potrafiąc ocenić kierunków. Na dodatek trudny teren zmuszał go do ciągłych podejść pod górę i stromych zejść w dół, co wydłużało czas, który chciał pierwotnie przeznaczyć na jak najdalsze oddalenie się stąd w linii prostej. Rozpraszająca się wreszcie mgła, dała mu nadzieję, ale zaraz potem okazała się przekleństwem. Piekielne fatum sprawiło, że stanął na wprost swoich porzuconych towarzyszy. Butch widząc go ponownie, wyglądał na równie zaskoczonego, ale tylko przez chwilę. Joe spanikował i zawracając konia, rzucił się do panicznej ucieczki. Ruszyli za nim. Długo to nie trwało. Koń zmęczony tułaczką, strząsnął go z siodła. Upadając na zboczu, wypuścił rewolwer i ten odbijając się od kamieni, zsunął się gdzieś daleko w dół. Wstając, zamarł przed wycelowaną dubeltówką Butcha. Nie miał wyjścia, uniósł ręce do góry. Indianin zeskoczył na ziemię i zaciskając pięść, wypełnił nią boleśnie cały kadr.
— Cassadore, załóż naszemu przyjacielowi ten uroczy kapturek. — To ostatnie zdanie, jakie usłyszał, zanim stracił przytomność.
***
Kowboj siedział na ziemi. Skupiając się na czyszczeniu rozłożonej na części broni, drobiazgowo polerował każdy element. W odbitym w nich świetle sprawdzał, czy nie zostały jeszcze jakieś smugi. Za jego plecami pojawił się Cassa. Usiadł obok. W ustach trzymał żarzące cygaro i co chwilę, z wyraźną przyjemnością, wypuszczał gęste kłęby szarego dymu. Nieśmiałe powiewy wiatru kołysały jego długimi włosami splecionymi w warkocze.
— Wytłumacz mi coś, Butch — odezwał się wreszcie. — Po co żeśmy ścigali tego szczura?
Butch, nie odrywając się od swojego zajęcia, jeszcze chwilę milczał.
— Joe... Nasz kochany, głupi Joe… — wyszeptał. — Widzisz, Cassa, to dość zabawna sprawa…
Wyraźnie nie spiesząc się, pozwalał słowom płynąć własnym, leniwym tempem.
— Nasze niespodziewane, ponowne spotkanie zaskoczyło mnie, przyznaję. Przez sekundę pomyślałem, że Joe uwierzył, że jest prawdziwym mścicielem południa. — Uśmiechnął się pod nosem. — Ale nie. To wciąż był stary, tchórzliwy Joe. Widząc, jak pierzcha podobny do zająca, od razu domyśliłem się prawdy.
— A to niby jakiej? — pogonił go zniecierpliwiony.
— A takiej, że nasz wspólny przyjaciel ani wtedy, ani teraz nie wie o małej podmianie w trakcie nocnego popasu. — Odkładając ścierkę, precyzyjnymi ruchami zaczął składać elementy Colta. — Podejrzewam nawet, że wierzy w wersję, w której to on zgubił we mgle nas, a nie my jego.
Twarz Indianina wygładziła się w niespodziewanym rozbawieniu.
— Tak, Cassito. Myślał, że ucieka nam, objuczony po brzegi bogactwem, a tymczasem błąkał się po pustkowiu obciążony kamieniami.
— No to przyznaję, że mogło tak być — zaśmiał się. — Ale po co go łapaliśmy?
— Z prostej przyczyny. Bo może się jeszcze przydać. — Ostatnia część rewolweru weszła na swoje miejsce. — Jest straszną łajzą, ale przynajmniej dobrze strzela. Poza tym... — nadął się, siląc niemal na profesorski ton — ...nic na tym nie tracimy, a nawet przeciwnie.
— Nie rozumiem.
— Już tłumaczę. Widzisz, wierząc w swoją wersję, wie, że mamy prawo się mścić za zdradę, za kradzież. My, jak aktorzy w teatrze, odgrywamy swoje role. Dzięki temu cały łup przypada tylko nam dwóm, a do tego dostajemy wiernego pieska, który będzie winien wdzięczność za darowane życie.
Lampka w głowie Cassadore nagle rozbłysła, wydając z niego tubalny odgłos triumfu.
— Genialne! — zawołał.
— Dziękuję.
Indianin po krótkim entuzjazmie znów spoważniał.
— O brzasku powinniśmy wreszcie wyruszyć — rzekł i wskazał na ledwie widoczny punkt w oddali. — Mam już do niego pójść i go uwolnić? Pewnie wciąż nie wie, że pod nim nie ma żadnego pala.
Butch schował broń. Zdjął czarny kapelusz i starł pot z czoła. Westchnął jakby ze zmęczenia. Odchylił się do tyłu i opierając na jednym łokciu, wyjął piersiówkę. Pociągnął z niej dwa łyki, a następnie podał kompanowi. Mrużąc oczy, nie odrywał wzroku od horyzontu, pod którym falowało morze wyschniętych traw. Tarcza słońca wędrując po nieboskłonie, już wkrótce miała zlać się z wszechobecną prerią.
THE END
Komentarze (27)
Błędów nie szukałem, ale to + gdzieś tam dwie kropki mi sie rzuciły w oko.
Reszta ok.
Opowieść barwna i w fajnym klimacie.
Nawet THE END taki westernowy.
Pozdrox
„Sytuacja, w której się znajduję jest w pewien sposób skrótowym opisem życia każdego z nas – robisz najdziwniejsze wygibasy, cyrkowe sztuczki, by uniknąć tego, co nieuniknione. Wiesz, że to gówno da, ale nie potrafisz się pogodzić z przeznaczeniem. Walczysz, gryziesz, kopiesz, a koniec końców, odpuszczasz i nadziewasz się na osikowy kołek z twoim imieniem wyskrobanym na trzonku. Na zawziętym truchle ucztuje robactwo. Kurtyna w dół” – to też świetne
Wcześniej tez coś tam było godne skopiowania, ale początkowy zamysł był, by nie kopiować, bo czasu mało, ale kurde, opko przednie i to se ne da.
„Niestety dla niego, nie bez powodu nosił przydomek Tępy Joe. O ile w strzelaniu był jednym ze sprawniejszych rewolwerowców, o tyle w kwestiach nawigacji zawstydziłaby go staruszka z zaćmą” – humor też fajny
Jest więcej zacności, ale daruje sobie przerzucanie w komcia.
„– Joe... Nasz kochany, głupi Joe… – wyszeptał. - Widzisz, Cassa, to dość zabawna sprawa…” – krótka kreseczka Ci się wplatała tutaj
Lubię western sobie czasem obejrzeć. I powiem Ci, że klimat masz tu w punkt. 200 % dziki zachód. Świetna narracja. Świetna. I klimat i pod kątem zapisu, i dynamika, i wszystko. Kurdex. Cudo tekst.
Pindź!
Pozdrawiam :)
Jednym slowem 5:)
Pozdrawiam!
Ps "czyszczeniu rozłożonej na cześć broni" - części
"KUUUUURWAAAAA!!!" — hehehe Yeaahhh i to lubię ;)))
I dalej jest już tylko coraz lepiej :))
Bardzo fajny kawał opowiadania. Luźno, przejrzyście, wesołkowato i zawadiacko :))
Pozdrowionka :))
"KUUUUURWAAAAA!!!" — hehehe Yeaahhh i to lubię ;)))
I dalej jest już tylko coraz lepiej :))
Bardzo fajny kawał opowiadania. Luźno, przejrzyście, wesołkowato i zawadiacko :))
Pozdrowionka :))
"Opowieści o tym, jak straceńcowi udało się wymknąć w ostatniej chwili z ramion kostuchy i samemu zachodząc ją od tyłu, podwinął czarną kieckę i rżnął z uśmiechem na ustach." - Cudowne <3
Dla mnie jedno z lepszych opowiadań.
Pozdrawiam.
Przypominamy o obdarowywaniu zestawami – jutro o godz. 20.00.
Pozdrawiamy :)
Postać: Zapłakany Kat
Zdarzenie: Draka w cyrku
Gatunek (do wyboru): Bajka/Baśń/Legenda/Przypowieść lub Fantasy
Czas na pisanie: 24 marca (niedziela) godz. 19.00
Powodzenia :)
:)
„Widzę ich cienie. Czuję[,] jak mnie obsiadają”
„Sytuacja, w której się znajduję[,] jest w pewien sposób skrótowym opisem życia każdego z nas”
„Rozjeżdżony przez setki poszukiwaczy szaleńczo pędzonych przez trwającą od kilku lat Wielką Goryczkę Złota.” – zakładam, ze Goryczka jest zamierzona (tak, na pewno jest, ale wolę się upewnić)
„Rabusie podobni do wilków, wyleźli ze swych nor wraz z gasnącym światłem dnia” – tu przecinek niepotrzebny
„W długich płaszczach i zaciągniętymi na czoła kapeluszami, ruszyli na żer” – tu przecinek niepotrzebny
„W środku dwóch mężczyzn i młoda kobieta zbili się, jak najbliżej siebie” – tutaj też przecinek out
Długie kreski – brawo!
„— Błagam! Szanowny panie! Nie mamy nic wartościowego, jesteśmy ubogimi farmerami — zaskrzeczał żałośnie, odważając się zbliżyć na wyciągniecie ręki” – wyciągnięcie*
„— Wspaniale Joe! Ale teraz musimy wiać, natychmiast! — przerwał mu Butch” – tu nie jestem pewna, fifty-fifty, ale rozważyłabym przecinek przed „Joe”
„O ile w strzelaniu był jednym ze sprawniejszych rewolwerowców, o tyle w kwestiach nawigacji zawstydziłaby go staruszka z zaćmą” :DDD (świetne)
„Rozpraszająca się wreszcie mgła, dała mu nadzieję, ale zaraz potem okazała się przekleństwem” – to jest 2x „się”, ale kurde, tak myślę i nie wiem, jak zmienić, może zostaw
„Piekielne fatum sprawiło, że stanął na wprost swoich porzuconych towarzyszy!” – nie wiem czy wykrzyknik potrzebny, rozumiem, że chciałeś to podkreślić, ale osobiście dałabym kropkę (co nie znaczy, że też masz dać, to taka ćwierćsugestia jedynie)
„Długo to nie trwało. Koń zmęczony zbyt długo tułaczką” – bez przecinka, długą* tułaczką, ale jest powtórzenie Długo/długą
„Indianin zeskoczył na ziemię i zaciskając pięść, wypełnił nią boleśnie cały kadr” – świetne
„Nieśmiałe powiewy wiatru, kołysały jego długimi włosami splecionymi w warkocze” – tutaj ten przecinek też wydaje mi się średnio potrzebny
„Widząc[,] jak pierzcha podobny do zająca, od razu domyśliłem się prawdy”
„— No to przyznaję, że mogło tak być. — Zaśmiał się” – zastanawiam się, czy tu nie wywalić kropki, a „zaśmiał” z małej, ale… tylko się zastanawiam
„profesorski ton — .. nic na tym nie tracimy” – wielokropek zawsze trzy kropki i bez spacji przed „nic”
„Widzisz, wierząc w swoją wersję[,] wie, że mamy prawo się mścić za zdradę”
Ok, chyba tyle. Daj znać, jak nareperujesz :)
Pozdro!
„Rozjeżdżony przez setki poszukiwaczy szaleńczo pędzonych przez trwającą od kilku lat Wielką Goryczkę Złota.” – zakładam, ze Goryczka jest zamierzona (tak, na pewno jest, ale wolę się upewnić) – xD Nie! oczywiście tam powinno być "gorączka" i zmieniłem. Rany, milion razy to czytałem i nie zauważyłem. x)
„— Wspaniale Joe! Ale teraz musimy wiać, natychmiast! — przerwał mu Butch” – tu nie jestem pewna, fifty-fifty, ale rozważyłabym przecinek przed „Joe” – no nie wiem, ja się skłaniam do niewstawiania skoro pewna nie jesteś. Jeśli jednak w jakieś chwili nabierzesz pewności, że ma być, to zmienię.
„Piekielne fatum sprawiło, że stanął na wprost swoich porzuconych towarzyszy!” – nie wiem czy wykrzyknik potrzebny, rozumiem, że chciałeś to podkreślić, ale osobiście dałabym kropkę (co nie znaczy, że też masz dać, to taka ćwierćsugestia jedynie) – ok. zmieniłem. Wykrzyknij miał podkreślaćm jakiego nieprawdopodobnego pecha gościu miał, ale w sumie nie jest to najważniejsze.
„Rozpraszająca się wreszcie mgła, dała mu nadzieję, ale zaraz potem okazała się przekleństwem” – to jest 2x „się”, ale kurde, tak myślę i nie wiem, jak zmienić, może zostaw – no na razie nie mam pomysłu jak to zmienić, by jednego "się" się pozbyć, więc zostawiam. Jeśli wymyślę, wówczas zmienię.
Resztę uwzględniłem bez szemrania.
Dzięki i pozdrawiam:)
Tak, jeśli nie jestem pewna, znaczy - chuj wie, rób po swojemu :D
Co do wykrzyknika - w dialogu jak najbardziej, w narracji, no ja osobiście unikam.
Okej, czyli można to i Pokój 112 słać dalej?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania