TW 3,0 #2 - Babcia klozetowa
Po opuszczeniu ponurych murów szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych zapragnąłem głęboko odetchnąć powietrzem wolności. Złapałem więc ten dech, zachłysnąłem się nim, odurzyłem, by w końcu, po przewietrzeniu płuc i umysłu ze stęchlizny szpitalnej, zrealizować plan powzięty podczas hospitalizacji.
Był to ambitny plan plenerowy, socjologiczny, folklorystyczny, etnograficzny i wydalniczy. Mianowicie, powziąłem mocne postanowienie zbadania cyklu życiowego babek klozetowych.
Komuś takie badania mogą się wydać trywialne, ale niech potencjalny krytyk, powie cokolwiek na ich temat. Praktycznie nic nie wiadomo w dziedzinie babć klozetowych, zapragnąłem więc wypełnić tę lukę.
Na pierwszy ogień, poszła przydrożna babcia w szalecie miejskim. Siedziała w malutkim pomieszczeniu na miniaturowym, drewnianym stołeczku, oddzielona od klientów szklaną szybą, tzw. okienkiem, podobnym jak w urzędach pocztowych. Opłata za pisuar wynosiła 50 gr, za sedes jeden złoty polski. Skorzystałem z obydwu opcji. Zapłaciłem, wziąłem zwitek papieru i usiadłem w kabinie. Rozejrzałem się po wnętrzu: było czysto, ale nie sterylnie. Białe, wysokie ścianki kabiny gdzieniegdzie posiadały beżowe plamy, zaś w rogu, tuż przy podłodze, został wyryty napis ostrym narzędziem. Zbadałem go drobiazgowo: był to zestaw cyfr, prawdopodobnie numer telefonu. Zapisałem go skrupulatnie i wyszedłszy z przybytku kopro-rozkoszy udałem się na pobliski parking, celem dalszych obserwacji.
Parking był dość dziwny jak na miejskie warunki. Wypełniony był furmankami z płodami rolnymi, tak jakby był przeznaczony na jakiś zlot rolniczy. Nie poświęciłem mu jednak większej uwagi, tylko przysiadłem na murku i czekałem, aż badana babcia opuści swoje miejsce pracy. Dłużyło mi się oczekiwanie, więc rozglądałem się mimochodem po wozach z ziemniakami, cebulami, burakami, a nawet z dyniami. Konie przy nich stały spokojnie ze zwieszonymi smutno łbami. Nie widać było nigdzie powożących nimi rolników. W końcu jednak ich dostrzegłem — stali w skupionej gromadzie, żywo gestykulując pod wielkim kasztanowcem. Podszedłem nieco bliżej, ale nie za blisko, nie chciałem być przez nich zauważonym, czułem się względem nich intruzem. Zauważyłem, że dochodzi między nimi do jakiegoś handlu wymiennego: za worek cebuli na przykład, kontrahent dostawał mały woreczek z jakąś substancją.
Bez dwóch zdań pokątny handel tu się odbywał, najpewniej substancjami zakazanymi, być może narkotykami czy innymi dopalaczami pro psychicznymi, złowrogimi dla moralnego kręgosłupa ludzkości. Pełen słusznego gniewu, jako prawy Obywatel RP, wyciągnąłem gwałtem telefon z kieszeni, by zawezwać służby porządkowe. Jednak, wraz z telefonem, wyciągnąłem również zwitek papieru toaletowego, na którym zanotowałem wucetowy numer telefonu. To znalezisko wytrąciło mnie natychmiast z prostej i słusznej drogi ku zbawieniu świata, bo zapałałem chęcią sprawdzenia numeru.
Długo nikt nie odbierał, przeciągły sygnał już prawie dochodził do poczty głosowej, gdy nagle usłyszałem starczy skrzek. Okazało się, że dodzwoniłem się do babci klozetowo-pisuarowej. Uznałem to za znak i zakończyłem dyskusję z nią o niczym, bo właśnie wychodziła z szaletu, kuśtykając i wykrzykując do telefonu przyciśniętego do ucha, czym wypłoszyła spod kasztana pokątnych handlarzy Złem.
Lecz oni, miast uciekać gdzie pieprz rośnie, groźną gromadą podeszli do wywrzaskującej babki w głuchy już przecież telefon. Myślałem, że dojdzie do czynów niegodnych, lecz ze zdziwieniem zobaczyłem, że stanęli przed nią stremowani mocno, jak grupa uczniaków przed srogim belfrem; jeden z nich wiercił stopą w betonie parkingu, jakby chciał wkręcić się weń ze wstydu. Z pochylonymi, kudłatymi i wąsatymi łbami słuchali pilnie harpii, ta zaś wrzeszczała z telefonem przy wyfiokowanym łbie i palcem krogulczo zakrzywionym, poczęła machać w moim kierunku.
Banda opryszków pod wodzą groźnej Babki rzuciła się na mnie z pięściami, kłami i pazurami. Związali postronkiem i rzucili na furmankę pełną buraków pastewnych.
Wiłem się i rzucałem, cały we łzach i upokorzeniu, gdy w końcu jeden z wieśniaków, o dziwo, w białym kitlu, dał mi zastrzyk i usnąłem.
Obudziłem się w "psychiatryku".
Komentarze (32)
Defekacja została odłożona. Wypadłem z kabinki kwicząc ze śmiechu.
Pięć Panie Nun.
Poprawiłeś humor, więc dzięki :)
"Parking był dość dziwny jak na miejskie warunki. Wypełniony był furmankami z płodami rolnymi, tak jakby był przeznaczony na jakiś zlot rolniczy." - a tutaj, jeśli tylko mogę być tak śmiały wywaliłbym drugie "nie".
Tekst bardzo ok. Nie wyrwał mi zębów, ale i mam mało, więc może temu. Zacny, lecz nie oszałamia.
Dzienks
„Był to ambitny plan plenerowy, socjologiczny, folklorystyczny, etnograficzny i wydalniczy. Mianowicie, powziąłem mocne postanowienie zbadania cyklu życiowego babek klozetowych” :D
„Opłata za pisuar wynosiła 50 gr, za sedes jeden złoty polski. Skorzystałem z obydwu opcji” :D
„Zbadałem go drobiazgowo: był to zestaw cyfr, prawdopodobnie numer telefonu. Zapisałem go skrupulatnie i wyszedłszy z przybytku kopro-rozkoszy udałem się na pobliski parking, celem dalszych obserwacji” – i tu fajnie, lubie takie zapisy, typu udałem się (…) celem (…)
„Pełen słusznego gniewu, jako prawy Obywatel RP, wyciągnąłem gwałtem telefon z kieszeni, by zawezwać służby porządkowe” :D
Aaa, czyli to jest druga wersja tamtego tw? Noo, to to jest śmieszne. Ale tamto też było dobre, jako tekst, tylko mnie heheszkowe.
„To znalezisko wytrąciło mnie natychmiast z prostej i słusznej drogi ku zbawieniu świata, bo zapałałem chęcią sprawdzenia numeru” – i to fajne
Git, Nuncjo. Bene opko.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania