Uniosą nas czarne balony

Wieczór leniwie przechodził w noc. Susie z mężem pili wino w salonie. Alkohol zadziałał dziwnie mocno, jak gdyby mówił: „…w porządku to już koniec, nic więcej się nie wydarzy, chodźmy spać”. Znieczulał. Kłamał. Przez ogromne tarasowe okno patrzyli w ciszy na ogród, na którym można było rozpoznać wdzierające się życie; drzewa i krzewy były gęste od liścianych zawiniątek a miękka, gliniasta gleba rozpulchniła się, gotowa przyjąć w siebie zalążek nowych istnień. To nowe było zarazem pełne napięcia i oczekiwania. Jak gdyby spomiędzy pokrytych ciemnością roślin miał wychynąć nieproszony gość, przed którym nie ma ucieczki, przybysz, który przedzierał się konsekwentnie na przód, idąc po swoją nagrodę. Upojony w tej drodze alkoholem, otępiały antydepresantami, tłumiący opioidem swój ból, lecz niestrudzony. Taki, który został już oszukany i kolejny raz nie da się podejść, taki, o którym wiadomo, że musi przyjść, choć wie, że nikt go nie chce.

Zapadł zmrok. Na pokrytej nocą trawie migotały laserowe zajączki. Światełko tańczyło to szybko, to wolno. I wtem rozpoczął się dźwięk: dudnienie, miarowe uderzenia, głuche, głęboko spod ziemi. Drapanie, szmer przerzucanej ziemi i regularne tętno. Gigantyczny kret rył pod drewnianym tarasem, niczym wiertło pod usypiającym miastem. Wiertło na super hemoglobinę. Jego tętno odbijało się w wydrążonych korytarzach i piętrzyło się w uszach Susie. Kiedy znalazło się centralnie pod jej stopami, drewniane deski zatrzeszczały i wygięły się pod naporem. Taras stał się podwieszaną rampą. W dole ciągle było widać czerwony punkcik przemieszczający w trzech wymiarach. Najpierw zatrzymał się czas. A potem znieruchomiał ogród. Wiertło przestało ryć i pulsować. Rampa ułożyła się w taras i zastygła, przestała być, jak wszytko wokół. Na progu stanął gość. 


- To dziś - powiedział, wydając na unieruchomiony świat myśli Susie. 


- Boisz się? 


- Nie.


- Zimno Ci?

- Nie Susie. Nie jest mi zimno kochanie, zaśnij teraz. 


- Zobaczymy się rano?

Pytanie Susie utkwiło w pustej, czarnej przestrzeni, w wyrwie. Nie mogło przedostać się nigdzie dalej. Dalej tam nie istniało. Wydawało się, że nic nie mogło się tam przeprawić i nikt. Może kot, który ma siedem żyć. Może on przejdzie tam i z powrotem. Zaniesie pytanie i wróci z odpowiedzią. Susie patrzyła w ciemność. Zamknęła oczy, uniosła stopę i zrobiła krok. Tęsknota, pustka i żal utkały wątły most nad urwiskiem. Był długi, wiszący wbrew regułom budowlanym, lewitujący dzięki sile jej woli. Zanurzyła się w wilgotną, wiosenną noc. Postawiła stopę na pierwszej desce. Drugiej i trzeciej. Poczuła zimno, wiatr i nicość. Zrozumiała, że nie ma na czym postawić kolejnego kroku. Trzymała się liny po lewej stronie mostu. Nie była widoczna, drgała tam, bo Susie wiedziała, że tam powinna być. Była mokra, śliska i nie dość gruba, aby utrzymać ją, gdyby spadała. Do ostatniej deski Susie dostawiła drugą stopę i starała się dostrzec w ciemnej otchłani kolejne szczebelki, ocenić odległość i doskoczyć. Przed oczami nie miała jednak żadnych kształtów, tworzonych przez choćby nieregularne linie i punkty. Zamiast tego migotały powidoki. Niebieskie. Ponoć każdy ma inne. Inne kolory pod zamkniętymi powiekami czy przed oczami wpatrującymi się w gęstą czerń. Nagle Susie poczuła na łydkach sierść i usłyszała miauczenie, cichutkie, raz po raz. Kot, co ma siedem żyć.

- Które to z Twoich żyć Kocie? Kot otarł się jeszcze raz, odbił się od drewna i wylądował. Bezgłośnie opadł na następną deskę, ale wydał z siebie wołanie:

- Chodź do mnie, chooodź… - Susie próbowała wyobrazić sobie odległość przed sobą- chooooodź…

Rozbujała swoje ciało, zamaszyście poruszała prawą ręką, spojrzała w górę jakby licząc na to, że zobaczy gwiazdy, księżyc, cokolwiek co zna, czegokolwiek człowiek spodziewa się dostrzec w ciemności nad sobą, w swoim codziennym świcie, gdy zapada gęsta noc. A światełko lasera? Gdzie? Nie było jednak niczego poza atłasem czerni.

- Chooodź… Skoczyła. Dosięgła kolejnego szczebelka i jeszcze jednego. A później znowu nie było nic. Tylko wiatr. Pustka. Strach. Nie strach- zwątpienie. Czy kot zniknął? Stojąc w nicości Susie pomyślała, że był czarny jak wszystko wokół. Był niewidoczny jak kolejne stopnie. Stała prosto, nie wiedziała gdzie patrzy, czy w przód, w górę, czy w dół. Czy ktoś widzi ją teraz, jak aktorkę

w scenicznej blendzie? Myśli przewijały się wolno. Nie po kolei układały się w głowie. Czy jest tu jeszcze ktoś? Czy ktoś tu kiedyś był? Czy szedł tędy? Pomyślała, że dla każdego pokonywana droga jest inna, różna jest ilość i miejsca brakujących desek, niepodobnie pachnie pot, w innym rytmie bije serce, niejednakowo wilgotnieją dłonie i wykręcają się stopy, stawiające koleje kroki. Wszystko jest inne dla każdego człowieka. Inny most, inna przepaść, inna ciemność, inny chłód. I nagle znowu usłyszała miałczenie.

- Choooodź…

Pomyślała: przedostać się, jeśli to dziś.

- Boli Cię?

- Nie, ale będziesz myśleć, że tak jest.

- To naprawdę?

- Naprawdę Susie. A teraz skacz. Skocz jeszcze raz a potem biegnij. Podnoś wysoko kolana. Wysoko kolana Susie! Plecy prosto! Nie zatrzymuj się, dopóki nie poczujesz pod stopami piasku. Jak wtedy Susie, na rowerze. Jechałaś przed siebie tak długo dopóty, dopóki myślałaś, że za Tobą biegnę. Nie widziałaś, że puściłem kij. Tak teraz biegnij Susie. Z tą pewnością. Wysoko kolana! Nie wywróć się na końcu, jak tamtego dnia. Biegnij Susie! 


Malutka Susie, pedałująca szybko na dziecięcym rowerku. Dorosła Susie, biegnąca pośród niczego. W oddali fragment ciemności rozjaśniał, jak gdyby na palecie dodać białą farbę i poruszając koliście pędzlem, wydobywać z niej szarość. Na tle przechodzącym z jednej barwy w drugą, tworzącym burzowe, zadymione niebo niczym na starej fotografii, przesuwały się czarne balony. Zamiast pasażerskich koszy, unosiły nicość. Leciały przez wieczność, zamknięte w pętli ludzkości. Ich czasze były cienkie i pomarszczone niczym leciwy worek mosznowy. Pracowały od początku świata ludzi a teraz nieprzydatne nikomu miały rozpaść się, rozpłynąć, zniknąć w niebycie. Balony unosiły się lekkie i ciche aż Susie przestała je widzieć. Wokół niej zrobiło się ciepło i jasno, jak gdyby rozpoczynał się letni poranek. Biegła nadal a w przestrzeni wyświetlały się wspomnienia, jak filmy, robione ręczną kamerą bez stabilizacji obrazu, wyświetlane na prześcieradle, mając za tło pofalowaną tkaninę. Słońce zalewało garaż przy domu, wciskającym się w ścianę bukowego lasku.


- Nie tak Susie, trzymaj tylko na początku, później puść bo uderzysz się młotkiem w palec.

I kolejny kadr. Jasny, pełen soczystej zielni, owocowych krzaków i tyczek, po których pięły się pomidory. Susie przez chwilę poczuła pod stopami wilgotną trawę. 


- Odkręcaj je powoli, nie zrywaj tak mocno z krzaczka. Czujesz, jak pachną?


- Tak…


- Jak pachną, Susie? 


- Jak słoneczko. 


- Bo dojrzewały w słoneczku.

- A czy słoneczko smakuje jak pomidor, tatusiu? 


- A może jak truskawki, Susie? 


- Nieee, jak malinki!

Budzące się Tatry. Susie widziała Mnicha. Patrzyła na niego z poziomu tafli jeziora, wydawał się jej nie do zdobycia. Na Rysach bielił się śnieg. Wokół nie było żadnych ludzi. Surowe piękno gór było hipnotyzujące. Potrafiłaby dziś narysować z pamięci linię cienia na skałach, która znikała wraz z wnoszącym się słońcem. 


- Patrz Susie, Morskie Oko. Wiesz, że tej zimy zamarzło? Wzięłaś do plecaka kurtkę przeciwdeszczową?


- Tak

- I zapasowe skarpety? Ja mam też termos, kanapki

- A jak to by było mieć telefon w plecaku? 


- A jak byśmy go podłączyli? 


- Takim długim kablem do schroniska. 



Susie wbiegła ponownie w mrok. Zniknęły obrazy.
Pokonywała odległość dużymi susami, nie czuła zmęczenia, ręce pracowały szybko blisko ciała. Nagle ciszę przerwało szuranie, przesuwanie stopy za stopą, w kapciach, po kaflach. Było czarno i wilgotno, lecz dookoła rozbrzmiewał ten dźwięk. Powolne, lecz miarowe przesuwanie stóp. I nagle- rozbłysk! Susie zatrzymała się. Nadal jednak nie widziała przed sobą nic. Za sobą, obok siebie, na dole, u góry - obracając się w każdym znanym ludziom kierunku. Panowała ta sama ciemność. Znowu rozbłysk! Lecz nie zmieniło się nic. Susie zdała sobie sprawę, że nie pojawi się światło, że nie zobaczy go- usłyszała światło, usłyszała klik załączonego kontaktu. I naciskanego ponownie, aby zgasło. Przed nią w ciemności pojawił się jasny kształt- paw albinos. Ze złożonym ogonem, przesuwający się dostojnie, biała korona kołysała się na jego głowie. Zanim Susie zrównała się z nim, zniknął. Pośrodku niczego zawisło białe pióro. Susie przeszła obok niego i pobiegła dalej. W gęstej czerni znowu usłyszała klik kontaktu. I przez długi czas nie działo się nic. W oczekiwaniu na coś nieokreślonego, pełna napięcia, zacisnęła pieści. Zrobiło się bardzo zimno, nos Susie stał się wilgotny i odruchowo sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła z niej zmięty kawałek papieru: po rozłożeniu okazał się całkiem spory, kwadratowy i inkrustowany srebrem: xiaoyin. Pieniądz dla duchów. Pieniądz dla duchów przodków. W około rozbłysły różowo- żółte iluminacje, jak te na wieżowcach Hong Kongu. Gniazdo świetlistych punktów i geometrycznych figur zawieszone w doskonałej czarności. Ciemność. Absolutna. I zapach dymu, który malował na czerni siwe zygzaki, pojawiające się nierówno, urywające się zaraz po tym jak się rozpoczęły. Jedne grubsze, inne cienkie i prawie przezroczyste. Były też gęste, siwe mgły. Tak dymią się kadzidła na Lantau, żółte długie zwitki wtykane w piasek w kolorowe skrzynie, u stop Wielkiego Buddy. I zapach białej szałwii. Susie wiedziała, że tu musi się zatrzymać. Wyciągnęła dłonie na dym i przyłożyła je do uszu, oczu i serca. Gotowa by usłyszeć, gotowa by zobaczyć, gotowa by przyjąć. Siedząc w vajrasanie w kompletnej ciszy wsłuchiwała się w swój oddech i bicie serca. Dłonie ułożone na kolanach, wyprostowane plecy, stopy pod pośladkami, wdech nosem i gardłowy wydech. Wdech… wydech… oddech ujjayi. Serce zwolniło, tętno wróciło do zwykłego. 
- Tato… Gdzie jesteś, tato? - przed Susie rozsunął się fragment czerni, jakby rozsunęły się kotary w teatrze. Pojawiła się scenografia, korytarz, w którym utrzymywał się chłód. Susie nie czuła teraz nic ani gorąca, ani odrętwienia, ani zimna. Po prostu wiedziała, że na scenie panuje nieprzyjemnie niska temperatura. Na podłodze kafle, blade i szare. Na ścianach kafelki jak cegiełki, błyszczące, drobne. Pomieszczenie jest duże, w kształcie kwadratu, pod sufitem lampy wyładowcze, cegły za dnia błyszczą się i brązowią w ciepłym świetle jarzeniówek… w około są lekarskie gabinety, kiedy z któryś drzwi wyjeżdża szpitalne łóżko, koła boksują jak opony na gęstniejącym, pierwszym śniegu. - Susie…

- Tato…

Tato z zabandażowaną głową, jest odurzony. Leki na ból duszy. Na cierpienie, na które nie ma innego lekarstwa niż zapomnienie. Odurzony tym wszystkim, czym można przywołać nicość. Kiedy boli dusza, nie można myśleć o niczym, bo każdy fragment wspomnienia wywołuje następne i następne a każde kolejne doprowadza w końcu do tego, o czym nie można już pamiętać. Szpitalne łóżko wyjeżdża z kadru, słychać zatrzaskiwane drzwi i dźwięk odjeżdżającego ambulansu. 
Czerń zasuwa się. - Jak zmiana dekoracji- pomyślała Susie, uważając, aby się nie poruszyć w obawie, żeby nie zakłócić czasu, przestrzeni, jakiegokolwiek wymiaru. Pragnęła, aby kotary rozsunęły się, aby zobaczyć… I nagle światło- pomarańczowe, cieple. Obraz narzucony na czerń. Ciepło w całym ciele, kolorowy miękki dywan, gruby, gęsto tkany, wykończony lamówką, bez frędzelków. Lekkie parzenie w dłoniach - od kubka z gorącą herbatą. W całym pomieszczeniu pod stopami słała się otulająca przyjemność: dotyku, wzroku- w mozaice kolorów papryki, kurkumy i pomarańczy. Gęsta tkanina zasłon, miękka i atłasowa. 
Po chwili obraz zaczął drgać i rozpływać się a wokół Susie ponownie zawisła czerń. 
- Tato… 


- Susie kochanie, nie możesz tu dłużej zostać. Musisz wstać i biec. 


- Nie chcę Cię zostawiać. 


- Nie zostawiasz mnie, ja też nie mogę już tutaj być. Muszę stąd odejść. 


- To ostatni raz, prawda?

Przestrzeń zaczęła delikatnie wibrować, ledwie wyczuwalnie, jak trącony kamerton. 


- Ostatni raz Susie. Dziecko proszę Cię nie stój tak, zacznij biec. I nie zatrzymuj się, dopóki…


- Wiem… -
Susie zrobiła głęboki wdech.
- Mam przed sobą ciemność…


- Masz przed sobą tysiące letnich dni, obiecuję Ci dziecko…sprowadziłaś przewodnika i przeszłaś prawie całą drogę. Nie musisz już nigdy się bać. Tylko teraz biegnij….


Dwa jasnozielone punkciki przemknęły w mroku. Susie obróciła gwałtownie głowę w ich stronę. - Chcę zostać z Tobą trochę dłużej…

- Chcę zostać z Tobą trochę dłużej…


- Tato…


- Tato…


Susie zrozumiała, że odpowiada jej echo, że jej głos odbijał się od przedmiotów. 


- Tato…

- Tato…


Ściskający wnętrzności niepokój. Echo słabło a wokół Susie zaczęło brakować tlenu, jakby przestrzeń zmniejszała się, jakby schodziły się ściany! Usłyszała syczenie kota. 
Zrozumiała, że jest tu coś jeszcze, co ma prawo tu być, że coś wróciło, niczym z polowania a jej nie powinno tu zastać. Poczuła, jak wino podchodzi jej do gardła, a potem kwas żołądkowy. Susie zaczęła uciekać, biegła szybko a w pewnym momencie zrozumiała, że zimne powietrze dostaje się do jej płuc. Pod stopami poczuła piasek. Coś upadło. Susie podniosła plastikowy samolot z żyłką zaplątaną w skrzydła. I usłyszała dziecięcy płacz:- Tato! Żyłka poplątała skrzydełka…

Ciemność zaczęła schodzić w dół, a nad głową Susie wstawał pochmurny dzień. Susie widziała wyraźnie swoje ręce, piersi, brzuch i uda, a poniżej kolan wciąż stała ciemność, atramentowa czerń. Susie spojrzała na swoje dłonie, czerwone krótkie paznokcie, które kontrastowały z białym kadłubem samolotu. - Tato, żyłka poplątała skrzydełka…Fale Bałtyku, zimnego w taki dzień jak dziś, rozlały się na plaży, ciemność zakopała się w piasek jak skorpion, połamane muszelki przetykały mokre łachy piasku. Susie obróciła się za siebie i zrozumiała, że mostu nie ma, runął. N i e m a m o s t u. Susie zdała sobie sprawę, że nigdy nie wróci do miejsca, z którego wyszła za próg. Że w tamtym kształcie nie istnieje. Właśnie wtedy spadła na nią 
s a m o t n o ś ć.

I z nią poczucie niesprawiedliwości, wymieszane ze wstydliwym uczuciem ulgi. Na szarym niebie unosiły się czarne balony. Podczepione kosze były ciężkie i spowalniały lot.

-koniec-

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • il cuore 3 miesiące temu
    /który przedzierał się konsekwentnie na przód,/ – naprzód
    /czerwony punkcik przemieszczający w trzech wymiarach/ – przemieszczający się
    /- Zimno Ci?/ – bezzasadny zapis zaimka dużą literą/ masz tego więcej w tekście
    /I nagle znowu usłyszała miałczenie./ – miauczenie
    /która znikała wraz z wnoszącym się słońcem/ – ze wznoszącym się
    /- Tak / – kropka
    /- I zapasowe skarpety? Ja mam też termos, kanapki / – i tutaj
    /W około rozbłysły różowo- żółte/ – wokół
    /- Tato… Gdzie jesteś, tato? - przed Susie rozsunął się/ – tutaj narracja powinna być dużą literą
    /jarzeniówek… w około są lekarskie gabinety, kiedy z któryś drzwi/ – wokół albo dookoła // z którychś
    Dlaczego nie używasz półpauzy? dywizy źle wyglądają, często brak przy nich spacji.

    Tekst ciekawy, dla ciebie zapewne ważny.
    cul8r
  • Renia Turi 3 miesiące temu
    Tekst wrzucony tutaj wygląda inaczej niż w pliku, nie potrafię go edytować na opowi.
  • il cuore 3 miesiące temu
    Renia Turi: wychodzisz na swój profil
    Po lewej stronie widoczne są trzy kreseczki.
    Stukasz w te kreski i pojawiają się dodatkowe opcje.
    Między innymi: PUBLIKACJE – stukasz w PUBLIKACJE
    Po prawej na wysokości twoich publikacji pojawiają się żółte ołówki.
    Stukasz w żółty ołówek przypisany do adekwatnej publikacji, którą chcesz korygować.
    I robisz co chcesz.
  • Renia Turi 3 miesiące temu
    dzięki

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania