Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Upadek boga, rozdział 1: "Ludzie i potwory" (1/2)

Zabandażowana od nosa do szyi twarz zabarwiła się życiem. Siedział na konarze wielkiego drzewa, oparty o twardy pień i wysłuchiwał tupotu kopyt dochodzącego z daleka. Był środek nocy, a tutejszy las skrywał więcej zagrożeń niż jakikolwiek inny na tej Ziemi. Czemuż samotny jeździec mknie przez tę krainę w kierunku odwiecznej strefy nienawiści? Z zapachu nie przypomina wielkiego problemu, a może to nie w nim samym tkwi powód galopu? Lawendowe ślepia obserwowały z uwagą mijającego wędrowca. Siedząca w bezruchu postać z powodu zwykłego lenistwa zdecydowała się nie ingerować w jego los, nie widząc żadnego celu w znęcaniu się nad biedakiem. Może coś go pożre? Może przekaże jakieś nowinki do gniazda morderców... i tam zostanie zjedzony? Tajemnicza istota o fałszywej aurze homo sapiens założyła ręce za kark i spróbowała wrócić do snu. Ale minął zaledwie kwadrans, a przez leśną drogę znów zmierzał ten sam człowiek i ten sam koń, wracając w jednym kawałku stamtąd skąd przybyli. Dotarł do celu i wraca, śmierdzi ludzką biesiadą, a na dodatek przestał się pocić ze strachu. Do czegoś doprowadził? Coś się ma wydarzyć?

Twierdza Srebrnych Mieczy, położona w południowej części Wielkiej Brytanii, stała na płaskiej ziemi, otoczona fosą i grubymi murami. Jej cztery wieże spozierały w cztery kierunki świata, a w środku wybudowano małe miasto z cegieł - dom dla ponad stu dwudziestu wojowników. Twierdza od kilku wieków należała do Czterech Gwoździ - czterech ludzkich fortyfikacji chroniących trzy narody przed krwiożerczymi potworami z innego świata. Mimo spokojnej, księżycowej nocy twierdza nie udała się dzisiaj na spoczynek. Była rozpalona setkami świateł, bowiem jej mieszkańcy świętowali koniec zimy.

Drobnej budowy mężczyzna wyjrzał zza uchylonych wrót na wielką salę, w której odbywała się wprost barbarzyńska wieczerza. Wszędzie lały się trunki, potrawy znikały tak szybko jak się pojawiały, wszyscy przekrzykiwali wszystkich, obijano się po mordach z idiotyczną wesołością, skoczna muzyka przygrywała do najobrzydliwszych pieśni, a bardzo nieliczne niewiasty oddawały się każdemu po kolei i nikt nie miał z niczym problemu. Jedynie nowo przybyły goniec nie pasował do tego zbiorowiska, więc musiał uzbroić się w odwagę i czujność, żeby wykonać to, co mu zlecono, i nie zostać przy tym wgniecionym w posadzkę. Prześlizgnął się więc pomiędzy bardami i podbiegł do pierwszej lepszej ławy, przy której akurat nikt nie wybijał sobie zębów.

— Gdzie jest Gregory Castelvill? — spróbował przekrzyknąć wszechogarniający rozgardiasz.

Czarno-brody barbarzyńca przerwał żłopanie piwa i obrzucił chudego człowieczka groźnym spojrzeniem.

— Gregory? — odezwał się biesiadnik, marszcząc krzaczaste brwi. — Te, gdzie jest Gregory? — zawołał rudowłosego sąsiada o czerwonym nochalu, dodając do tego potężne szturchnięcie, w wyniku jakiego sąsiad niemalże wylał na siebie zawartość swojego kufla.

— Który? — drugi warknął, przygotowując się instynktownie do zwrócenia koleżeńskiego szturchnięcia ze zdwojoną siłą.

— Który? — ponownie zwrócił się do gońca czarno-brody, bo widocznie nie dosłyszał nazwiska.

— Castel! Vill! Gregory Castelvill! — powtórzył drobny człowieczek z rosnącą nadzieją.

Rudowłosy skinął głową i z wysiłkiem powstał z miejsca, ukazując potężną budowę ciała, którą zresztą charakteryzowali się tutaj wszyscy. Sokolim okiem omiótł całą salę, znajdując zgubę niemal od razu. Wskazał grubym paluchem w tłum, a czarno-brody przytaknął i również wskazał w tym samym kierunku.

— To ten wielkolud z długaśnym, pszenicznym warkoczykiem — podpowiedział. — A przy nim jego druh, któremu Gregory zabrał całe włosie, ha, ha! — dodał z nagłym rozbawieniem.

— Podziękował, dobry człowieku! — zawołał goniec ze szczerą wdzięcznością w głosie, kłaniając się głęboko.

Rozweselony własnym żartem mężczyzna potrząsnął energicznie czerepem na te podziękowania i koleżeńskim klepnięciem w plecy popchnął chudzielca do przodu na dodanie mu odwagi. Uderzenie mocnej łapy wydarło gońcowi powietrze z płuc, mimo to bez zastanowienia pognał do celu. Musiał przedzierać się między ławkami, stołami oraz poszczególnymi barbarzyńcami z narażeniem własnego życia. Z jego perspektywy miejsce to bardzo szybko przeobraziło się z hucznej wieczerzy w krwawą bitwę z tymi różnicami, że nikt nikogo nie zabijał (miał nadzieję, że po jego wizycie to się nie zmieni) i że zapach śmierci zastąpił smród alkoholu oraz niemytych ciał. Po zręcznych manewrach i unikach jakimś cudem dostał się do wskazanego rejonu sali bez najmniejszego guza i stanął za ogromnymi plecami wikinga, na których spoczywał gruby, ponad metrowy warkocz związany sznurkami w kilku miejscach. Włosy te były czyste i zadbane, a on ogromny oraz niesamowicie muskularny. Wszystko tak jak na szanowanego norda przystało. Nawet więcej! Można byłoby powiedzieć, że jego postać przekraczała wyobrażenia z legend i powieści. Goniec jeszcze nigdy w życiu nie widział tak pięknie zbudowanego ciała. Naszło go na myśl, że bluźnierstwem byłoby nazwać go człowiekiem. Jedynym pasującym mianem powinien być „półbóg”! Chudzielec przełknął ślinę.

— Panie Castelvill! - odezwał się, a jego serce zaczęło bić jak szalone. — Panie Castelvill, przynoszę ważną nowinę!

Wywołany mężczyzna odwrócił się bez najmniejszego problemu, negując wszelkie fizyczne ograniczenia, jakie można byłoby przypisać posiadaczowi tak ogromnych mięśni. Na niedomiar zaskoczenia okazało się, że wiking pod długą brodą związaną w dwa małe warkoczyki skrywa twarz starca... Nie zrozumcie tego źle, chudzielec już od dawna znał wiek i osiągnięcia tego człowieka, ale dopiero teraz uderzyła w niego ta rzeczywistość. Przez chwilę naprawdę spodziewał się zobaczyć herosa o rysach młodzieńca lub chociażby kogoś w średnim wieku.

— Tak to ja, Gregory Castelvill — odezwał się wiking głosem silnym, acz serdecznym. — Jakie to nowiny przynosisz?

— Tutaj. — Goniec wyciągnął przed siebie kopertę z pieczęcią syna Gregorego, Osberta Castelvilla. — Tutaj jest wszystko wyjaśnione! Z chęcią wam przeczytam, jeśli...

Wiking przyjął przesyłkę, odwrócił się do stołu, ostrożnie ją otworzył i zaczął analizować list. Zdolność rozumienia tekstu pisanego nie należała do najczęściej występujących w ówczesnym świecie, szczególnie w miejscu tak dalekim od aglomeracji miejskich, jak Twierdza Srebrnych Mieczy. To dokładnie ta umiejętność, której należy najbardziej oczekiwać od wielkiego bohatera wojennego, który własnym toporem, nie taktycznym umysłem, doprowadził do setek krwawych zwycięstw na przestrzeni długiego życia. Nie! W jakim świecie miałoby to niby sens? Chłop składający się z samych mięśni, mistrz nordyckiego oręża, niezwyciężony wojownik i jeszcze umie czytać?! Na twarz gońca wylał się nerwowy uśmieszek. Może tylko udaje, że czyta i dopiero potem poprosi kogoś o pomoc...

Gregory podniósł się nagle z miejsca.

— Reece! — zawołał łysego człowieka siedzącego obok, który jak dotąd nie zwracał na siebie żadnej uwagi. — Będziemy mieć wnuka!

O wiele mniejszy od Gregorego mężczyzna, Reece Trotiek, wgapił się w przyjaciela z nagłym zszokowaniem i powstał, niby podniesiony na anielskich skrzydłach.

— Po tylu latach! — wzruszył się łysol, ojciec Mabel Trotiek Castelvill, żony Osberta. — Ale nie ma czasu świętować... — stanowczo dodał.

— Dokładnie tak, przyjacielu. — Gregory zwrócił twarz do gońca. — Jedź, ile sił w kopytach, do naszych dzieci. Wracaj do nich i powiedz, że wyruszyliśmy zaraz po tobie. Niech szykują ucztę powitalną i niech niczego nie szczędzą!

Chudzielec skłonił się energicznie i pobiegł prosto do wyjścia. Przed opuszczeniem sali zatrzymał się jednak i raz jeszcze obejrzał się w kierunku dwóch starców. Przebili się oni przez tłum do człowieka siedzącego na najwyższym krześle i najwidoczniej podzielili się z nim wspaniałą nowiną. Po chwili bowiem całe zgromadzenie barbarzyńców, dzielnych wojowników codziennie poświęcających swe życie w walce z potworami, wznosiło toast w stronę wielkiego wikinga i jego druha, niczym jedna rodzina. Obraz tak uroczy, że można by uronić łzę.

Po tym jak Gregory i Reece opuścili wesołe zgromadzenie, uczta trwała jeszcze w najlepsze do samego rana. Dwójka starców spakowała dobytek do dwóch dużych worków. Castelvill związał ostrze topora błyszczącą się w świetle tkaniną, a Trotiek doczepił szablę do pasa. Zabrali dwa najsilniejsze konie ze stajni i skierowali się do wschodniej bramy wjazdowej. Tak szybko, jak tylko zobaczył ich czuwający na wieży stróż nocny, zapalił pochodnię i zbiegł na dół, aby się wywiedzieć, czemu ktoś miał czelność uciekać z wielkiej biesiady.

— Co wam ten nicpoń nagadał? — zawołał zmartwiony, zastawiając im drogę. — Gdzie wy chcecie teraz iść? Przecież mamy środek nocy. Zostańcie przynajmniej do świtu!

— Wnuk się ma narodzić — oznajmił Reece z dziarskim uśmiechem. — Jak to tak nie być przy narodzinach i nawet trochę przed nimi?

— Stracilibyśmy honor, gdybyśmy to przeoczyli! — dodał Gregory z namaszczeniem.

— Oho, ho, ho! Takie buty — odpowiedział stróż z nagłą, nieukrywaną radością w głosie. — To rzeczywiście dobry powód. Gratuluję z całego serducha i pędzę otwierać wam drogę!

Powiedziawszy to, mężczyzna zajął się bramą. Most zwodzony nie został jeszcze podniesiony, więc po upływie minuty Gregory i Reece mogli już wyjechać z twierdzy. Zanim jednak przekroczyli fosę, stróż nocny niespodziewanie nadbiegł ich od tyłu, aby zamienić ostatnie słowo.

— Nie wracajcie — powiedział stanowczo.

— Hę? — wydał z siebie Castelvill, nie spodziewając się od niego takiego tonu.

Stróż podszedł jeszcze bliżej.

— Nadciągają inkwizytorzy — wyjaśnił prawie szeptem. — To tylko kwestia czasu aż dotrą do naszej twierdzy.

— Czemu dopiero teraz się o tym dowiadujemy? — zapytał z przekąsem Reece po chwili nerwowej ciszy.

— Oczywiście żeby trzymać nasze morale wysoko — stwierdził natychmiastowo Gregory. — No i dobrze, bo i tak nikt z nas tego nie zatrzyma.

Mężczyzna trzymający pochodnię skinął twierdząco głową.

— A my dwaj to już w ogóle nie mamy nic do gadania — kontynuował Castelvill, aby udobruchać przyjaciela. — My musimy zarzucić wreszcie kotwicę na stare lata, Reece. Niech młodzi walczą z tymi wrzodami na dupie, ha, ha!

— Hmm, brzmi nawet dobrze — westchnął Trotiek. — Jak będziemy w pobliżu naszych dzieci, jeśli ma nadejść piekło, to i lepiej...

— Tak, tak będzie najrozsądniej — zgodził się stróż, bo mimo że był młodszy, to darzył obu starców ogromnym szacunkiem. — Życzę wam zdrowia i oczywiście jak najmniej spotkań z potworami.

— A niech sobie potworki próbują — rzucił za siebie Gregory, kiedy już się oddalali. — One są lepsze od wrzodów, a gdy serce mocniej bije, wtedy wraca młodość! Ha, ha!

Ciemność nie straszna temu, kto widzi wszystko jak na dłoni, czy to gałąź, czy to strzyga, o co tylko strach zapyta. Wiedza o tym, co rzeczywiście istnieje i co nie istnieje w twoim pobliżu, to wspaniałe lekarstwo na potwory i demony. Dwójka starców już dawno zapomniała czym jest lęk wywodzący się z nieznanego. Poza tym wyćwiczone wojnami oczy nie wymagały lichej pochodni, żeby widzieć nawet w najczarniejszą noc. Jedyna rzecz, która mogłoby przypomnieć im o tych negatywnych emocjach, to realizacja, że znajdują się o krok od śmierci. Takie sytuacje zdarzały się już jednak rzadko. Przez długie lata zajmowali się polowaniem na ciągle powracające potwory, ale że kompetentnych ludzi było teraz pod dostatkiem, a zawsze wytrenowane ciała jeszcze nie zawodziły herosów, to trudno było prosić o ekstremalne wydarzenia.

— Czego mogą szukać w Brytanii? — zagadnął w końcu Reece. — Ci inkwizytorzy.

— Tego, co wrzody kochają najbardziej: nosicieli — zażartował bez namysłu Gregory.

— Jeśli dobrze kojarzę, nigdy się tutaj nie zapuszczali. Zostawili to moim przodkom, templariuszom, a sami bawili się na kontynencie.

— Może nie podoba im się, że na naszym świętym tronie zasiada druidziątko? — zaproponował.

— Ale to hen, hen za daleko, żeby bić się z druidziątkiem. Jeszcze w dodatku z naszym to się nie opłaca, bo narobią sobie tylko guzów. Poza tym co oni poradzą, jak on włada tym mieczykiem? Przecież święte ostrze wybrało bluźniercę! — ostatnie słowo Reece zabarwił ironią.

— I nikogo innego — dopowiedział Castelvill. — Ja mam mojego świętego Hevniari Mani, on swojego Caliburnus. Co to za różnica i heca? Obie bronie są pewnie tak samo warte zachodu, czyli nic nie do uwierzenia. Wystarczy mieć dobrą łapę do tych zabawek i możesz sobie nimi wywijać, a motłoch myśli, że anioł boski cię wybrał.

— No w rzeczy samej. Ludzie zachwycają się nad kawałkiem świecącego żelastwa. Lepiej by im było, gdyby moją magię tak wielbili — nagle zamilkł. — Do kogo był adresowany ten papier?

Gregory wyciągnął z kieszeni kopertę i raz jeszcze zbadał ją wraz z zawartością.

— Do mnie — poinformował.

— A do mnie to nie? — wykrzyknął Reece z niezadowoleniem i aż podskoczył na siodle.

— Zapomnieli?

— Jak niby mogli zapomnieć?

— Umyślnie? — zaproponował Gregory z poważną miną.

— Tak sądzisz?! — Reece zbladł, chociaż nie było tego widać w ciemnościach.

— Wyjaśnisz to z Mabel, jak dotrzemy do domu. Pewnie się baaardzo stęskniła — wkręcił śrubę głębiej Castelvill, kiwając powoli głową.

— Może lepiej zawrócić i napić się do nieprzytomności?

Ostateczna propozycja niestety nie uzyskała żadnej odpowiedzi zwrotnej.

Gregory i Reece jechali przez całą noc bez przerwy, ale też bez pośpiechu i ze spokojem serca. Żadnej piekielnej maszkary w zasięgu wzroku, żadnej sfory wilków, czy przygłupich hultajów. Dopiero przy pierwszych promieniach słońca postanowili dać odpocząć koniom i złapać trochę snu na małej polance. Znajdowali się już na tyle daleko Szczeliny rodzącej potwory, aby nie musieć się martwić o większą zasadzkę. Wierzchowiec Castelvilla miał już serdecznie dosyć dźwigania wielkiej kupy mięśni, a wielka kupa mięśni siedzenia w jednym miejscu. Gregory rozprostował stare kości, po czym z Reece łyknęli gorzałki, położyli się tam, gdzie stali i błyskawicznie zasnęli, tak jak na porządnych wojowników przystało.

— Wreszcie padli — poinformował samego siebie potwór w ludzkiej skórze.

Obserwował dwójkę starców poprzez oczy kruka, będąc od nich oddalonym o dobry kilometr i mocząc zmęczone nogi w rzecze. Zbliżenie się jeszcze bardziej do tych wprawionych łowców zakończyłoby się pewnie jego szybkim wykryciem i popsułoby zarówno element zaskoczenia, jak i możliwe plany. Podążył za Gregorym i Reece, bo doskonale znał ich wartość oraz zbrodnie, jakie poczynili na przestrzeni lat. Musieli zapłacić. Problem jednak tkwił w tym, jak do tego doprowadzić. Różnica sił nie przemawiała za przewagą hybrydy człowieka z potworem, a on nie zdążył zabrać ze sobą armii. Mimo wszystko, lepsza okoliczność się już nie nadarzy. Szczególnie, jeśli zamierzają ponownie wmieszać się pomiędzy innych morderców. Z drugiej strony wystarczyłoby jedynie poznać powód, dlaczego opuścili miejsce, które tak bardzo dopełniali. Po tym całym szpiegowaniu mógłby wrócić do Szczeliny, aby poprowadzić zorganizowany atak na Twierdzę Srebrnych Mieczy. Czemu tak wprawni mordercy nagle rezygnują z zabijania moich braci i sióstr, jeśli głównie dzięki nim cały ten straszliwy proces trzymał się w ryzach? Inne istoty rzeczywiście są pełne nielogicznych zagadek.

Wyszedł z wody i przykucnął obok śpiącego wilka.

— Jeśli tylko ty pójdziesz, to ja niczego nie poświęcam, a oni pozostaną w niewiedzy. To powinien być najmądrzejszy ruch. Jednocześnie ruch, który przekreśli moją bezradność. Co o tym sądzisz? — zapytał wilka, oczywiście nie oczekując, że zwierzę się nagle odezwie lub chociażby pokiwa głową w zrozumieniu.

Ściągnął rękawicę z prawej ręki, ujawniając na światło dzienne dziwaczną dłoń: z zewnętrznej strony blada i nadmiernie żylasta, z wewnętrznej sina i pofałdowana, z małymi dziurkami ustawionymi wzdłuż palców. Z otworów niespodziewanie urosły krwawe bąbelki, niby mydlana zabawka dla dzieci. Bańki pękły, a na nich miejsce wysunęły się krótkie kolce, ostre niczym igiełki, pokryte czerwoną mazią.

— Wybacz, że cię w to wciągnąłem — ponownie zwrócił się do wilka, drugą ręką głaszcząc gęstą sierść. — Jako przeciwnicy ludzkości musimy się mimo wszystko wspierać.

Wbił kolce w pobliżu szyi zwierzęcia, na co wilk odezwał się bolesnym skomleniem. Zabandażowany wmasował truciznę w skórę ofiary i szybko odskoczył, żeby móc obserwować przemianę z bezpiecznej odległości. Zwierzę zaczęło się trząść i wypluwać z paszczy gorącą posokę. Wkrótce na futrzanym ciele pojawiły się nadnaturalne uwypuklenia, jakby coś rozpychało skórę od środka, po czym całość jednocześnie spuchła. Wydłużyły się łapy, ogon oraz pysk. Na miejsce starych kłów i pazurów pojawiły się nowe - większe i groźniejsze. Ze wszystkich otworów i ran wyciekała ropa i krew. Obrzydliwa transformacja dzikiego zwierzęcia w potwora. Nawet hybryda miała trudności w spoglądaniu na własne dzieło. Był to proces, który nie występuje naturalnie w przyrodzie na żadnej z istniejących i nieistniejących już planet, w żadnym żywym i martwym wymiarze.

— Zaatakuj większego człowieka, mniejszego unikaj i nie pozwól, żeby większy dobył swój topór — wydał polecenia zabandażowany.

Jak dotąd wijący się w agonii wilk uspokoił się po usłyszeniu słów napełnionych Autorytetem Savli, mistyczną mocą unikalną dla wybranych potworów, pozwalającą kontrolować swoich braci i siostry oraz bezduszne zwierzęta. Podwładny hybrydy ruszył powoli w kierunku, gdzie obozowali starcy, a humanoid położył się pod drzewem, by móc skupić się na oglądaniu zamieszania poprzez oczy obserwatorów. Liczył na to, że chociaż zrani któregoś z herosów.

Gregory i Reece leżeli w kompletnej ciszy, pogrążeni w błogim śnie bez żadnych zmartwień. Nieco dalej spoczywały nieprzywiązane do niczego konie. Dobre wytrenowanie i strach przed wszędzie węszącymi potworami sprawiały, że ostatnią rzeczą, o której by pomyślały, byłoby bezmyślne porzucenie ludzi, przy których jest przecież najbezpieczniej. Przyjemny czas leżakowania trwał w najlepsze, kiedy na drzewach, na skraju polanki, usadowiło się kilkanaście ptaków - głównie pliszki oraz strzyżyki - i grzecznie wyczekiwało przedstawienia, jakie miało niechybnie odegrać się w tej niewinnej scenerii.

Z pomiędzy gąszczu wyłonił się zdeformowany wilk rozmiarem przypominający niedźwiedzia. Ze skupieniem analizował otoczenie, a kroki stawiał ostrożnie, tak żeby nie obudzić przyszłych ofiar. Złaknione krwi ślepia zatrzymały się na masywnym przedmiocie owiniętym w gruby materiał. Na plecach potwora spomiędzy fałd zmutowanej skóry wypełzła zielona macka pokryta śluzem i pognała w stronę zawiniątka. Zanim starcy wyczuli zagrożenie, obślizgła macka owinęła się wokół drzewca i odrzuciła topór na kilka metrów. Potwór zastawił drogę Catelvillowi, gdy ten podniósł się gwałtownie, zamierzając odzyskać własność. Wiking zatrzymał się na ten nad wyraz inteligentny gest, aby zmierzyć poczwarę bystrym okiem. Była od niego mniejsza o trzy głowy, a nad nią wiły się już cztery długie macki. Gregory wzruszył ramionami i bez dłuższego wahania rzucić się na nią z pięściami, na co demoniczna paszcza ukazała wielkie kły, a zwierzę ruszyło by zanurzyć je w ludzkim mięsie. Kiedy skoczyło w górę, człowiek schylił się ku ziemi i wymierzył doskonałe uderzenie w spód śliniącej się paszczy wilka, odrzucając go na półtorej metra w górę. Mutant upadł boleśnie na ziemię, ale zanim podniósł się na łapy, wiking naskoczył nogą na jego głowę, miażdżąc jego czaszkę i uwalniając pokłady kryjącej się tam krwi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania