Uśmiech upadłego : 1

1- Wykiwana razy dwa

 

Czy znasz taką osobę, która zawsze nieświadomie pakuje się w kłopoty?

 

Wiesz, taką która miała świetne życie, plany na przyszłość i nagle los zdecydował, że ma chyba za dobrze i szkoda by było jakby coś się popsuło?

 

Jeśli nie , to się nie znamy : Zatem cześć! Jestem Anne Fisherman!

Musisz wiedzieć, że ja naprawdę nie chciałam niczego złego. Marzyłam aby normalnie pójść do liceum, dostać się na dobre studia, znaleźć pracę i tak dalej… a jednak daruj sobie An! Życie to nie bajka, aby planować ,, happy end”. Najpierw musisz do takowego dożyć, a to często jest najtrudniejszą częścią zadania.

 

W moim przypadku ten co siedzi na górze musiał mieć chyba zły humor. Albo miał dobry i chciał go sobie jeszcze bardziej polepszyć. Tak czy owak było źle. Chociaż zaczęło się całkiem łagodnie:

 

Trzask kartonów otrząsnął mnie z przemyśleń.

Podniosłam odrętwiałą głowę z okna l odwróciłam się w stronę pozostałych siedzeń. Chwyciłam leżący między pudłami I pudełkami telefon.

Dziesiąta Trzydzieści.

Westchnęłam cierpiętniczo. Założyłam, że za oknem będzie widać coś więcej niż pola, więc nie naładowałam przez noc telefonu. Mój Samsung był więc na krytycznym trzy procent baterii (a mówili że będzie można korzystać przez kilka dni bez ładowania). Tak łatwo wywieźć człowieka w pole. A propos pola, czy mijaliśmy coś poza tymi polami?

 

- Skończył się foch ? - z przedniego siedzenia odezwał się głos mojej mamy. Poczułam mocne ukłucie w sercu, więc puściłam to pytanie mimo uszu I rozwaliłam się na fotelu - Kochanie, przeprowadzamy się tylko do innego stanu a nie na drugi koniec świata.

 

Dziękuję mamo, fuknęłam w myślach, naprawdę mnie to pocieszyło.

Myślałam, że rodzice żartowali z tą przeprowadzką. Ba! Do końca miałam nadzieję, że z któregoś z mnożących się kartonowych pudeł wyskoczy jakiś celebryta z kamerą.

Nie no, musieli żartować, tłumaczyłam sobie, przecież kto normalny chciałby się przeprowadzić ze spokojnego Chicago, Illinois do jakiejś kompletnej dziury w Wisconsin czterdzieści mil od zachodniej granicy stanu.

Cóż, jak się okazało moi rodzice najwyraźniej normalni nie są. Tydzień zajęło im znalezienie nowego domu, spakowanie wszystkiego w kartony I całkowite zniszczenie mojego życia.

Wyobraź sobie w tydzień stracić wszystkich znajomych I przyjaciół z którymi się dorastało . Dobrze, nie musisz. To ssie. To jak stracenie części siebie. Tej szalonej części Anki Fisherman, która mówiła że wszystko będzie dobrze, bo przecież będziemy się widywać w wakacje.

Teraz była tylko smutna Anna rozwalona na tylnym siedzeniu szarego forda - iście żałosny widok.

 

- Kochanie, popatrz za okno - mój tata odwrócił się w moją stronę z uśmiechem - Jesteśmy już prawie na miejscu - oznajmił.

Czyli minęły cztery godziny od opuszczenia Chicago, nieźle.

Z niechęcią podniosłam się do siadu I zerknęłam za okno. Rzeczywiście, wyjechaliśmy z pola I obecnie przemierzaliśmy las. Droga zaczynała być coraz bardziej nierówna I co chwilę musiałam odpychać lecące na mnie kartony.

 

- Co oznacza prawie? - spytałam ratując się od kartonu z czymś co zapewne było komodą, a ważyło chyba z tonę.

Auto stanęło, a kilka ,,leciutkich" pudeł wgniotło mnie w fotel tak mocno, że łopatkami poczułam jego konstrukcję. Naprawdę, nie mogło być lepiej.

 

- Oznacza, że jesteśmy na miejscu - obwieścił ojciec - Możesz wysiąść -.

Dosłownie wyleciałam z samochodu ( wciąż z ogromną niechęcią) I spotkałam się twarzą w twarz z dwupiętrowym domem, nieco większym niż dom w którym mieszkaliśmy w Chicago.

Nie był brzydki, fakt, ale w niczym nie umywał się do mojego domu. Och przepraszam, nie był to nawet mój dom. Należał teraz do starszej pary z kotami, którzy przenieśli się tam pewnie tylko dlatego aby pogromić szczęście jakiegoś dziecka. Z jednym im się przynajmniej udało.

Podniosłam się z ziemi I zebrałam całą pogardę, którą trzymałam w sobie posyłając ją w spojrzeniu moim rodzicom.

W tamtym momencie moje zdenerwowanie całą tą sytuacją przebiło punkt kulminacyjny i zebrałam całą siłę woli aby nie wyszarpać ojcu kluczyków i wrócić do Chicago, a byłabym w stanie nawet mieszkać na ulicy.

Bez słowa chwyciłam dwa kartony z moim imieniem i udałam się do środka budynku.

 

W Chicago mieliśmy wszystko czego nam było potrzeba. Nie brakowało pieniędzy, sąsiedztwo było przyjemne, szkoła blisko. Tutaj jedyne co było w okolicy to zapewne skrzynka na listy, a znając życie jedyną formą poczty był gołąb.

Nie schylając się, zdjęłam buty przy wejściu . I tak to mama robiła pranie, więc nie obchodził mnie stan moich skarpetek.

Przeszłam przez korytarz wyłożony starymi kafelkami, wspięłam się po schodach prowadzących na piętro i skręciłam w prawo, wchodząc do mojego pokoju.

Mój pokój wyglądał jak reszta tego przeklętego domu. Drewniane ściany, drewniany sufit i drewniana podłoga, wszystko z drewna. Świetnie, zjednam się z naturą! Będę spać na drewnianym łóżku przykryta ściółką, jeść na śniadanie korniki i popijać żywicą, a po śniadaniu wybiegać do lasu i bawić się z sarenkami…po prostu świetnie.

Podeszłam do łóżka, które na moje szczęście miało powleczoną normalną pościel i położyłam na nim kartony. W pudłach nie było nic cennego, dlatego miałam zamiar je wcisnąć pod łóżko i czekać aż rozpakują się same, ale zanim zdążyłam ponownie się nimi zająć zauważyłam, że jedno pudło jest lekko otwarte. Otworzyłam je szerzej. W środku zgodnie z tym co wcześniej stwierdziłam nie było nic cennego, lecz jedna rzecz rzuciła mi się w oczy.

 

Dzień przed przeprowadzką razem z moją mamą udałyśmy się do księgarni. Mama potrzebowała coś kupić , a ja chciałam po raz ostatni wyjść na miasto. Były wakacje, więc Des Plaines świeciło pustkami.

Księgarnia tamtego dnia stała pusta. Właścicielka sklepu, która zamykała już drzwi księgarni na nasz widok złapała się za głowę. Wbiegłyśmy szybko do księgarni: mama pobiegła do sekcji z artykułami biurowymi, a ja nie wiedząc co ze sobą zrobić zajęłam się oglądaniem wystawy. Zobaczyłam książkę z ładną okładką. Czarny nóż na srebrnym tle. Nie zwróciłam uwagi na tytuł, bo mama krzyknęła abym się pospieszyła. Chwyciłam książkę i zaniosłam do kasy (mama w międzyczasie kupiła najbardziej lipny kalendarz z żartami dla starszych ludzi oraz beżowy planer ) .

 

Teraz książka leżała na wierchu kartonu, i wreszcie mogłam jej się przyjrzeć.

Makbet…Szekspir . No super.

Przypomniały mi się cierpienia związane z omawianiem tego syfu w szkole. Gdybym nie była wściekła na rodziców, poszłabym pewnie do mamy i obwieściła, że wydała niepotrzebnie pieniądze. A tak, to niech myśli, że się edukuję (bo jestem prawie, że pewna, że wiedziała za co płaci).

 

A tak to chwyciłam gwóźdź do swojej trumny i rzuciłam się na łóżko. Przez mój ciężar karton wybił się z łóżka i z hukiem pękającego szkła upadł na podłogę.

Cóż, albo to była jakaś szklanka, albo pamiątka rodowa po prababci. W jednym czy drugim przypadku : świat tego nie potrzebował.

Będąc już w temacie rzeczy zbędnych, mój nowy pokój był nudniejszy niż się tego mogłam spodziewać. Zanim siła nudy kazała mi się podnieść wytrzymałam pięć minut w bezruchu. Potem postanowiłam podejść do okna.

 

Z mojego pokoju był widok na las. I w sumie tylko na las. Przeklęty matecznik otaczający dom zdawał się grozić: ,, Wejdź do mnie, a sprawię, że staniesz się zagryzką dla zwierząt”.

Jeszcze czego, puszczo przebrzydła!, pomyślałam, Obecnie o niczym bardziej nie marzę.

Tuż pod domem znajdywał się parking. Tata wyjmował z samochodu ostatnie pudła, a mamy nie widziałam, więc zapewne siedziała już w kuchni i rozpakowywała przybory kuchenne. Przez całą jazdę samochodem ( we wcześniej wspomnianym planerze, który obecnie wydawał się być ciekawszy od całego nowego otoczenia) zapisywała wszystkie plany odnośnie rozpakowywania.

 

Moja mama była podręcznikowym przykładem człowieka - urzędu. Wszystko musiało być jak w zegarku, poprzednio zaplanowane z wszelkimi możliwymi wyjściami. Ta mania rozwijała się do tego stopnia, że moje pierwsze wspomnienie związane z moją mamą pochodzi z momentu gdy w wieku trzech lat zrobiła mi mierzenie całego ciała, aby beze mnie móc udawać się na zakupy. Wszystkie wymiary zapisała oczywiście w swoim specjalnym zeszycie, który posiadał wszystko : od listy wszystkich numerów alarmowych ( wliczając dziwo 112 ) po rozkłady jazdy autobusów, które kiedykolwiek kursowały w Chicago.

 

Mój tato natomiast był osobą nieco bardziej wyluzowaną, lecz nadal wyraźnie widać u niego było wpływy małżeństwa z moją mamą.

W tym związku moja mama nosiła spodnie, ale szczerze mówiąc gdyby spojrzeć na moich dziadków to spokojnie można by było dojść do konkluzji, że dominacja kobiet była w tej rodzinie dziedziczna.

 

Udałam się do kuchni, gdzie zgodnie z moimi przypuszczeniami siedziała mama.

Większość wyposażenia kuchni była już na swoich miejscach ( dokładnie w takim samym układzie jak w Chicago), więc musiałam leżeć pogrążając się w beznadziejności mego żywota dłużej niż pięć minut. Mama w momencie kiedy weszłam do kuchni wkładała proszek do zmywarki za śmietnik znajdujący się tradycyjnie pod zlewem, przy czym szafka była tak duża, że wchodząc do kuchni widziałam tylko mamy stopy.

 

- Rozpakowana ? – mama wyszła z szafki i usiadła na podłodze.

 

- Powiedzmy – westchnęłam i podeszłam do lodówki. W środku nie znalazłam coli ( nie żebym miała na nią specjalnie ochotę, jednak jakby stała to bym nie pogardziła) w oczy natomiast rzuciło mi się białe pudełko, leżące niewinnie na najwyższej półce.

 

- Nie ruszaj! – mama zareagowała zanim nawet pomyślałam aby po nie sięgnąć. Spojrzałam w jej kierunku.

 

- A co tam jest ? – spytałam niewinnie, starając się utrzymać z mamą kontakt wzrokowy. Już prawie czułam teksturę kartonu, gdy mama spiorunowała mnie wzrokiem. Cofnęłam dłoń.

 

- Ciasto, nie dla ciebie – odparła.

 

Od kiedy byłam mała, moja mama była sceptycznie nastawiona do dawania mi słodyczy. Gdy reszta moich przyjaciół obżerała się na Halloween , ja siedziałam w domu i zagryzałam specyficzność rodzonej matki daktylami .Inna sprawa miała się z moją babcią, która za każdym razem jak mnie widziała wręczała mi ukradkiem torbę z krówkami.

 

- W takim razie dla kogo ?

Szczęśliwie mój ojciec cierpiał na absencję cukru razem ze mną, więc jeśli jakiekolwiek ciasto ( w dodatku kupne) pojawiało się w naszym domu w innym miejscu niż w telewizorze oznaczało to, że albo będziemy mieć gości albo sami nimi będziemy.

 

- Jutro mamy z ojcem zamiar pójść do sąsiadów się przywitać – wytłumaczyła mama , po czym wstała i podeszła do lodówki – Teraz jak o nim wiesz, będę zmuszona schować je do schowka.

Brzmiało to niewinnie, ale ja nie dałam się nabrać. Znając swoją matkę przez piętnaście lat swojego życia, ma się pojęcie o pewnych rzeczach. .

 

- Mam z wami iść, prawda? -.

Matka uśmiechnęła się perfidnie i odstawiła ciasto do lodówki.

Następne częściUśmiech upadłego :2

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Domenico Perché dwa lata temu
    No cóż...

    Gdyby było to osadzone w Polsce, miałoby większą wartość. Autor by wiedział o czym pisze. A tak... Wolne żarty. Numer alarmowy w USA 112? Serio?

    Spokojne Chicago, w którym mieszka? Kolejny żart?

    Zdejmowanie butów na wejściu? Znowu Polska... I ten śmietnik pod zlewem...
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Dalej... Drewniany dom. W USA multum domów jest z drewna. Nawet jeśli sama mieszkała dotąd w starym ceglanym to nie powinno jej to dziwić.

    Natomiast zamiast ucieszyć powinno ją zdziwić, obrzydzić czy nawet przerazić zaścielone łóżko. Bo niby KTO miałby to zrobić?
  • Domenico Perché dwa lata temu
    I aby nie było, że się tylko czepiam...

    Doceniam 4 godziny drogi. To jest realny czas. Pasuje.
  • Franka dwa lata temu
    Dziękuję za komentarze! Niestety nie byłam w stanie zamieścić przypisów pod rozdziałem, ale pod następnym się postaram. Generalnie sęk w tym, że Anne ma na nazwisko Fisherman nie bez powodu, jej rodzice są pochodzenia polskiego stąd też zostały niektóre polskie zwyczaje. Numer 112 rozwiąże się w kolejnym rozdziale ;))
  • Franka dwa lata temu
    Domenico Perché sprawdzony kilka razy na google mapsach aby się zgadzało ;))
  • Domenico Perché dwa lata temu
    Franka A miałem zawsze cichą nadzieję, że zwyczaj zdejmowania butów w progu umrze jako pierwszy...

    Chyba będę musiał oddać paszport, nie dam rady zdać testu na Prawdziwego Polaka, nawet śmietnika nie mam pod zlewem...
  • Franka dwa lata temu
    Domenico Perché jak to?! przecież to dziedzictwo narodowe! to niestety już zniewaga... :))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania