Vive la F... - cz.1. Mrok.

Poprzez szum fal momentami przedzierały się pojedyncze odgłosy muzyki, ale nie na tyle wyraźnej, by można było rozpoznać piosenkę. W nieznacznie oświetlonym światłem księżyca pomieszczeniu widoczne były jedynie kontury – krzesło, stół, prycza, skulona na ziemi postać z głową opartą o ścianę. Kobieta przez dłużą chwilę siedziała nieruchomo, lecz po chwili otarła policzek o lewe ramię, chcąc odgarnąć włosy z twarzy. Przyklejony do zakrzepłej krwi kosmyk na dobre przylgnął do rozbitej brwi. Na ile to było możliwe z nadgarstkami skutymi za plecami, Cathrine podniosła się powoli z ziemi, podeszła do metalowych drzwi i dwa razy lekko kopnęła je czubkiem buta. Odsunęła się od wejścia, jakby wystraszona swoim czynem i wyczekująco wbiła wzrok w metalowe kółko na środku. Wizjer odsunął się dość szybko, ale po drugiej stronie czekała tylko cisza.

-Czy ….. Czy mogę… - zaczęła nieśmiało, mając wrażenie, że odgłosy morza pochłaniają każdą kolejną głoskę. Nie wiedziała jak w ogóle zadać to pytanie. Pęknięta warga znów zaczęła drżeć. - …proszę.

Metalowa blaszka opadła z brzękiem na swoje miejsce.

Czekać.

Młody chłopak w nieco zbyt duży mundurze nachylił się nad palącym papierosa dowódcą. Chociaż na krześle, to wydawał się siedzieć wygodnie z oficerkami wyłożonymi na blat stołu.

-Czego chciała?

-Spytała, hmm, poprosiła, czy może mieć ręce skute z przodu, tak aby móc się położyć na pryczy.

Palacz uniósł lekko brew.

-Ok…- powiedział przeciągle, ale nagle podpierając się prawą ręką z papierosem w palcach, syknął z bólu poprawiając się na krześle. Bandaż na lewym przedramieniu z brunatnego ponownie zaczął się robić krwistoczerwony.

-Nie rozmawiaj z nią! – krzyknął do odchodzącego młodego.- Rozumiesz? Masz z nią nie gadać!

Porucznik opadł z powrotem na krzesło i ze złością spojrzał na brudny materiał. „Kurwa, czwarty raz trzeba zmienić”.

Zgrzyt metalowej zasuwy zastał kobietę nadal stojącą przed drzwiami.

-Przodem do ściany – padł rozkaz. Po chwili poczuła jak metal, od dobrych 8 godzin spinający na plecach jej zdrętwiałe ręce, uwalnia jedną z dłoni. Cudowne uczucie. Miała ochotę rozpiąć ramiona, machać nimi jak ptak, rozciągnąć na boki, przeciągnąć się jak po wzmacniającym śnie i w pełni nabrać rześkiego powietrza do płuc.

-Odwróć się! Ręce! – warknął przezornie młody.

Posusznie obie dłonie znalazły się ponownie obok siebie, a metal kajdanek znowu niemiłosiernie naciskał na kostki nadgarstków.

-Merci – wyszeptała i przyjrzała się chłopakowi. Miał z 17 lat. Może nie mógłby być jej synem, ale na pewno dużo młodszym bratem.

Młody odsunął się gwałtownie, ale z odległości kilku kroków też się przyglądnął. „Merci”! Ta Szwabka sobie przygrywa! Pilnował jej od kilku godzin, niczego wcześniej nie chciała, nawet wody. Była zagadką – podobno Niemka, a przecież mówi jak prawdziwa Francuzka. Na wszelki wypadek lepiej wykonać rozkaz: ani słowa! Wycofując się do drzwi przez chwilę jeszcze przebiegł wzrokiem po swojej osadzonej – rozdarta na ramieniu, męska koszula, która jeszcze dziś rano była biała i wykrochmalona, a teraz brunatna od zaschniętej krwi. Musztardowe, sztruksowe spodnie z ciemnymi plamami w miejscu kolan. Ubłocone oficerki. Rozwiane ciemne włosy zakrywały pół twarzy, ale z nawet w marnym świetle odznaczały się krwawe ślady po ciężkiej ręce porucznika.

 

Choć prycza śmierdziała stęchlizną, umożliwiała wygodniejszą pozycję niż poprzednia - na ziemi pod ścianą. Cathrine skuliła się, ale nawet nie próbowała zasnąć. Wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w obdartą ścianę dokonała projekcji wydarzeń ostatniego wieczoru, próbując cokolwiek poukładać i zrozumieć.

-„Pani dohtor, pani dohtor” – Cathrine przygotowywała w kuchni kolację, kiedy Anette z sąsiedniej wsi zaczęła walić do drzwi – poznała ją po charakterystycznej wymowie – „mój bhat jest bardzo chohy, pani dohtor!”

Idąc w kierunku drzwi zdjęła fartuch kuchenny i wytarła mokre ręce. Z oddali dochodziła muzyka sobotniej zabawy w wiosce. Czerwcowy wieczór był ciepły, ale to co poczuła na skroni po wyjściu przed drzwi było zdecydowanie zimne. Szczęk odbezpieczanego spustu rozwiał wszelkie wątpliwości. Tak jak i spuszczony w dół wzrok Anette, przy której głowie widniała druga broń.

-Przephaszam, pani dohtor… - krępa sylwetka dziewczyny została odepchnięta na bok, a w jej miejscu zmaterializował się stojący stopień niżej mężczyzna. Schował pistolet do kabury i poprawił wojskową kurtkę.

-W porządku, Anette – wyszeptała Cathrine wpatrując się w gościa. Skamieniała, nie odwróciła głowy w bok, by poznać jego towarzysza.

-Możemy wejść? – nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku Cathrine. Kobieta drętwo zrobiła kilka kroków w tył, nie spuszczając oczu z przybysza, aż zatrzymał ją stół. Szybko znalazła się po jego drugiej, bezpieczniejszej stronie.

-W czym mogę pomóc? – melodyjność jej francuskiego pomogła ukryć strach w głosie. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i zaczął rozglądać po kuchni. Spojrzała na drugiego, który nie schował pistoletu, ale nonszalancko wsparł go na biodrze i oparł się o futrynę drzwi. Był podobny do swojego towarzysza, ale wyglądał na młodszego i młodszego stopniem. Nie spojrzawszy ani razu na kobietę, zaczął bawić się bronią.

-Co panów sprowadza? – grzeczne, ale stanowcze pytanie miało dać dowód hardości, ale znów spotkało się lekkim uśmiechem politowania.

-Nie zajmiemy pani dużo czasu. Przejdę od razu do rzeczy: proszę spakować swoją torbę lekarską, wszystkie lekarstwa i cały ekwipunek medyczny.

-Większość rzeczy mam w przychodni...- Cathrine przepraszająco, ale z wyraźną ulgą chwyciła za torbę, która i tak zazwyczaj stała gotowa do nagłych wyjazdów. Dorzuciła kilka bandaży i chloroform.– W zasadzie to wszystko co mam przy sobie – szybko postawiła pełną torbę na stole i popchnęła ją lekko w kierunku gościa.

Nagle ze strachem dostrzegła, że młodszy odchodzi od drzwi, siada na krześle i kładzie nogi obute wysokimi, skórzanymi oficerkami na stół.

-Doskonale. – starszy położył dłonie na rękojeści torby i uśmiechnął się do Cathrine. Był przystojnym ciemnym blondynem i mimo twarzy wysmaganej wiatrem miał łagodny wyraz oczu. Jego głos był spokojny i głęboki. – Teraz proszę spakować swoje najpotrzebniejsze rzeczy.

Kobieta znieruchomiała z przerażenia. Spojrzała na młodszego, który nadal siedział i bez słowa bawił się bronią. Starszy czekając znowu przechadzał się dalej po domu, przyglądając się od niechcenia sprzętom i obrazom.

Przeszedł do pokoju.

-O, na przykład do tego – wyciągnął z szafy dużą walizkę i z całkiem miłym uśmiechem podał ją Cathrine. Kobieta jakby się ocknęła z oszołomienia.

-Oczywiście – uśmiechnęła się zgodnie. Zaczęła pakować kilka ubrań i przybory kosmetyczne. Odprowadzana wzrokiem przez obserwującego ją młodszego faceta, podeszła spokojnie do przedpokoju po buty. Spakowała ze dwie pary, a trzecią, wysokie, skórzane oficerki zwinnie założyła na nogi. Wstrzymała oddech i jednym skokiem rzuciła się ku drzwiom.

Zamknięte.

-Ej! Ty! – młody w sekundzie złapał za drobną dłoń mocującą się z zamkiem.

Chirurgiczna stal ukryta w drugiej dłoni błysnęła, ostrze wtopiło się gładko w mięśnie przedramienia i napotkawszy na opór kości zsunęło się po niej w dół, aż do nadgarstka oddzielając cały płat mięśnia.

-Aaaaa…. O ty suko! – syknął z bólu i chwycił się za rękę. Przycisnął ją do połaci wojskowej kurtki. Sekundę później prawa dłoń, cały czas dzierżąc pistolet, poszybowała w górę i ze świstem zapikowała w dół wymierzając siarczysty cios w policzek. Uderzenie w momencie powaliło kobietę na ziemię. Momentalnie podnosiła się odruchowo, kiedy w żebra wbił się czubek twardego buta. Natychmiastowe kolejne kopnięcie w to samo miejsce przyskrzyniło ją do chłodnej terrakoty. Skuliła się z bólu i osłoniła głowę rękami. Trzymając się za tryskającą krwią ranę, napastnik próbował zachować równowagę wymierzając kolejny cios.

-Co tu się kurwa dzieje?! – starszy wojskowy błyskawicznie wrócił się z pokoju – Co ty kurwa odpierdalasz?!

- Ta dziwka pocięła mnie skalpelem! – młody odsłonił ranę, z której chlusnęła kolejna porcja ciemnoczerwonej cieczy - Chciała zwiać!

- Idź się opatrzyć.

Starszy z mężczyzn pochylił się nad skuloną, trzymającą się za brzuch kobietą i przyjrzał pękniętemu od spotkania z obudową pistoletu łukowi brwiowemu. Stróżka krwi biegła w stronę otarcia na policzku. Na oko ocenił żebra na nienaruszone. Cathrine trzęsła się ze strachu i bólu, z trudem łapał a oddech, ale nie jęknęła. Zawstydzona, chciała ukryć głowę w dłoniach, kiedy poczuła, jak jakaś siła wykręca jej ręce do tyłu. Chłód kajdanek na nadgarstkach unieruchomił ją na dobre. Mężczyzna pomógł jej klęknąć, ale kolejna fala bólu w podbrzuszu zmusiła ją do pochylania nad samą podłogą.

-Oddychaj głęboko. Wiem, że boli. Postaraj się. Musisz się uspokoić. Chcemy tylko coś wyjaśnić i wszystko będzie dobrze. – stonowany głos wwiercał się w umysł, ale Cathrine czuła, że ma rację.

Opór tylko pogorszy sytuację. Musi się uspokoić. Wdech. Wydech. Wdech. Policzek palił żywym ogniem, w ustach czuła słodki smak krwi. Wydech. Wdech. Ból w podbrzuszu był nie do zniesienia, ale wiedziała, że żadne z żeber nie pękło mimo ogromnej mocy podkutego żelazem buta.

-Już lepiej? Idziemy. – nieznajomy pomógł kobiecie wstać z kolan. Chwycił ją za ramię i ostrożnie wyprowadził przed budynek.

Cathrine spokojnie pozwoliła się poprowadzić. Wdech. Wydech.

Może nie było go wcześniej, a może nie zauważyła. Na placu stał wojskowy samochód z plandeką zamiast metalowego dachu. Wysiadł z niego kolejny żołnierz i na rozkaz przełożonego poszedł do domu po spakowane torby.

Na widok samochodu Cathrine zatrzymała się w miejscu. Podeszwy butów z całą mocą wbiły się w ziemię.

-Nie! Nigdzie nie jadę! Gdzie mnie zabieracie?! Tutaj możemy porozmawiać! – poczuła jak ogarnia ją fala paniki. – Nie! Zostawcie mnie ! – zaczęła się szarpać. – Pomocy!!

Ale wioska bawiąca się w oddali na czerwcowej potańcówce nie mogła jej usłyszeć.

- Uspokój się! Przestań się opierać! Idziemy! – szarpnął ją za wykręconą do tyłu rękę i siłą dowlókł do samochodu.

-Nie! Nie chcę! – kobieta zaczęła spazmatycznie łapać powietrze – Proszę, nie! Błagam! – odwróciła się do swojego przewodnika, krzyk zmienił się w histeryczny szept - Nie wiem czego chcecie, ale wszystko wam powiem tutaj! Proszę!

Usłyszała kroki od tyłu i w momencie wszystko zniknęło. Opaska na oczy podziałała jak knebel. Spierzchnięte usta wciąż histerycznie, ale już bezgłośnie powtarzały błaganie. Czyjaś ręka popchnęła ją przed siebie, a po kilku krokach, naciskając na ramię zmusiła do zajęcia miejsca na tylnim siedzeniu. Przez chwilę siedziała sama. Wdech, wydech, próbowała się uspokoić. Równocześnie rozglądając na boki, nadal widziała jedynie ciemność oraz przez szparę pomiędzy końcówką nosa a opaską - maleńki skrawek ubrudzonej krwią białej bluzki. Nagle ktoś dosiadł się do niej z prawej strony. Z przerażeniem poczuła znajomy szpitalny zapach. Krew zmieszana ze środkiem do odkażania ran. Towarzysz podróży nie odezwał się ani słowem, ale jego ramię i kolano raz po raz stykało się z ciałem Cathrine. Dygocąc ze strachu, minimalnie obróciła głowę w jego kierunku. Przez szczelinę w opasce dojrzała w ciemności zakrwawiony bandaż. Samochód ruszył.

Może pół, a może pięć godzin. Straciła orientację w czasie i przestrzeni, równie dobrze mogli jechać na zachód jak i na wschód, w stronę frontu. Jedno było pewne – monotonna jazda pozwoliła opanować atak paniki.

Kiedy wysiedli na miejscu, nadal był ciemno – czuła to przez zamknięte oczy. Ktoś wprowadził ją do budynku, ale nie był to współtowarzysz z obandażowaną ręką. Nie odezwał się całą drogę. Serce na powrót zaczęło szybciej bić, a oddech stał się krótki i urywany gdy poczuła, że sprowadzają ją w dół schodów. Bezwiednie próbowała się wyszarpać, ale wtedy ktoś dodatkowo chwycił ją z drugiej strony. Stosując dźwignię na barku boleśnie wykręcił lewe ramię.

-Dokąd idziemy? Gdzie mnie prowadzicie? – wyszeptała. Usłyszeli, ale nikt nie odpowiedział.

Stukot trzech par butów o posadzkę w jednej chwili ustał i zmienił się w dźwięk otwieranych ciężkich, metalowych drzwi. Dłonie wepchnęły ją do środka mocno oświetlonego pomieszczenia – kolor opaski zmienił się z czarnego na brązowy. Usłyszała szurnięcie i coś pociągnęło ją do tyłu. Poczuła, że siedzi na krześle bez oparcia. Nerwowo kręcąc głową próbowała uchwycić jakikolwiek dźwięk lub obraz. Domyślała się jedynie, że ta dwójka, która ją przyprowadziła, stoi zaraz za krzesłem. Czuła też, że szaleńczo bijące serce zaraz rozerwie jej pierś. Nagle drzwi zaskrzypiały na nowo, a po wnętrzu rozszedł się dźwięk podkutych butów. Kiedy wchodzący stanął przed Cathrine, odczekał chwilę. W momencie kiedy do jej nozdrzy dotarł znajomy zapach spirytusu salicylowego, prawie równocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Opaska została wprawnym ruchem zdarta z oczu , a światło lampy oślepiło ją gwałtownie. Wtem świat zawirował i poczuła, że grunt osuwa się jej spod nóg. Siarczysty policzek zrzucił ją z taboretu. Rozbita warga dotykała zimnego marmuru. Uderzenie było tak silne, że gruchnęła prawym bokiem na podłogę.

-To za rękę.

Dwie pary silnych dłoni pochwyciły ją i poczuła jak leci w górę i usadzają ją z powrotem na krześle. Ledwo dotknęła siedziska, gdy poczuła, że znów spada na podłogę.

-A to na powitanie. – cios dla odmiany padł z drugiej strony.

 

Podłoga była cudownie kojąco chłodna. Mimo niekomfortowej pozycji Cathrine najchętniej zostałaby na niej dłużej. Niestety znów poczuła szarpniecie w górę i po sekundzie na ponownie siedziała na krześle. Podniosła lekko głowę i starając się ignorować światło spojrzeć na swego oprawcę.

-Nazwisko.

-Cathrine Keller. – wyszeptała kobieta drżącymi ustami. Całe jej ciało przeszywały dreszcze.

-Kłamiesz! – kontur postaci powiększył się o wyciągniętą w górę prawicę. Cathrine skuliła się natychmiast, ukryła głowę w ramionach i zacisnęła powieki. Zamarła w oczekiwaniu. Ale kolejny cios nie padł. Nastała cisza.

Odważyła się otworzyć oczy. Podniosła wzrok. Ujrzała młodszego z mężczyzn, składających jej kilka godzin temu niezapowiedzianą wizytę. Bandaż na jego lewej ręce był bardziej brunatny niż biały.

-Nazywam się Cathrine Gerda Keller… -zaczęła powoli, ale stanowczo.

-Kłamiesz!!! - oprawca nagle znalazł się z tyłu. Zimna, twarda lufa pistoletu wbiła się boleśnie unosząc w górę żuchwę kobiety. - Kłamiesz – cierpisz. – Odsunął broń, by mogła mówić.

-Nazwisko. – ryknął.

-Nazywam się Cathrine Keller, jest lekarzem z Bergues! Ja…- przerwał jej walnięciem pięścią w stół.

-Gdy kłamiesz – zaczynamy od początku, rozumiesz? Od samego początku.

-Jestem lekarzem, możecie to sprawdzić. Cathrine Keller. - głos kobiety zaczął się załamywać – Nic nie zrobiłam. Dlaczego mnie trzymacie?! Wypu…

-Nazwisko!!! – metal broni wpił się ostro w skroń.

-Już mówiłam!!! – wykrzyknęła histerycznie – Anna Renois, Martha MacCain, Ludvik van Bethoven – cokolwiek chcesz! Wybierz sobie, skoro mi nie wierzysz!!

Ucisk na skroni zniknął. Żołnierz odsunął się, żeby się lepiej przyjrzeć. Uśmiechnął się sam do siebie i pokręcił głową. Odłożył broń na stół. Konwulsyjnie zgięta w pół, Cathrine nie spuszczała z niego wzroku. Miał ostrzejsze rysy twarzy niż starszy brat, był bardziej ryży niż blond, a całości dopełniały jasnoniebieskie, przenikliwe oczy. Opadająca na nie grzywka nadawała mu zawadiackiego uroku.

- Nazwisko! – powiedział spokojnie.

-Odpowiedź za odpowiedź. – postanowiła ciągnąć va banque.

Parsknął lekko śmiechem.

-No, no… - pokręcił głową.

-Dlaczego mnie tu trzymacie?! I kim właściwie jesteście? – twardym głosem nadrabiała odwagi w stawianiu wszystkiego na jedną kartę.

-To już dwa pytania. – zaczął nieco rozbawiony – A odpowiedź zależy tylko od tego czy zaczniesz mówić prawdę.

Cathrine wzięła głęboki wdech, starając się wyciszyć drżenie ciała i głosu.

- Nazywam się Cathrine Keller, jest lekarzem we francuskim Bergues!- straciła panowanie nad głosem- I albo wiesz, że to prawda albo zgarnęliście niewłaściwą osobę !!!

Jednym ruchem mężczyzna znalazł się tuż przed nią i dłonią zasłonił usta. Twarze obojga dzieliły centymetry.

-Nein, Frau Keller. Das ist kein Fehler! –z zadowoleniem wpatrywał się w pogrążające się w przerażeniu oczy kobiety. Nie był Niemcem, to wiedziała z lekko wyczuwalnego francuskiego akcentu.

- I ty mi to zaraz wytłumaczysz. – kontynuując po niemiecku, powoli popuścił uścisk na jej ustach.

-Nie jestem Niemką! –przerażona wyszeptała idealną niemczyzną, chcąc dostosować odpowiedź do pytania. - Mój ojciec był Niemcem, ale moja matka była Francuzką! Nie jestem Niemką!

Odsunął się powoli i z zadowoleniem kiwnął głową, by kontynuowała.

-Mój mąż…. jest… Jesteśmy w separacji, wiem tyko, że jest w sztabie głównym. Ale od trzech lat nie mam z nim kontaktu! Nie wiem nawet czy żyje!

Wojskowy wyprostował się i powoli przeszedł za stół. Usiadł wygodnie na krześle. Zaczął się bawić bronią.

- Współpracujesz z Niemcami. – zaczął powoli, koncentrując się jedynie na pistolecie.- Leczysz ich i jesteś ich szpiegiem…

-Co??!!! Nie, nigdy! – wykrzyknęła z przerażeniem po francusku- Nie jestem szpiegiem! To jakaś pomyłka!! – podniosła się z krzesła, jakby słowa prawdy miały szybciej do niego dotrzeć, ale mocne dłonie strażników z tyłu szybko usadziły ją z powrotem.

-Nie jestem szpiegiem! Nie jestem Niemką! – zaczęła spazmatycznym szeptem zaklinać rzeczywistość – Nie jestem Niemką! – powtarzała w amoku, bardziej do siebie niż do słuchających.

-Papierosy! I wody. – skinął na strażników. – I możecie iść. My tu sobie jeszcze porozmawiamy.

- Tak jest, panie poruczniku! – zasalutowali i wyszli.

 

Drzwi nie zdążyły się domknąć kiedy mężczyzna znów znalazł się przy Cathrine. Jego ruchy były zwinne, a mimo nieprzesadzonej muskulatury miał w sobie ogromną siłę. Jednym kopnięciem wytrącił spod skulonej kobiety krzesło, które z impetem rozbiło się o ścianę.

-Kłamiesz – cierpisz! – zagrzmiał.

Z satysfakcją wpatrywał się z góry jak kobieta próbuje się pozbierać po kolejnym uderzeniu całym prawym bokiem o posadzkę. Obolałe mięśnie nie były posłuszne. Skrępowane z tyłu dłonie tylko utrudniały zadanie. Po kilku godnych politowania próbach Cathrine poddała się ciężarowi ciała i własnego upokorzenia. Oparła czoło o ziemię, tuż przed skórzanymi oficerkami. Przymknęła oczy w oczekiwaniu na kolejną porcję bólu.

Porucznik przyklęknął na jedno kolano i delikatnie pomógł Cathrine usiąść na piętach. Pochyliła się do przodu, a włosy zasłoniły jej twarz. Łzy potoczyły się bezwiednie, wpadały w głębię rozcięcia na policzku, solą zaznaczając swą bolesną naturę, znikały w kącikach ust.

-Każdy z dwustu zakoszarowanych tu partyzantów z przyjemnością wpakował by ci kulkę w łeb. – odgarnął jej włosy za ucho i czule, wierzchem dłoni wytarł resztki łez z lewego policzka. – Ale ja ci wierzę.

Wstał i wrócił do swojego krzesła za stołem. Drzwi się otworzyły i jeden z żołnierzy wniósł paczkę fajek i szklankę z wodą. Równie szybko opuścił pomieszczenie. Znów byli sami. Wyciągnął się wygodnie na krześle i wciągnął dym głęboko do płuc, nie spuszczając z kobiety wzroku.

Milczał, a ona czekała.

Resztką sił i godności walczyła z pragnieniem, ale widok wody przyciągał jak magnez. Pęknięte wargi, gardło wysuszone naprzemiennym krzykiem i łkaniem pragnęły tylko jednego.

-Wody? Chcesz wody? – porucznik wstał szybko i zgasił papierosa. Udawał zaskoczonego, chociaż musiał się domyślać- Cathy, dlaczego nie mówisz? Wystarczy poprosić. –dodał łagodnie.

Przyklęknął przed skuloną postacią i ostrożnie przysunął szkło do ust kobiety. Cudownie chłodna ciecz rozpłynęła się po jej wnętrzu. Wbrew sobie spojrzała na niego z wdzięcznością. Jakby rozczulony wyciągnął z kieszeni munduru chustkę i zamoczywszy ją w resztce wody zaczął przemywać twarz kobiety. Powoli, niezwykle ostrożnie objeżdżał kawałkiem materiału dookoła pęknięcia na brwi kości policzkowej, przemył brud ze skóry policzka otartego po upadku na podłogę, usunął zaschniętą krew z wargi. Zawstydzona swoim bezradnym położeniem odwróciła wzrok.

-Widzisz – szepnął z bliska. – może być dobrze. Musisz tylko współpracować. – zatrzymał dłoń na brodzie, podniósł ja lekko w gorę i spojrzał kobiecie prosto w oczy. Kiedy cofnął podparcie, głowa bezwiednie opadła w dół i Cathrine ze wstydem oparła czoło o jego ramię. Materiał wojskowej koszuli nasiąkał krwią i lecącymi spod zamkniętych powiek, bezgłośnymi łzami bólu i bezsilności. Trwali tak przez chwilę w ciszy.

Wreszcie mężczyzna odsunął się, wstał i odłożył szklankę na stół. Nie patrząc na kobietę zgarnął papierosy i wyszedł bez słowa.

Chwilę później Keller jakby przez mgłę poczuła jak dwóch strażników podnosi ją z ziemi. Bardziej wlokąc nogami niż idąc, dotarła z nimi do małego, zimnego pomieszczenia w podziemiach. W ciemności dostrzegła pryczę, ale wyczerpana po prostu oparła się o zimną ścianę, tam gdzie ją zostawili.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Agnieszka Gu 30.11.2018
    Witam,
    Intrygujące opowiadanie. Zaciekawiło mnie. Ma to coś.
    Mam troszkę technicznych uwag:
    W opowiadaniach zamiast 7 pisze się raczej słownie: siedem itd.
    Brak spacji po np. myślnikach.
    Niektóre zdania są troszkę nielogiczne np. "Rozwiane ciemne włosy zakrywały pół twarzy, ale z nawet w marnym świetle odznaczały się krwawe ślady po ciężkiej ręce porucznika." — "...z nawet w marnym..." ?
    "...Momentalnie podnosiła się odruchowo..." — karkołomny zapis
    "Cathrine trzęsła się ze strachu i bólu, z trudem łapał a oddech," — "...łapała..." razem
    "Wystarczy poprosić. –dodał łagodnie." — bez kroki po "poprosić", pauza po myślniku
    To drobiazgi, ale myślę, że warte uwagi. Generalnie przyjemny, nieźle napisany tekst.
    Pozdrawiam :)
  • Nikka 02.12.2018
    Dziękuję za komentarz! Technicznie (zwłaszcza interpunkcja) zawsze mi było nie po drodze, więc tym bardziej dzięki za informacje. Tekstu jest dużo więcej - będę systematycznie podsyłać. W kontekście tematyki, uśmiechnęłam się na słowo "przyjemny" tekst, ale oczywiście wiem co masz na myśli.
    Dziękuję i pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania