Vladko Spadko na dywaniku

Sierpień 2006

 

Vladko Spadko jeszcze raz pokręcił gałką częstotliwości na tanim zamienniku oryginalnego radia w jego wysłużonej Tavrii. Kolejne próby nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, chyba że ktoś był fanem muzyki eksperymentalnej. W głośnikach słychać było jedynie niezrozumiałe piski i szum. Mężczyzna miał ochotę wyjąć panel i cisnąć go na ulicę. Powstrzymał jednak śmiałe zapędy, widząc w bocznym lusterku sunący za nim sznur aut. Sierpniowe lato nie zawodziło. Od kilku tygodni nad Polską niczym gorący walec przetoczyła się fala rekordowych upałów. Radziecka myśl technologiczna nie była na nie przygotowane. Auto grzało się, a z nawiewów buchało gorące powietrze. Vladko wymacał na wycieraczce pasażera butelkę wody mineralnej i upił nieco. Nadal była przyjemnie chłodna. Od dobrych kilkunastu minut poruszał się po ulicach Mielca – miasta, które kojarzyło mu się albo z kolejnym zadaniem najwyższej rangi, albo rozmową resocjalizacyjną. Padło na to drugie. Trzeci dywanik w tym roku. Po ostatnim majowym miał nadzieję, że do września kartoteka będzie nienaruszona. Ale dwa trupy wzbudziły większe zainteresowanie niż przypuszczał. Któregoś czerwcowego wieczoru przypadkiem trafił na kanał TVP Warszawa i zdążył w samą porę. Pasek informacyjny u dołu ekranu wspominał o bestialskim morderstwie dwójki osób. Jedną z nich była studentka prawa, pracownica osiedlowego sklepu spożywczego. Gdy skończył czytać na głos cały wywód, poczuł się dokładnie tak, jak powinien – zajebiście źle. Miał ochotę zjechać jak najniżej pod ziemię. Nawet nie potrafił wytłumaczyć przed samym sobą, dlaczego wpakował im kulki. W tamtej chwili nie był sobą. Tryb Agenta Spraw Nierozwiązywalnych na kilka sekund przejął kontrolę. Szybka decyzja, dwa strzały, robota wykonana.

Tabliczka z ulicą Kopernika mignęła mu przed oczami w ostatniej chwili. Wymienione na wiosnę hamulce zdały egzamin, podobnie jak kierowca za Tavrią śliniący się w furii jak wściekły ratler. Jego zielona corsa uniknęła zderzenia o kilka centymetrów. Klakson rozbrzmiał w eterze, ale Vladko tylko wrzucić lewego migacza i skręcił, nie patrząc w tylne lusterko. Na parkingu stało kilka aut, ale większość miejsc zapraszała, aby wybrać właśnie je. Ostatecznie zaparkował obok pomarańczowego Żuka A-07 w wersji furgon. Mieniąca się w słońcu czerwonym lakierem Tavria zaklekotała po czy wyzionęła ducha z ulgą.

— Zapowiada się dłużna pogadanka — powiedział Vladko klepiąc rozgrzane na słońcu plastikowe podszybie.

Zabrał ze sobą swojego nierozłącznego kompana – magnum 44. Wciśnięty w nowe dżinsy rewolwer powoli zadomawiał się pomiędzy spoconą skórą pleców Vladko, a śmierdzącymi tanizną spodniami ze Stadionu Dziesięciolecia.

Po kilkominutowych poszukiwaniach właściwego bloku, mężczyzna stawił się pod drzwiami na klatkę schodową tego właściwego ukrytego w gąszczu sobie podobnych bliźniaków. Wybrał numer mieszkania i odczekał. Dzwonek rozpoczął cichą serenadę. Po chwili przerwał ją brutalnie wysoki, ale zduszony kolejnymi wypalonymi paczkami ruskich fajek głos.

— Czego?

— Żeberka bez kości — odpowiedział kodem Vladko.

Zanim zrobił kolejne dwa wdechy usłyszał metalicznie-elektryczny dźwięk informujący o możliwości otworzenia drzwi. Na klatce panował przyjemny chłód zmieszany z zapachem zamieszkałych czasów i bigosu. W kącie po prawej stronie stały dwa Jubilaty z czarnymi koszami umocowanymi na druty do kierownic. Vladko zaczął wspinaczkę na drugie piętro. Po drodze minął archetyp osiedlowego monitoringu — emerytkę z siatką na zakupy. Zmierzyła go wzrokiem, a jakże. Poczuł jak jej zielone, kocie oczy rejestrują każdą wadę, każdą oznakę słabości. Kobieta po szybkim rekonesansie tylko prychnęła cicho pod nosem nawet się nie zatrzymując. Gdy Valdko stał pod drzwiami szefa i czekał, aż ten wygramoli się z gabinetu i mu otworzy, miał wrażenie, że usłyszał raport osiedlowej kamery składającej go działowi archiwizacji.

 

*****

 

Sergiusz Panienko stanął w progu mieszania i z miejsca wyciągnął przed siebie otwartą broń.

— Oddaj — rzekł stanowczo.

Vladko z początku tylko patrzył tępo na jego ogołoconą z włosów glace, ale po chwili refleksji wyjął rewolwer.

— Zbędna przezorność — skwitował sucho, oddając broń.

— Podziękujesz mi następnym razem. Wolę jeszcze oddychać kiedy będziesz wychodził.

Gestem zaprosił podwładnego do środka. Mieszkanie było niewielkie. Dwa pokoje, kuchnia i mała toaleta. Do tego balkon, na którym jedna osoba tworzyła tłum. Vladko od razu skierował się w stronę gabinetu. W pomieszczeniu stało tylko biurko, dwa fotele i półka na książki zapełniona w połowie, głównie literaturą wojenną i czasopismami dla fanatyków broni palnej. Sergiej pojawił się w środku z butelką koniaku i dwoma kieliszkami. Dobrą reprymendę zawsze zaczynał od wprowadzającej kolejki. Obaj wypili po jednym szocie. Vladko siedział w fotelu luźno, nie zdradzając oznak zdenerwowania. Sam się sobie dziwił. Podróż z Warszawy w czterokołowym piekarniku była sporym wyzwaniem, choć miał obawy, że gorzej zniosła ją Tavria.

— Szybko poszło — zaczął Sergiej. — Maj, dobrze pamiętam?

— Chyba tak. Ale potrącenie jakiegoś lumpa na zadupiu o drugiej w nocy nie powinno podchodzić pod naszą kartotekę. Miałem go reanimować i zostawić policji laurkę z odciskami palców? — Zmierzwił dłuższe niż zazwyczaj włosy i z powrotem zaczesał je na jedną stronę.

— Mogłeś chociaż dać im namiary.

— Są na nas cięci. Nagrywają rozmowy. W końcu by mnie znaleźli.

Sergiej nalał sobie kolejny kieliszek. Vladko spojrzał mętnym wzrokiem na butelkę ginącą pod biurkiem.

— A nasza dwójka w żabce?

— Nie wiem, przypadek i kilka niefortunnych spojrzeń. Wyglądał, jakby miała ochotę mi obciągnąć bez przerywania.

Panienko wdusił w siebie zawartość kieliszka i stuknął nim w blat biurka.

— Była studentką. Zwykła dziewczyna. Dorabiała w spożywczym, żeby opłacić czynsz.

— Jestem wyznawcą zasady Orwella: Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz. Poza tym robiła to z osiedlowym pijakiem. Facet wyglądał jakby spieprzył z planu „Ludzi Bezdomnych”. — Wymacał w kieszeni paczkę fajek. Od roku starał się rzucić, ale kiedy przychodziły sytuacje takie jak ta, świeżutka nikotyna w płucach była jedynym rozsądnym wyjściem.

— Zaczęli węszyć. Patrzeć nam na ręce. Kolejne pytania, kolejne ofiary całopalne z akt sprawy. W końcu nas wydymają. Wczoraj oglądałem Psy. Czuję się jak Stopczyk 2.0.

Vladko zaciągnął się i wypuścił z przyjemnością kłąb dymu. Pokój w jednej chwili ogarnęła gęstniejąca mgiełka zza której wyłaniała się blada twarz Sergieja Panienko.

— Nie masz nawet oficjalnego przebiegu zdarzeń.

— Znalazłem krew. Myślałem, że ją zmusił.

— Nie chcę więcej tłumaczeń. Mam na karku oddechy całej góry. Dostaniesz trzecią naganę do akt i dwutygodniowy, przymusowy urlop. Jedź na wieś, zrelaksuj się i pomyśl na jakimś poradnikiem, jak po raz czwarty nie wyjść na idiotę przed swoim szefem.

— Koniec dywanika? — Zdusił peta w porcelanowej popielniczce, nie ukrywając ulgi.

— Dobrze kminisz, Vladko. Takich agentów nawet UB nie miało.

 

****

 

Wychodząc z mieszkania, mimochodem spojrzał za siebie. Sergiej szybko zamknął drzwi, po czym dało się usłyszeć pracujące po drugiej stronie zatrzaski i przesuwy. Stary piernik był zimnym, zdziadziałym nierobem, ale umiał gadać z górą i wlepiał Vladko jedynie formalne kary, po czym przywracał do czynnej służby, gdy ten odbył kolejny przymusowy urlop. Będąc na pierwszym piętrze, zorientował się, że Sergiej przygarną po chichu jego rewolwer. Nie sądził, aby była to podprogowa kontynuacja kary, raczej efekt zaawansowanego zapominalstwa na wszystkich możliwych szczeblach pamięci. Niechętnie, ale w duchu obowiązku, zawrócił. Gdy ponownie stanął przed drzwiami, usłyszał, jakby bezwładne ciało pięćdziesięciosiedmioletniego faceta runęło na stolik kawowym w pokoju dziennym, tłukąc przy tym stojącą tam zawsze cukiernicę.

— Sergiej! — krzyknął. Nigdy tak do niego nie mówił. Granica relacji agent-szef musiała zostać zachowana.

Zaryglowane drzwi skutecznie stawiały opór kolejnej próbie ich wyważenia. Po piątej albo szóstej szarży, Vladko uznał, że pora na plan B-improwizacji. Zbiegł na parter. W miejscu, gdzie wcześniej stały rowery siedział facet. Był ranny. Plamy krwi na T-shircie świadczyły, że dostał dwa razy – w pierś i bark. Zwijał się z bólu, sapiąc i jęcząc pod nosem. Na zewnątrz słychać było strzały. Ktoś naparzał z automatu w biały dzień. Vladko powoli przeszedł przed pierwsze drzwi nieobjęte blokadą domofonu.

— Dzwoń po karetkę, durniu — usłyszał zza placów. Nie sądził, że na mieleckich osiedlach spotka tak życzliwych mu ludzi.

— Uciskaj, to może dożyjesz jutra. Ja idę rozbroić naszego nicponia.

Tamten tylko jęknął w odpowiedzi.

W odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów zauważył mężczyznę z karabinem w rękach i drugiego, nieuzbrojonego gościa robiącego chyba za giermka, albo podawacza dodatkowych magazynków z auta. Obaj spoglądali na blok, w który mieszkał Sergiej. Okna w jego biurze i pokoju były poszatkowane przez kule. Vladko rozpoczął powolny marsz w ich stronę. Marsz śmierci, gdy dotarło do niego, że jego magnum nadal leży na biurku, w gabinecie starego piernika, który teraz był ciężko ranny, albo martwy.

W porę odskoczył na lewo, pomiędzy zaparkowane auta. Tamten zdążył posłać jedynie krótką serię, która podziurawiła Opla Kadetta i Daewoo Lanosa w wersji kombi – oba na czarnych blachach. Vladko kucnął za Ładą Samarą w kolorze syberyjskiej zimy, kodując kolejne plany, do których powodzenia potrzebny był rewolwer.

— Wyłaź ubecka kanalio! — zawołał człowiek-automat. Dla zachęty posłał jeszcze dwie serie. Obie niecielne dziurawiące głównie powietrze.

— Jesteś nie na bieżąco! To typowe dla KGB! — odpowiedział Vladko, zdejmując z przedniego koła Łady plastikowy kołpak.

— Pokaż się, to może pogadamy inaczej.

— Dwie serie, zamiast jednej? Nie kupuję tego.

Wyskoczył z drugiej strony. Tamten w porę go dostrzegł i posłał kilka niecelnych strzałów. Vladko wykorzystał moment zawahania się. Brat po fachu z zaprzyjaźnionego KGB zdążył tylko rzucić coś do swojego pomagiera. Gdy kołpak ciął powietrze jak nóż do pizzy, mógł jedynie zwieńczyć wszystko groteskowym uśmiechem. Scena z niedorzecznego akcyjniaka klasy B zrodziła się, choć była w stu procentach mniej widowiskowa. Kołpak trafiła w gładkie, nieco skropione potem czoło oficera. Ten zakołysał się i na kilka cennych sekund stracił orientację. To wystarczyło. Vladko dobiegł do niego (na wszelki wypadek szybkim slalomem) rekwirując automat, który od razu polubił. Przeładował i wycelował. Rosyjski agent posłał szyderczy uśmieszek zwycięstwa.

— Misja wykonana — powiedział z dumą, po czym runął na chodnik dziurawy jak sito.

Pomagier przyglądał się wszystkiemu z boku. Początkowo zapewniał, że był Polakiem z rosyjskimi korzeniami w trzecim albo czwartym pokoleniu. Vladko przystał na propozycję omówienia ugody przy kawie w jakiejś dobrej, kameralnej kawiarni. Jednak podczas przemarszu (automat zostawił w bagażniku Tavrii) pomagier aktywował tryb, nie wiem co robić, więc się na ciebie rzucę i zacznę gryźć. Jego żółte i niekompletne uzębienie zatopiło się w przedramieniu Vladko. Ten jęknął z bólu, nie wiedząc za bardzo co się dzieje. Po raz kolejny, dzisiaj już drugi raz, przypomniał sobie ironiczne słowa Sergieja.

Dobrze kminisz, Vladko. Takich agentów nawet UB nie miało.

Po fakcie miał do siebie żal, że poderżnął gardło szczawiowi jego własnym nożem prosto z rosyjskich demoludów. Na szczęście nie miał czasu przejmować się tym w chwili dokonania czynu. Ciało pozostawił niedaleko parkingu, skąd zaczęli podróż ku porozumieniu. Ukrył je dla pewności w gęstwinie krzewów obok chodnika. Kiedy wrócił i wsiadł do Tavrii mimowolnie włączył radio. Na moment w głośnikach ponownie słychać było tylko szum, jednak po chwili zastąpił go głos speakera kończącego wiadomości o czternastej w RMF FM.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania