Wieczny Wędrowiec

Wieczny Wędrowiec

Rozdział Pierwszy:

Wyspa Fargrave:

 

Rok 1661, dotarłem do Fargrave, wyspy Umarłych. To tutaj dziesiątki

tysięcy lat temu bogini Katiana złożyła w ofierze czterystu najlepszych

żołnierzy swojego plemienia. Jej planem było zyskać aprobatę Boga

Śmierci Xarota który dzięki ofierze miał uczynić ją nieśmiertelną.

Grupa buntowników pod moim dowództwem miała zapobiec wiecznych

rządów tej podłej, brutalnej i bezwzględnej bogini. Niestety wszystko

posypało się w mgnieniu oka...

-Kara: Nad Czym tak rozmyślasz Robercie?

-Robert: Przepraszam, zamyśliłem się. To wszystko zdarzyło się tak

dawno temu a wciąż pamiętam jakby to było wczoraj.

-Kara: Wyczuwam to. Złe moce krążą wokół Ciebie im bliżej brzegu

jesteśmy. Nie martw się. Już niedługo będziesz bogaty

Uśmiechnąłem się chwytając ją za rękę, lecz nie czułem takiej pewności

jak Kara.

-Davy: Robercie, Pani, dotarliśmy do brzegu. Ostatni raz, zabrałem Was

w to przeklęte miejsce! Ta burza niemal doszczętnie zniszczyła moją

łajbę!

-Robert: Daj spokój Davy, bardziej zniszczona być nie mogła niż przed

podróżą. Sam jestem w szoku, że daliśmy radę tutaj dotrzeć tym

wrakiem

-Davy: No, no!! Z szacunkiem do mojej kochanej Kapibary. Ta

ślicznotka opłynęła cała Ziemię czternaście razy! Zamiast gadać, lepiej

dawaj złoto, tak jak się umawialiśmy!

-Robert: Masz, nawet dorzucę Ci kilka klejnotów! Nikt inny nie byłby na

tyle głupi, żeby zabrać mnie na tą wyspę

-Davy: Dziękuję. Zaraz, nazwałeś mnie głupim? Lepiej wychodź z mojej

Kapibary. Zaczekam na Ciebie tak długo aż nie skończy mi się rum.

Potem odpływam bez Was!

Kara popatrzyła na mnie śmiejąc się pod nosem z Daviego i razem

wyszliśmy ze statku. Powietrze wokół było zupełnie inne niż w każdym

innym miejscu na Ziemi.

Wyspa Fargrave pojawia się tylko podczas zaćmienia Słońca, sama

lokacja wyspy zmienia się za każdym razem. Dotarcie tutaj było

olbrzymim wyzwaniem. Dzięki astronomom z Utah oraz znajomościom,

które zawarłem, udało nam się ustalić, gdzie pojawi się wyspa tym

razem. Samo postawienie nogi tutaj to jedno. Teraz musimy przedostać

się do świątyni, gdzie mam nadzieję uda się nam to wszystko

zakończyć. Kara ostrzegała mnie o sługach bogini Katiany, którzy

wiernie strzegą świątyni przed ludźmi. Nie mogłem trafić na lepszego

kompana do podróży niż Kara. Jej magiczne zdolności nie tylko

pomogą nam w potencjalnej walce ale i pokonaniem terenu wyspy.

Wspinanie się na pięćdziesięciu metrowe klify byłoby sporym

wyzwaniem, ale gdy możesz wznieść się w powietrze zajmie to chwilę. Z

tego co zdążyłem się dowiedzieć studiowała w Utah. Od zawsze

interesowała się starą magią używaną przez nielicznych. Nie tylko przez

wzgląd na to jak niedostępne są księgi starszej magii, ale i tym jak

ciężko ją opanować. Sam osobiście brzydzę się magią głównie ze

względu na to co mi się stało.

-Kara (wskazując palcem): Robert! Kryj się. Widzisz to? To słudzy

Katiany! Wiedziałam, że istnieją! Fascynujące. Przeżyli tyle lat, lecz ich

ciała nie uległy rozkładowi. Nie ma innej drogi, nie przejdziemy dalej

nawet latając. Zauważą nas. Musimy się ich pozbyć

-Robert: Zostaw to mnie.

Wyszedłem na środek drogi ujawniając się sługom. Wyposażeni w

włócznie oraz miecze przypięte do pozostałości pasów przy ciele zaczęli

biec prosto na mnie rycząc nieludzko. Było ich tylko trzech więc nie

czułem zbyt dużego zagrożenia. Jeden z nich stojący najdalej rzucił

włócznie precyzyjnie w moim kierunku. Złapałem ją tóż przy moim

ciele i odrzuciłem ją w kierunku najbliższego z nich przybijając go do

skały. Kolejny rzucił w moim kierunku włócznia, która z łatwością

odbiłem mym mieczem. Wyciągną miecz biegnąc z olbrzymią

prędkością w moją stronę. Zatrzymałem się czekając na odpowiedni

moment. Gdy był już w zasięgu, zamachną się na mnie a ja jednym

sprawnym ruchem odciąłem mu rękę razem z bronią. Złapałem jego

miecz w powietrzu i odrzuciłem w stronę ostatniego z nich stojącego

najdalej, trafiając go bezpośrednio w głowę. Nie zrobiło to na nim

wrażenia. Zauważyłem ze przybity do ściany sługa wciąż żył i próbował

wyciągnąć włócznie ze swojego ciała. Ostatni z nich szarżował z

mieczem z głowie w moim kierunku. Zauważyłem, że ten odcięta ręką

zwija się z bólu więc odpowiedź była jasna. Są odporni na wszystko nie

licząc mojego miecza zahartowanego w smoczym ogniu. Wbiłem miecz

w serce leżącego sługi zabijając go po czym rozpadł się z proch.

Biegnący na mnie potwór z mieczem w głowie był już blisko, ale jednym

ruchem oddzieliłem głowę od jego ciała po czym również zamienił się w

proch. Spojrzałem w bok a ostatni z nich oswobodził się i brał zamach

by rzucić włócznię w moim kierunku. Na jego głowę spadł olbrzymi głaz

miażdżąc go na miejscu.

-Robert: Dzięki Kara. Jak zauważyłaś nie działały na nich żadne bronie

nie licząc mojego miecza, ale myślę, że tonowy głaz z nieba też

wystarczy.

-Kara (ze zdenerwowaniem): Zawsze tak walczysz? Wychodzisz bez

przygotowania na kilku przeciwników z nadzieją, że Twoja broń ich

zabije?

-Robert: Wierz mi. Chciałbym, żeby ta walka inaczej się zakończyła. Ale

wiem, że nie mogłem dać im wygrać, ponieważ Ty nie dałabyś im rady.

-Kara: Żartujesz? Gdyby nie ja ten ostatni przebiłby Cię na wylot!

-Robert: A gdyby nie ja tamta dwójka smażyłaby Cię teraz na ognisku

-Kara (z uśmiechem): Nie bądź taki pewny. Potrafię o siebie zadbać.

-Robert (z uśmiechem): Niech Ci będzie. Dzięki za pomoc.

Słudzy Katiany według legendy to żołnierze, których poświęciła

podczas rytuału. Mające zerową kontrole nad swoim ciałem, zmutowali

przez czary Boga śmierci Xarota skazani na wieczną służbę ochrony

świątyni przez napastnikami. Ci których spotkaliśmy są tylko

namiastkom tego co czekało wewnątrz świątyni. Będąc niedaleko

wejścia magia Kary przestała działać. Przez co mieliśmy nieprzyjemne

lądowanie.

-Robert (lądując na ziemi): Nic Ci nie jest?

-Kara: Lekko się poobijałam.

Jednym ruchem ręki Kara uleczyła swoje obicia. Widocznie bardziej

zaawansowana magia nie działa w okolicy świątyni jak i zapewne

wewnątrz niej. Słyszałam o zaklęciu zaniknięcia. To jedno z

najpotężniejszych zaklęć znane ludziom i podobno nie jest możliwe do

opanowania przez śmiertelników. Wyłącza ono magię każdego rodzaju

na danym obszarze.

-Kara: Ten kto to rzucił jest bardzo potężnym magiem.

Domyślałem się kto mógł rzucić ten czar, ale nie mogłem powiedzieć

Karze. Nie teraz, gdy byliśmy tak blisko celu. Wiedziałem, że bardzo ją

narażam, lecz chciała iść ze mną. Poznałem ją w Utah, podsłuchała

moją rozmowę z przyjacielem profesorem o Fargrave. Czarodziejce,

wyspa była znana. Większość magów dałaby się zabić za zdobycie

rzekomych manuskryptów z głównej sali świątyni na wyspie. Według

wierzeń zawierają one dokładne inskrypcję starożytnej zakazanej magii,

tak potężnej i znanej tylko tym którzy zadawali się z samym Bogiem

Śmierci. To on stworzył tą magię. Niewielu wie jak działa, lecz

wiadomo, że została użyta podczas ludobójstwa w Nagani w 2000 roku

przed nasza erą. Jeden czar zniszczył Czterysta tysięcy kilometrów

kwadratowych Ziemi nie pozostawiając kamienia na kamieniu.

Wszystkie żywe istoty w promieniu rażenia czaru zmieniły się w

różnego rodzaju bestię na służbie u samego Xarota. Rozprzestrzeniły się

one na cały świat siejąc spustoszenie i zarazę. Nie brakuje dzielnych

wojowników walczących z potworami, lecz większość nie ma z nimi

szans. Zlecenia na te bestie są dobrze opłacane więc wielu ludzi

zajmowało się tym jako głównym środkiem swoich dochodów, również

ja.

Byliśmy już niedaleko wejścia do świątyni. Czułem, że powinienem

powiedzieć Karze po co tutaj naprawdę przybyłem, ale bałem się

powiedzieć prawdę. Wejście do świątyni prowadziło przez olbrzymie

drzwi. Były one bardzo ciężkie do otworzenia. Wspólnymi siłami

daliśmy radę.

-Kara: Robert wiem, że to złoto Ci się przyda, lecz naprawdę uważasz,

że podróż tutaj tylko dla wzbogacenia się była tego warta? Może to

hipokryzja, ale ja chociaż chcę zdobyć czary dostępne tylko w tym

miejscu. Zarobić możesz na szlaku, mniej ryzykując.

-Robert (kłamiąc): Wole iść na łatwiznę. Podobno w tej świątyni są

skarby, które ustawiłyby mnie do końca życia.

-Kara: Rozumiem, ale....

-Robert (wskazując na przeciwników): Cicho! Popatrz!

Wyglądali dokładnie tak samo jak Ci których pokonaliśmy w drodze do

świątyni. Jego zobaczyłem na samym końcu pomieszczenia. Wielki,

człeko-podobny i zakapturzony. Stał tyłem do nas przygotowując coś na

ołtarzu ofiarnym.

-Kara (z zaciekawieniem): Wiesz kto to może być?

-Robert: Zostań tutaj i pod żadnym pozorem nie idź za mną,

zrozumiałaś?

Wyglądała na zszokowaną na moją odpowiedź, ale patrząc na moją

twarz kiwnęła głową ukrywając się za wazami. Wyszedłem na środek

cichym krokiem w stronę zakapturzonego. Nie wydałem żadnego

dźwięku.

-Nieznajomy (prostując się i unosząc głowę): Znalazłeś mnie, znowu.

Gratulacje. Myślisz, że tym razem inaczej się to skończy?

Szybkim ruchem rzuciłem mój miecz celnie trafiając go w plecy

przebijając go na wylot. Kara widziała co zrobiłem i nadal została w

ukryciu. Odwrócił się, niewzruszony z mieczem w plecach po czym cala

sala sług stanęła w gotowości do ataku. Nie wierzyłem, że nic mu się nie

stało. Wyciągną miecz ze swojego ciała po czym go powąchał.

-Nieznajomy (trzymając w ręku miecz): Smoczy Ogień. Ciekawy wybór.

Pewnie niełatwo było zdobyć taką broń

Uśmiechną się lekko po czym stopił mój miecz we własnych dłoniach.

-Robert: Niemożliwe, jak!

-Xarot: Naprawdę myślałeś, że broń śmiertelników może mnie pokonać?

Jakieś marne rzemiosło ludzkie, może zabić mnie, MNIE?? BOGA

ŚMIERCI?!!

-Robert: Zdejmij ze mnie klątwę. Przestanę Cię szukać i dam Ci spokój,

ale zdejmij ze mnie tą cholerną klątwę! Nigdy tego nie chciałem i

dobrze o tym wiesz! Zrób to albo w końcu znajdę sposób, żeby Cię

zabić!!!

-Xarot: Klątwę? Jaką klątwę? To dar! Wielki dar, którego nie otrzymał

żaden inny człowiek! Jak śmiesz nim gardzić! Będziesz mój. W końcu

przekonasz się do tego, że jesteś moim wybrańcem!!!

-Robert: Nigdy w życiu nie dopuszczę do tego co się stało w Nagani.

Twoja armia traci liczebność i dobrze o tym wiesz. Gdy wybiję Was co

do jednego zabiję i Ciebie.

-Xarot: Urocze, człowieczku. Zobaczymy jak długo wytrzymasz. Może

przydałby Ci się mały powrót do formy? Jak Twoje umiejętności walki?

Może czas obudzić tą bestię? Muszę iść. Mam ważniejsze sprawy niż

kolejne bezcelowe walki z Tobą. Ale nie martw się pozostawię Ci

towarzystwo.

Powiedział dotykając ręką ciało żołnierza na piedestale ofiarnym. Xarot

znikną po czym żołnierz powstał z martwych. Był dwu, trzy krotnie

większy niż reszta z nich. Trzymał dwa olbrzymie młoty większe niż

ciała reszty sług. Krzykną słowo w nieznanym mi języku i cała armia

wojowników Katiany zaczęła biec na mnie.

-Kara: Robert! Uważaj!

-Robert: Uciekaj stad! To nie Twoja walka!!

-Kara: Nigdy! Pomogę Ci!

Cała armia biegła prosto na mnie. Było ich ze trzystu, może czterystu.

Nie miałem żadnej broni, więc chwyciłem za świecznik stojący obok i

podpaliłem najbliższego z nich. Kara zaczęła strzelać magicznymi

pociskami w plecy wroga. Powaliłem jednego z nich, miażdżąc jego

głowę. Wziąłem jego miecz. Wstając zostałem dźgnięty włócznią w

ramię. Uciąłem głowę przeciwnikowi i zabrałem drugi miecz.

Przebijałem kilku z nich, lecz te bronie nie były na nich efektywne.

Zostałem dźgnięty drugi, trzeci i czwarty raz. Tym razem w płuco.

Upadłem na ziemie po czym słudzy utworzyli wokół mnie okrąg.

Przyszedł generał wszystkich wojowników trzymając swoje wielkie

młoty. Podszedł na sam środek. Wziął potężny zamach i uderzył mnie

prosto w klatkę piersiową.

-Kara: Robert!!!!

-Robert (ostatnim tchem): Uciekaj!

Zginąłem... Lecz czarne demoniczne oczy otworzyły się ponownie.

Paznokcie wypadły a w ich miejscu pojawiły się szesnastu calowe

szpony ostre jak brzytwa. Mięśnie powiększyły się kilkukrotnie a skóra

zmieniła się w ciężki łuskowaty pancerz. Z głowy wyrosły zawinięte do

środka rogi a rany zagoiły się natychmiast. Kara patrzyła na sytuacje z

niedowierzaniem i przerażeniem. Podniosłem się. Generał armii patrzył

z uśmiechem. Krzykną coś w demonicznym języku i cała armia

skoczyła na mnie. Przeciąłem siedmiu z nich jednym zamachem

szponów a ich ciała zmieniły się w popiół. Z dwudziestu skoczyło na

mnie przewracając mnie na ziemie unieruchamiając ręce. Podniosłem

się mimo tego. Wpadłem w szał. Nie panowałem nad sobą. Zabiłem z

czterdziestu z nich nie wiedząc kiedy. Reszta skoczyła na mnie, lecz

nie mieli żadnych szans ich bronie nie mogły nawet przebić się przez

moją skórę. Krzyknąłem na resztę demonicznym głosem po czym

zaczęli uciekać. Nie dałem im tej okazji. Skoczyłem kilkadziesiąt

metrów w górę w stronę jedynego wyjścia blokując drogę ucieczki.

Wybiłem ich co do jednego. Każdy zamach ręką był jak przecinanie się

gorącego noża przez masło. Wszyscy zmieniali się w popiół. Został tylko

generał. Chwycił z ziemi jeden ze swoich młotów i rzucił nim z wielką

siłą prosto we mnie. Wziąłem zamach i przeciąłem obuch młota jak i

trzon równo przez środek. Generał patrzył z niedowierzaniem.

Skoczyłem w jego stronę biorąc zamach w powietrzu. Przebiłem się

całym ciałem przez wnętrzności generała robiąc olbrzymią dziurę w

jego brzuchu. Stanąłem cały we krwi po czym generał upadł zmieniając

się w proch. To jednak nie koniec. Nie panowałem nad tym. Moja

demoniczna forma była silniejsza niż ludzka. Spojrzałem na Kare i

ryknąłem głośno w jej kierunku doskakując do niej. Nie mogłem

przerwać szału. Kara w ostatniej chwili rzuciła zaklęcie dzięki któremu

schowała się w bańce ochronnej. Biłem i szarpałem się by ją dorwać.

-Kara(przerażona): Robert przestań!! To ja, Kara! Wygrałeś już.

Przestań!!!

Próbowałem przebić się przez jej czar który słabł i stawał się coraz

bardziej przeźroczysty.

-Kara (desperacko): Robert! Błagam przestań! Wiem ze mnie słyszysz!

Myślę, że dzięki jej słowom zdołałem przerwać mój szał. Walczyłem sam

ze sobą by jej nie zabić.

-Robert (demonicznym głosem): NIEEE!! Nie ją!!

Zacząłem wracać do ludzkiej formy. Ciało kompletnie się zregenerowało

i zacząłem zmieniać się w człowieka. Leżałem na ziemi. Ledwo

przytomny. Kara podeszła do mnie niepewnie chwytając mnie za rękę.

-Kara (przerażona): R-Robert? Wszystko w porządku.

-Robert (bijąc pięścią w ziemię): Nic nie jest w porządku. Nigdy nie było

i nie będzie!

-Kara: Chodźmy stąd.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Nie spytała co się stało tylko zaczęła

kierować się ze spuszczoną głową w stronę wyjścia.

-Robert: Zaczekaj!

Powiedziałem, wstając i idąc w stronę poległych resztek generała armii.

Z jego pozostałości wyciągnąłem papiery zwinięte w rulon.

-Robert (wręczając zwoje): Przed tym gdy mnie zabił, zobaczyłem, że ma

to. To chyba te zaklęcia po które tu przybyłaś.

Spojrzała na nie i po chwili włożyła je do swojej torby.

-Kara: Dziękuje. Wiesz co?...Może nie stój goły.

Ruszyła ręką wyczarowując mi nowe ubrania. Lekko się uśmiechając

-Robert (speszony): Dzięki. Ciągle zapominam, że ubrania niestety nie

robią się większe razem ze mną.

Kara poszła za mną do wyjścia oświetlając drogę magią. Przeszliśmy z

połowę drogi pieszo, nie było nam pośpiesznie do portu i czułem ze

Kara nie miała nawet ochoty używać magi. Nie wydawała się obecna w

tej chwili tylko zamyślona tym co się stało.

-Robert: Pewnie masz wiele pytań, śmiało.

-Kara (niepewnie): Nie musisz mi o tym mówić, jeżeli nie chcesz choć

umieram z ciekawości

-Robert: Już i tak większość widziałaś więc nie muszę niczego przed

Tobą kryć. Ten którego widziałaś w świątyni to Xarot, Bóg Śmierci.

Wiele, wiele lat temu zostałem przez niego przeklęty. Przypadkowo

został na mnie rzucony jeden z jego potężnych czarów.

-Kara: Xarot?!

-Robert: Tak. Zapewne słyszałaś o rytuale Katiany. Próbowała ona

zyskać nieśmiertelność i upodobać się Bogowi Śmierci. Byłem jednym z

tych którzy chcieli temu zapobiec za wszelką cenę. Gdy zjawił się Xarot

a jej rytuał był na ukończeniu i miała zyskać nieśmiertelność, jako

dowódca buntowników rzuciłem się w jej kierunku by ją zabić przed

zakończeniem. Odepchnąłem ją a czar, który miał na nią rzucić Bóg

Śmierci trafił prosto we mnie. Wtedy pierwszy raz.... Zmieniłem się.

-Kara (smutna): Na pewno chcesz dalej o tym mówić?

-Robert (kontynuując): Gdy się zmieniłem, było gorzej niż tutaj w

świątyni. Kompletnie nie mogłem zapanować nad sobą, zabiłem

Katianę, jej obstawę, nawet swoich towarzyszy. Wszyscy zginęli. Xarot

stał tam śmiejąc się. Mówił, że będę tym który sprowadzi zniszczenie.

Już w tamtych chciał zrobić to co stało się w Nagani, lecz na znacznie

większą skalę. Sam Bóg Śmierci nie może ingerować w losy na Ziemii

ale może mieć swojego “wybrańca” który ma to zrobić za niego

-Kara: To straszne. Więc jak udało Ci się uciec z jego klątwy i uratować

świat przed katastrofą?

-Robert: Nasza grupie buntowników została pobłogosławiona przez

potężnego maga czystej krwi- Veriona. Był jednym z pierwszych magów

na świecie. Jego czary były potężniejsze niż jakiegokolwiek z obecnych

czarodziejów.

Kara spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jakby chciała coś

powiedzieć, lecz powstrzymała się.

-Kara: Rozumiem. Więc dzięki temu błogosławieństwu mogłeś zwalczyć

swoją drugą formę, tak?

-Robert: Dokładnie. Tylko dzięki temu magowi wciąż jestem

człowiekiem. Lecz jak widzisz klątwa która rzucił Xarot naprawdę daje

nieśmiertelność. Nie mogę zginąć bo moja druga forma mi nie pozwoli.

Mimo, że tego chcę...

-Kara (zdziwiona): Zaraz, chcesz zginąć? Dlaczego?

-Robert (zamyślony): Wiesz jak dawno był rytuał? Mimo że wyglądam na

trzydzieści lat, lecz moje życie trwa dłużej. Znacznie dłużej. Tak długo

ze sam nie pamiętam jak. Wieczne życie to nie jest dar jak mawia

Xarot, to klątwa, straszna klątwa.

-Kara (lekko przerażona): Rozumiem.

-Robert: Nie pozwolę by to co stało się w Nagani się powtórzyło. Będę

walczył z armią Xarota a potem zabiję i jego.

-Kara: Może...może w tych zwojach znajdę więcej informacji. Może jest

jakieś zaklęcie, które może cofnąć Twoją klątwę.

-Robert (zdziwiony): Chcesz mi pomóc? Dlaczego?

-Kara (stanowczo): Czuję, że to moje powołanie. Myślę ze moim celem

jest przerwać Twoja klątwę a potem zabić Xarota, razem z Tobą.

Czuję, że Kara może coś ukrywać. Żyję na tyle długo i wiem jak ludzie

powinni reagować na moją klątwę. Widziałem to kilka razy. Nie raz

chcieli mnie zabić tylko gdy wspomniałem, że jestem demonem

stworzonym przez czary Boga Śmierci. Jednak... Jest w niej coś innego.

Zachowuje się jakby naprawdę ją to przejęło. Muszę mieć Karę na oku.

Jeżeli w tych zwojach może kryć się odpowiedź na moją klątwę, lub

cokolwiek o zabiciu Xarota, muszę ją mieć blisko siebie.

-Kara: Nikomu nie powiem co się stało w świątyni. Powiemy, że nie było

tam nic oprócz pajęczyn i starych bandaży. Musimy wrócić do Utah.

Tam są wszystkie księgi jakie posiadam. Musimy odkryć więcej

informacji jak Ci pomóc. Szybciej Robert!

Po dłuższym czasie dotarliśmy do portu.

-Davy (sepleniąc): Noooo w końcu jesteście! I czo! Macie szkarby z

wyspy za które kupię więcej rummmu?

-Kara: Niestety nic ciekawego nie było w środku. Starocie, rupiecie i nic

błyszczącego, przykro mi Panie Davy.

-Davy: Jaaasne pewnie wszystko chcecie zachować dla siebie. Niech

Wam, będzie jestem i tak zbyt pijany żeby się kłócić. Ale nie zbyt

pijany by nie wypłynąć moją Kapibarą na pełne morze HA HA HA!!

-Robert (rzucając pełną sakiewkę w stronę kapitana): Wracamy do Utah

Davy.

-Davy (łapiąc sakiewkę): Ma się rozumieć!!!! Czała na przód!

Idąc korytarzem statku zobaczyłem przez dziurkę od klucza Karę

przeglądająca z zaciekawieniem zwoje które zdobyła w świątyni. Nie

wiem czy mogę jej zaufać, ale obecnie to jedna z nielicznych osób która

wie o mojej klątwie. Być może uda się coś odnaleźć. Od setek lat

pojawia się kolejna szansa na zdjęcie klątwy. W Utah będę musiał

zdobyć nową broń oraz zarobić coś złota na zleceniach. Koszt podróży

był olbrzymi. Czas iść spać i czekać na port u Utah.

 

Rozdział Drugi:

Złodziej z Utah:

 

Dobijaliśmy do portu olbrzymiej metropolii. Utah było stolicą Burial,

państwa leżącego na północno-wschodniej części Starego Kontynentu.

Kara całą tygodniową podróż na morzu nałogowo studiowała zwoje

zdobyte w świątyni na Fargrave. Pierwszym przystankiem w mieście

miała być uczelnia na której wykładał mój przyjaciel. Tauros, o którym

mowa, jest wybitnym profesorem. Jak sam lubi wspominać, jego wiedzę

ogranicza tylko współczesna technologia. Przez co sam pasjonuje się

tworzeniem nowych urządzeń mających na celu ułatwienie mu badania

kolejnych zjawisk. Rzemiosło, sztuki walki, magia, architektura,

pisarstwo, geologia, lingwistyka, muzyka, rzeźbiarstwo... Cokolwiek,

pomyśleć, Tauros pewnie się tym zajmował w pewnym momencie

swojego życia. To on pomógł mi zdobyć miecz Zenit... ten sam który z

taką łatwością zniszczył Xarot. Zdobycie schematów tego miecza

kosztowało mnie 10 lat życia, kilka sakiewek nieskazitelnych

diamentów jak i tysięcy stoczonych walk, których nie podjąłby się

żaden człowiek. To właśnie Tauros był tym, który dał radę wykłuć

miecz w Smoczym Ogniu. Chyba nie będzie zadowolony faktem, że go

straciłem. Przechwalał się jako to wykłucie go było jednym z

największych osiągnieć w jego życiu. Cóż, mówi tak o wszystkim co

zrobił...

-Kara (krzycząc): Szlag!

-Robert (po wejściu do jej kwatery): Co się stało? Pomóc Ci w czymś?

-Kara: Wątpię, że jest to coś z czym możesz mi pomóc!

-Robert: Spokojnie, co się stało?

-Kara: Ja tylko...Ehhh przepraszam. Te zwoje, przyprawiają mnie o

zawroty głowy. Zapisali je tak by każde słowo było w innym języku niż

poprzednie. Przetłumaczenie tego jest nie lada wyzwaniem. Niektóre

słowa wymawiane są tak samo w różnych językach, lecz mają zupełnie

inne znaczenie!

-Robert: Rzeczywiście brzmi jak coś trudnego do odszyfrowania. Mogę

spojrzeć?... Hmmm to brzmi jak stary Kagarski język, widzisz? Ten

symbol oznacza “oczyszczenie” w ich mowie. Następne słowo znaczy

“ciało” w Hegrajskim, lub “koło” w języku Hoiti. “Oczyszczenie Ciała”

brzmi jak coś co miałoby sens, prawda? Może podejdziemy do tego

metodą eliminacji?

-Kara: Cóż, to akurat zdążyłam rozgryźć, zaraz skąd Ty znasz te

języki?! Żadnego z nich nie używa się obecnie... Pewnie miałeś dużo

czasu, żeby się ich nauczyć, mam racje?

-Robert: Niektóre z nich używałem na co dzień, ale to było dawno

temu... Co nie zmienia faktu, że części z nich nie wydziałem na oczy,

jak ten lub ten znak.

-Kara: To Malogański. Używany przez nieliczne plemię Malogan, którzy

zostali wybici przez kolonizatorów w trzy setnym roku. Ten oznacza

“bóstwo” a ten “ofiara”.

-Robert (zdumiony): Całkiem nieźle, muszę przyznać. Widać ze lata

spędzone z nosem w książkach nie poszły na marne.

-Kara: Dziękuję. No cóż. Tak czy siak, wiem że zajmie mi sporo czasu

dokładnie przestudiować te zwoje. Może ostatecznie uda nam się

dowiedzieć coś o słabościach Xarota czy odkryć jakieś nowe zaklęcie,

które w jakiś sposób Ci pomoże.

-Robert: Mam taką nadzieję. Jesteśmy już w Utah. Myślę, że profesor

Tauros będzie w stanie nam pomóc. Mam nadzieję iż praca z nim nie

będzie dla Ciebie przeszkodą?

-Kara (zirytowana): To zarozumiały, przechwalający się, narcystyczny

dupek, ale jednego nie można mu odmówić. Wie wszystko o wszystkim.

Pracowałam z nim kiedyś. Był tak zajęty samym sobą, że zauważył

mnie dopiero po sześciu godzinach wspólnej pracy, mimo że nie raz

próbowałam rozpocząć z nim rozmowę. Jego pomoc jest niezbędna i

dobrze o tym wiem.

-Davy: Robercie, Pani. Wysiadać! Za chwilę mam następny kurs a już

prawie zdążyłem wytrzeźwieć! Zbierać rzeczy i wynocha.

-Kara: Już się zbieramy, kapitanie. Jeszcze raz dziękujemy.

Zebraliśmy całe swoje wyposażenie po czym udaliśmy się w stronę

pomostu. Mój bagaż nie był jakoś wielki, zmieściłem wszystko w jedną

walizkę, za to Kara zabrała ze sobą chyba połowę pracowni. Sama ilość

ksiąg nie pozwalała zapiąć do końca o wiele większej walizki niż moja,

nie wspominając o tych urządzeniach magicznych czy kryształach,

których wcześniej nie widziałem. Po wyjściu ze statku, Kara włożyła

zwoje w głębokie kieszenie swojego płaszczu a walizki ciągnęła za sobą.

Wziąłem jedna z nich by było jej lżej i udaliśmy się prosto do uczelni by

spotkać się z Taurosem.

Tłum w mieście był o wiele większy niż ostatnio. Podobno zjechała się

połowa okolicznych wsi by obejrzeć najnowsze towary z Nowego

Kontynentu, które rzadko można było zakupić, tutaj na targach w Utah.

Miasto słynęło z handlu, głównie przez łatwy dostęp do morza. Raz w

miesiącu kilka statków dopływało do portu wypełnione po brzegi w

przyprawy czy inne dobra dostępne tylko na Nowym Kontynencie.

Niestety miasto miało też swoje mroczne oblicze, jako to w którym

najczęściej dochodziło do kradzieży. Nie ma co się dziwić. W miejscach

gdzie krąży dużo kupujących jak i sprzedawców, łatwo się dorobić. Do

czasu aż Cię złapią. Mimo nieustannego problemu ze złodziejami Major

miasta nie reaguje. Ludzie opowiadają różne historie, lecz

najpopularniejsza jest taka iż dogadał się on z dowódczą Gildii Złodziei,

działającej w mieście od dziesiątek lat. Nie oficjalnie, to właśnie oni

podejmują główne decyzje w tym mieście a urzędy miasta są przez nie

przekupione lub boją się w ogóle zaczynać z nimi walkę. Przeciskając

się przez tłumy ludzi dążyliśmy ku uczelni.

-Mieszczanin (przepychając się przez tłum): Oj, przepraszam Panią

najmocniej. Mój błąd.

Powiedział do Kary ciemniejszej karnacji zakapturzony mężczyzna. Od

razu wyczuła jak podejrzanie zachowywał się mężczyzna, po czym

wsadziła ręce w swoje kieszenie

-Kara: Zwoje! Zabrał je!!

Młodzieniec odwrócił się po czym zaczął biec w stronę skrzyń przy

budynku. Ruszyłem za nim w pościg. Był bardzo szybki lecz doganiałem

go. Dobiegł do skrzyń po czym wszedł jak pająk po ścianie budynku.

Zachowywał się jakby miał olbrzymie doświadczenie. Złapałem kokos z

pobliskiego straganu i rzuciłem w niego celnie prawie zrzucając go ze

ściany, lecz jego chwyt był bardzo mocny dzięki czemu młodzieniec nie

spadł i do końca wspiął się na dach. Wspiąłem się po pobliskiej drabinie

na dach sąsiedniego budynku ale po złodzieju nie było już śladu.

-Robert (krzykną): Szlag by to!

Kara dobiegła do mnie targając ze sobą wszystkie nasze walizki.

-Kara (zadyszana): Sukinsyn! Uciekł z naszymi zwojami! Co my teraz

zrobimy!

-Robert: Chodźmy do Taurosa odłożyć nasze rzeczy. Zajmę się tym.

Kara idąc cała drogę była bardzo przygnębiona. Szła zamyślona ze

spuszczona głową. Byliśmy już przed drzwiami uczelni.

-Robert: Spokojnie, poradzimy sobie z tym. Dowiem się gdzie są te

zwoje i przyniosę je tutaj.

-Kara (smutna): To moja wina, powinnam bardziej uważać z czymś tak

ważnym a nie wsadzić je do kieszeni.

-Robert: Daj spokój nie mogłaś tego przewidzieć. Również nie mogłaś

złapać czarami złodzieja przy wszystkich. Wiesz jak ludzie ze wsi

reagują na czarodziei.

-Kara: Mam nadzieję, że uda Ci się je odzyskać. Wchodzisz do środka?

-Robert: Od razu ruszam w poszukiwaniach, wiem gdzie zacząć.

Wyjaśnij Taurosowi co się stało i powiedz mu żeby poczekał aż nie

odzyskam zwoi.

-Kara (sarkastycznie): Świetnie! Pewnie dostanie zawału jak dowie się,

że straciliśmy wiedzę niedostępną od tysięcy lat przez jakiegoś

ciemnoskórego gówniarza.

-Robert: Poczekaj aż się dowie, że straciłem Zenit. Wykuwał go tydzień

bez przerwy a straciłem go w 10 sekund, może lepiej nie mówmy mu

wszystkich złych nowin na raz. Znowu będzie mi grozić stryczkiem

-Kara: Mam nadzieję, że będzie tak pochłonięty pracą, że mnie nie

zauważy. Może obejdzie się bez tłumaczeń. Spróbuj odzyskać zwoje, ja

idę odłożyć nasze rzeczy.

-Robert: Ruszam do Majora. Od niego zacznę poszukiwania.

Niecały kilometr od uczelni znajdował się ratusz w którym najczęściej

przebywał Major. Słyną on z tego, że zbywał ludzi z ich problemami i

nie przejmował się ich losem. Przez jego podejście do wszystkiego, miał

mało obowiązków. Ludzie już dawno przestali przychodzić do niego z

pomocą. Wiadomo, że był przekupiony przez Gildię Złodziei, a za pomoc

z problemami trzeba było surowo zapłacić właśnie komuś z jej

przedstawicieli. Nie dało się postawić nowego straganu w mieście czy

przybić do portu ze swoim towarem bez dogadania się z Gildią.

Śmiałkowie próbowali i tak, lecz zazwyczaj kończyło się to kradzieżami

lub nawet zabójstwem. Kto chce handlować. Musi zapłacić Gildii.

W holu za biurkiem siedziała szczupła starsza kobieta.

-Kobieta: Witam. Major jest teraz zajęty. Nie przyjmuję mieszkańców ---

-Robert (wchodząc do biura): Nie jestem mieszkańcem.

-Major: Co to za kultura! Wchodzisz do mojego biura jak do chlewu!

Wynocha mi stąd... To.. To Ty! Czego znowu chcesz!!”

Powiedzmy, że znałem się już z majorem. Gdy przybyłem do tego

miasta około 7 lat temu w czasach gdy chciałem zakupić rzadkie

składniki rzemieślnicze potrzebne do stworzenia Zenitu. Rozmawiałem

wówczas z handlarką która miała bardzo szeroki wybór towarów. Byłem

bardzo zafascynowany jej znajomością własnego towaru i bardzo

przypadła mi do gustu. Gdy byłem zajęty zakupami, banda zbirów

podeszła pod jej straganu i żądała od niej pieniędzy. Tłumaczyli jej, że

major żąda zapłaty bo Gildia nie jest zadowolona tym co zapłaciła.

Kobieta zaklinała się, że zapłaci więcej pod koniec dnia, lecz na obecną

chwilę nie ma nawet pieniędzy na statek by wrócić do domu. Bandyci

natychmiast zaczęli niszczyć jej stragan i kraść rzeczy z jej wystawy.

Nie mogłem na to pozwolić. Chwyciłem jednego z nich za ręce i

odepchnąłem na ziemię.

-Robert: Odstąpcie. Słyszycie, że ta kobieta nie ma pieniędzy. Z tego co

zdążyłem usłyszeć już zapłaciła za stragan

-Zbir (krzyczy do drugiego): Na niego!!

Rzucili się na mnie. Jeden z nich próbował zaatakować mnie sztyletem,

lecz z łatwością uniknąłem jego ataku. Nie wyciągnąłem swojej broni,

ponieważ nie chciałem zabijać ludzi na środku miasta przy tylu

świadkach. Chwyciłem rękę atakującego wytrącając mu jego sztylet i

złamałem mu nadgarstek. Drugi z nich szarżował na mnie z pięściami.

Popchnąłem jego partnera prosto w niego czym przewróciłem ich obu

na ziemię. Obaj wstali jednocześnie biegnąc na mnie. Chwyciłem

jednego z nich za szyję i kopnąłem w kolano łamiąc mu nogę. Drugi

zatrzymał się przerażony.

-Robert (agresywnie): Zabieraj kolegę na przytułek puki jeden z was

może chodzić. Zaatakujcie tę kobietę jeszcze raz a wrócę i będziecie

błagać, żeby skończyło się tylko złamaniem

-Handlarka: Dziękuję Ci. Wiedziałam, że handlowanie tutaj kiedyś tak

się skończy. Jak tylko zauważą, że ktoś ma więcej klientów od razu

żądają więcej pieniędzy

-Robert: To nie koniec. Myślę, że powinnaś wziąć swój towar i wracać

do domu. Masz, te pieniądze pokryją podróż statkiem a to zapłata za

wszystkie moje zakupy. Bądź bezpieczna.

-Handlarka: Dziękuję Ci dobry człowieku! To rzadkość spotkać kogoś

takiego jak Ty w tych czasach.

-Robert: Uważaj na siebie. A ja złoże wizytę naszemu Majorowi i zadbam

by takie sytuacje się nie powtarzały.

Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z Majorem. Dopiero co zaczynał

swoją kadencję lecz już sprawiał kłopoty ludziom. Wparowałem do jego

biura i ze złością przycisnąłem go do ściany. Dostał klika razy w twarz i

padł na ziemię. Wytłumaczyłem mu, żeby jego ludzie mieli inne

podejście do handlarzy albo wrócę. Raczej nie tęsknił za mną.

-Major: Więc?? Czego tu chcesz! Myślisz, że zapomniałem, jak mnie

pobiłeś? Zaraz naślę na Ciebie dziesięciu moich ludzi. Ciekawe czy

ciągle jesteś taki silny jak byłeś ostatnim razem!

-Robert: Po pierwsze nie ma nikogo w budynku nie licząc Twojej

sekretarki, więc wątpię, że ktoś zdążyłby Ci pomóc zanim pobiłbym Cię

do nieprzytomności. Po drugie. Tylko dziesięciu? Myślałem, że ktoś

opłacany przez Gildię Złodziei ma większe finanse na obstawę. Nie

martw się nie chcę Cię bić. Chyba, że mnie do tego zmusisz.

-Major: Czego chcesz?!

-Robert: Gildia Złodziei. Gdzie jest ich siedziba?

-Major (zdziwiony): I to tyle? Nie mogłeś spytać pierwszego lepszego

podejrzanego gościa na ulicy tylko wparowałeś do mnie?

-Robert: Wolę informację od kogoś kto wie, że lepiej mówić mi prawdę.

-Major: Magazyny na okrawkach. Wejście jest przy budynku zaraz obok

kanałów.

-Robert: Widzisz? Tym razem zachowasz twarz. Na razie nie słyszałem o

pobiciach handlarzy ale wiesz co się stanie jak usłyszę. Lepiej czekaj

wtedy z większą obstawą

-Major: Nic nie rozumiesz. To nawet nie są moi ludzie. Jestem tylko

pionkiem w tej grze. Gildia Złodziei to nie jest byle kto. Może i masz

ich za bandytów tego miasta, ale na swój sposób dbają o porządek.

Na okrawki miasta była dosyć daleka droga a zaczynało się już

ściemniać. Podobno jest to niebezpieczne miejsce nocą, lecz wątpię, że

ktokolwiek chciałby próbować mnie napaść. Od momentu kiedy

pobiłem tamtych bandytów grożących handlarce, jakoś mało kto

próbował. Zbliżałem się ku celowi. Przy wejściu stało dwóch dosyć

dobrze uzbrojonych strażników. Jako, że nie miałem przy sobie żadnej

broni wolałem nie rozpoczynać walki.

-Robert: Prowadźcie mnie do lidera.

-Strażnik: Najpierw oddaj broń. Inaczej nie porozmawiasz z naszym

dowódcą.

-Robert: Nie mam przy sobie żadnej broni.

-Strażnik: No proszę. Jakiś dzielny wojak. Sam, nocą przez okrawki bez

żadnej broni.

-Drugi Strażnik (śmiejąc się): Albo głupiec. Dobra możesz wejść. Tylko

niczego nie próbuj.

Wewnątrz liczba straży była olbrzymia. Myślę, że więcej straży patroluję

to miejsce niż ulice miasta. Nie dziwię się, że zdobycie informacji o

lokacji tego miejsca było takie proste. Nawet znając miejsce nikt nie

byłby na tyle głupi, żeby próbować ich okradać. Skarbiec za skarbcem.

Za kratami widziałem dziesiątki skrzyń zapewne pełnych złota czy

innych dóbr. Stojaki z mieczami, zbroje, sakiewki, czego tylko

zapragnąć. To tutaj jest cały dobytek Gildii.

-Lider: Jak Cię zwą?

-Robert: Nazywają mnie Robert.

-Lider: Robert...Robert... Ten sam Robert, który kilka lat temu pobił

moich ludzi? A teraz chcesz jak gdyby nigdy nic, spotkania ze mną

tak? Myślałeś, że zapomnę?

-Robert: Sami zaczęli. Zasłużyli na to, tym jak traktują handlarzy.

Dobrze wiesz, że dzięki tylko dzięki nim wasza Gildia ma to co ma

teraz?

-Lider (poważnym głosem): Dwa razy się odezwałeś i już zdążyłeś mnie

obrazić. Nie za dobry start. Czego chcesz?”

-Robert: Jeden z Twoich ludzi ukradł coś co jest dla mnie cenne i chce

to odzyskać.

-Lider: Tak po prostu? Chcesz coś co ukradł ktoś ode mnie? Skąd w

ogóle pomysł, że ten człowiek był moim człowiekiem?

-Robert (z irytacją): Daj spokój, nie mam czasu na gierki. Wiem, jak to

działa. Każdy złodziej w tym mieście jest Twoim człowiekiem. Nic nie

dzieje się bez Twojej zgody. Wiesz kto i co ukradł. Nie jestem tutaj

pierwszy raz.

-Lider: Bystry jesteś.

Lider Gildii mówiąc to wyciągną zwoje ze swojej szuflady

-Robert: Jedyne czego nie rozumiem to skąd w ogóle wiedziałeś, że to

mam.

-Lider: Tak jak powiedziałeś. Nic nie dzieje się bez mojej zgody. Wiem

wszystko o wszystkim co dzieje się w tym mieście, lecz preferuję

działać z ukrycia.

-Robert (poważnym głosem): Wiesz ze odzyskam te zwoje, od Ciebie

zależy tylko ilu ludzi stracisz nim to zrobię.

-Lider: Hahaha. Najpierw mnie obrażasz, teraz mi grozisz. Zaczynam Cię

lubieć.

-Robin: Nazywam się Robin. Na ulicach nazywają mnie Liderem. Wiesz...

Nie chcę, żeby moi ludzie Cię zabili. Bardziej przydasz mi się żywy.

Wiem kim jesteś. Wiem co też robisz i jakich zadań się podejmujesz.

-Robert: Oho coś czuję, że masz dla mnie robotę.

-Robin (do swoich ludzi): Widzicie. Mówiłem Wam. Bystry gość.

-Robin: Wiesz mam mały problem z sąsiadem. Być może zauważyłeś,

moje skarbce są dosyć pełne a Gildia ciągle znosi więcej. Obok tego

miejsca są nieczynne już kanały, które teraz są pustymi korytarzami.

Chcę rozbudować moją siedzibę i przejąć te kanały.

-Robert (szyderczo): Kiepski ze mnie budowlaniec, nie możesz użyć

swoich ludzi do pomocy z rozbudową

-Robin: Hahaha. Wiesz, że nie brałbym Cię do urządzania wnętrz. W

kanałach, tóż za ścianą siedzi Kragen czy jak je tam zwą. Wiesz. To

wielkie mackowate gówno, co przylazło z Nagani po katastrofie.

Hibernuje tam praktycznie, odkąd założyli miasto. Przez niego kanały

zostały opuszczone i wybudowali nowe, zaraz obok. Raz na jakiś czas

szedł tam jakiś śmiały wojak co chciał zarobić złota i zabić bestię, ale

zazwyczaj nie wracał. Nigdy mi nie przeszkadzał a nawet pomagał, bo

ludzie bali się podchodzić do tego miejsca. Teraz się obudził. Wysłałem

czterech silniejszych chłopów, ale wszystkich zabił. Wiem, że zyskałeś

sławę na szlaku jako ten który nie boi się wyzwania. Zabij bestię a

odzyskasz zwoje.”

-Robert: Czyli ukradłeś mi zwoje tylko po to, żebym zabił potwora?

Mogłeś zostawić ogłoszenie a pewnie bym je znalazł i zabił potwora za

dobrą zapłatę. Teraz mam go zabić za coś co było moje...

-Robin: No widzisz? Gówno rozumiesz. Wolę, żeby ludzie myśleli, że w

kanałach jest Kragen. Wtedy dalej będą się bali tego miejsca a ja będę

miał bezpieczniejszy skarbiec. Wiedziałem, że z czasem mnie znajdziesz

i pomożesz mi z potworem, bo mam coś na czym Ci zależy. Spokojnie.

Zapłatę też dostaniesz. Może i jestem złodziejem ale uczciwym

złodziejem. Nawet nie wiesz, ile mi oferowali za te zwoje. Już dawno

mogły być na Nowym Kontynencie zamknięte pod kluczem u jakiegoś

bogatego kolekcjonera.

-Robert: Chyba nie mam wyjścia... Zacznijmy od broni. Daj mi coś czym

mogę zabić bestie.

-Robin (szyderczo): Myślałem, że zabijasz potwory z pięści, skoro nie

masz własnej broni.

-Robin: Dobrze. Weź co chcesz z mojej zbrojowni. Możesz też

skorzystać z pomocy moich ludzi. Weź co silniejszego do pomocy.

-Robert: Wierz mi. Twoi ludzie tylko mnie spowolnią. Umowa to umowa,

tak?

Robin wstał z krzesła podając mi dłoń by przypieczętować umowę.

Nie podobało mi się to jak podszedł mnie do rozwiązania własnych

problemów, lecz nie mogłem odmówić sprytu w jaki to wszystko

zaplanował. Jakby był kilka kroków przed każdym. Nie miałem wyjścia,

by odzyskać zwoje musiałem zabić potwora i to nie byle jakiego. Kargen

opisany został przez Taurosa w bestiariuszu. Cała anatomia tego

stwora, zachowania, dieta i cykl życia. Nie pytam skąd on to wie. Jego

bestiariusze są znane na całym świecie. Jako jedyny opisał setki

gatunków stworów powstałych w Nagani. Czasami przynosiłem do jego

pracowni truchła stworów ze zleceń a on godzinami przyglądał się ich

ciałom. Wracając do Kragena. Mięsożerny potwór mniej więcej wielkości

dorosłego konia. Olbrzymie macki wystające z ciała, długie szponiaste

ręce i nogi dzięki którym wspaniale przemieszczał się w wodzie. Uścisk

jego macek bez problemu mógłby wygiąć stal a szpony przeciąć

człowieka na pół. Dzięki dogłębnym badaniom profesora Taurosa udało

się ustalić, że słuch potwora jest o wiele bardziej rozwinięty niż jego

wzrok. Prawdopodobnie przez upodobania do ciemnych wilgotnych

miejsc, jak właśnie chociażby kanały. Słabym punktem Kragena jest

górna część jego głowy, na której znajdują się uszy. Udałem się do

zbrojowni Robina. Cóż to był za widok. Widziałem mnóstwo dobrego

sprzętu, ale to co posiadał przekraczało pojęcie. Takim uzbrojeniem nie

powstydziłyby się najnowocześniejsze armie z Nowego Kontynentu.

Wybrałem do walki włócznię oraz tarczę, wiedząc iż lepiej utrzymać

dystans od potwora, jednocześnie mieć coś do obrony przez długimi

mackami. Włócznia zakończona grotem, prawdopodobnie z diamentu na

metalowym trzonie. Perfekcyjnie wyważona, nadająca się zarówno do

walki wręcz jak i jako broń rzucana. Tarcza wybrałem drewnianą, co

może być dziwnym wyborem, lecz dokładnie wiedziałem z jakiego

rodzaju drewna jest zrobiona. Bardzo rzadki gatunek drzewa Aregynu,

charakteryzujący się wytrzymałością większą niż stal, jednocześnie

bardzo lekkie. Wziąłem ze sobą także bombę dymną. Wiedziałem, że

może się przydać i to nie ze względu na dym który wytwarza. Byłem

gotowy do walki. Wyszedłem z budynku i udałem się do wejścia kanałów

tóż obok. Już od samego początku było słychać i czuć co czyha głębiej.

Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem Kragena. Po jego wymiarach

widać było, że siedział tutaj już jakiś czas. Był o wiele masywniejszy niż

reszta przedstawicieli jego gatunku. W okolicach jego leża była sterta

dziesiątek ciał i popularne uzbrojenia z różnych czasów. Poruszałem się

bardzo cicho, znając jego mocne i słabe strony. Spojrzał w moją stronę,

lecz nie zobaczył mnie. Podszedłem bliżej będąc gotowym do ataku.

Zaskoczyłem potwora. Włócznią przebiłem jego nogę, z której wypłynęła

jego czarna jak smoła krew. Wrzeszczał wściekle. Zaczął machać

wielkimi łapami w losowych kierunkach a macki z jego ciała

sztywniejąc zaczęły dźgać ściany kanałów. Uniknąłem kilka ataków i

odskoczyłem do tyłu. Widać, że był to stary osobnik, ale nie

doświadczony w walce. Nie miał wiele wyzwań w życiu więc i nie

wiedział co robić, gdy już zostanie zaatakowany. Lecz wiedza o tym nie

wygra za mnie walki. To wciąż silny przeciwnik. Zaczął wytężać swój

słuch by mnie usłyszeć. Odpiąłem od pasa bombę dymną, lecz wydając

niewielki dźwięk, potwór zorientował się gdzie jestem. Olbrzymie macki

podążały w moją stronę. Zablokowałem jego ataki tarczą lecz złapał

mnie za nogę jedna z odnóg. Przewrócił mnie na ziemie przez co

upuściłem tarcze. Szybko dźgnąłem go włócznia w okolicę górnej części

brzucha na co z bólem zareagował potwór. To była moja szansa. Na

szczęście wiedziałem w którym miejscu upadła bomba. Zebrałem ją z

wody i odpaliłem. Gdy była już blisko eksplozji, rzuciłem ją w kierunku

uszu bestii. Wybuchła idealnie przy jego głowie a hałas, który temu

towarzyszył zadziałał dokładnie tak jak chciałem. Kragen zwariował.

Całkowicie stracił orientacje w terenie i zaczął na oślep atakować.

Dzięki zasięgowi włóczni i znośnie otwartego terenu mogłem atakować

z różnych kierunków, dźgając bestię w różne miejsca ciała. Potwór padł

na kolana a ja wbiłem broń centralnie przez jego uszy. Padł na ziemię

bez życia. Udało się. Odpocząłem chwilę w kanałach po czym udałem

się do siedziby Gildii

-Robin: Patrzcie, mówiłem, że wróci! Zbierać zakłady.

-Robert: Zakładaliście się o to czy przeżyje?

-Robin: Oj tam, nie narzekaj. Chłopaki muszą mieć jakąś rozrywkę w tej

norze. Nawet nie wiesz ile ludzie potrafią zarabiać na zakładach. Byłeś

w mojej tawernie? Można tam wygrać nie małą sumkę na zakładach.

-Robert: Może kiedy indziej. Puki co. Zwoje.

-Robin: Umowa to umowa. Masz. A to zapłata za zlecenie. Powinno

wynagrodzić walkę.

Lider wręczył mi zwoje oraz sakiewkę wypchaną po brzegi złotem.

-Robert: Dzięki. Chcę od Ciebie czegoś jeszcze.

-Robin (zirytowany): Poważnie? Myślisz, że to za mało? Dostałeś sowitą

zapłatę i odzyskałeś zwoje. Nie testuj mojej cierpliwości Robercie.

-Robert: Nie chodzi o pieniądze. Wtedy gdy pomogłem tej handlarce.

Rozmawiałem z nią i naprawdę znała się na tym co robiła. Tacy ludzie

powinni być dla Ciebie na wagę złota, dosłownie. Dzięki takim ludziom

handel się rozwija a Ty masz więcej pieniędzy. Twoi ludzie chcieli

okraść ją z wszystkiego co miała tylko dlatego, że nie mogła zapłacić od

razu"- powiedziałem

-Robin: ...Nie muszę się przed Tobą tłumaczyć, ale powiem Ci jak było,

tylko ten jeden raz, dlatego że bez większych problemów mi pomogłeś.

Widzisz ten rozkaz nie był ode mnie. Tych dwoje których pobiłeś, już

nigdy nikogo nie nachodzili. Nie posłuchali mojego rozkazu tylko

zachciało im się rządzić. Naturalnie zabiłem ich tego samego dnia,

kiedy ich pobiłeś.

-Robert: To dlaczego nie powiedziałeś tego publicznie? By ludzie

wiedzieli jak jest.

-Robin: Nie rozumiesz. Niech ludzie wiedzą, że rządzę twardą ręką.

Ludzie mają nowe, bary, nowe szpitale, nowe zamtuzy czy uczelnie.

Całe to miasto zbudowałem za pieniądze Gildii. Dzięki moim rządom to

miasto stało się potężną metropolią, sercem handlu. To, że działam z

ukrycia, nie znaczy, że działam tylko dla siebie. Robię to dla tego

miasta.

-Robert: Rozumiem Cię. Może i jest w tym jakaś logika. Puki co. Lepiej,

żeby się nie powtarzały rzeczy jak dzisiaj.

-Robin: Być może nasze ścieżki się jeszcze skrzyżują. Puki co, bywaj

Robercie. Odprowadźcie go.

Wyszedłem z kryjówki Gildii Złodziei. Pod osłoną nocy udałem się w

kierunku uczelni, gdzie czekała na mnie Kara oraz Taurus. Teraz, mając

zwoje możemy zająć się ich rozszyfrowaniem. Być może to właśnie one

są odpowiedzią na większość moich problemów. Mam nadzieje...

 

Rozdział Trzeci:

Tajemnice:

 

Miną miesiąc od czasu, gdy odzyskałem starożytne zwoje. Czas

spędziłem w swojej kwaterze w uczelni regenerując siły. Od czasu do

czasu zająłem się zleceniem z tablic w mieście, co łącznie z zapłatą od

Gildii Złodziei dobrze wpłynęło na moją sytuację finansową.

Wykorzystałem też okazję na zakupy, skoro trwał sezon handlu w Utah.

Kupiłem miecz od handlarza z państwa we wschodniej części Starego

Kontynentu. Na tle naszych szeroko znanych mieczy wyróżniał się

silnie zakrzywionym trzydziestu calowym jednosiecznym ostrzem i

wyjątkowo długą rękojeścią zdobioną przeróżnymi symbolami.

Większość życia walczyłem obusiecznym mieczem przeróżnej długości

czy szerokości. Chciałem spróbować czegoś nowego. W końcu trening

czyni mistrza, a ja mam dużo czasu na trenowanie. Kupiec twierdził, że

miecz ten jest ze stali, której w naszych stronach nie znamy. Miał

rację. Byłem wszędzie. Zwiedziłem Stary i Nowy kontynent w całości i

wiem co nieco o rzemiośle różnych kultur. W ich stronach w 564-tym

roku z kosmosu spadł olbrzymi głaz. Dzięki wysoko rozwiniętej, jak na

tamte czasy, sztuce magii oraz znajomości astronomii, udało im się

spowolnić upadek asteroidy do na tyle niskiej prędkości by nie

wyrządził większych szkód. Do dzisiaj oddaję się cześć tym magom. To

ich zdolności pozwoliły uniknąć katastrofy na olbrzymią skalę, być

może nawet globalną. Sam głaz zawierał stal charakteryzującą się

olbrzymią wytrzymałością. To właśnie z niej wykonany był miecz.

Ostrze jest zawsze nienaturalnie zimne w dotyku, przez co nazwano je

“Zamieć”.

Kara oraz Tauros cały ten czas pracowali rozszyfrowując zwoje.

-Głos (głośny krzyk): EUREKA!!

Wybiegłem szybko z mojego pokoju i otworzyłem drzwi kwatery Taurosa

z której wybrzmiał dźwięk.

-Robert: Taurosie, co się stało?

-Tauros (podekscytowany): Robercie!! Udało mi się! Odszyfrowałem cały

pierwszy papirus!

-Tauros (patrzy na Karę stojącą z założonymi rękami i grymasem na

twarzy): Znaczy... Odszyfrowaliśmy... Kara udzieliła mi oczywiście wielu

świetnych rad, co prawda większość z nich już wiedziałem, ale...

-Kara: Dobrze już dobrze, powiedz Robertowi czego się dowiedziałeś,

zanim zemdlejesz z dumy, profesorze.

-Tauros: Naturalnie. Robercie usiądź. Ilość informacji może Cię

przytłoczyć.

Usiadłem przy stole przy których rozłożony był jeden z czterech zwoi.

-Tauros: A więc. Po kolei. Na początek udało mi się ustalić kolejność, w

której powinny być odczytane zwoje, lecz moje domysły nie miały z

początku sensu. Do czasu aż ustaliłem datowanie owych zwoi. Nie były

one zapisane jeden po drugim.

-Robert: Ciekawe... Jak udało Ci się to ustalić?

-Tauros (wyciąga urządzenie na stół): Dzięki temu. To Kazograf. Mój

autorski wynalazek. Pozwala na badanie stopnia rozkładu włókien

trzciny papirusowej z której wykonany jest sam papirus. Na tej

podstawie z dużą dokładnością potrafię stwierdzić datę jego powstania.

-Kara: Fascynujące urządzenie. Mówią, że ogranicza Cię tylko postęp

technologii, ale widzę, że i z tym potrafisz sobie poradzić profesorze,

tworząc własne urządzenia.

-Tauros (zachwycony): Dziękuję moja droga. Lecz jak wspominałem

pojawiło się dużo pytań. Sprawdziłem to kilka razy. Starannie

przeprowadziłem obliczenia i stwierdzam, że pierwszy papirus

datowany jest na 8600 rok przed naszą erą.

-Robert (zdziwiony): Słucham? To niemożliwe. Ludzie w tamtych

czasach nie używali pergaminów jako materiału do pisania. Pierwsze

użycie datowane jest na 900 rok przed nasza erą. W czasach na który

datujesz ten papirus ludzie pisali na zwierzęcych a nawet i ludzkich

skórach.

-Tauros: Dokładnie Robercie! Sprawdziłem to kilkukrotnie! Wszystko

się zgadza a po dalszych badaniach powstało tylko więcej pytań!

-Kara: Masz na myśli sam tekst?

-Tauros (zachwycony): TAK! Dokładnie moja uczennico! Wiedziałem, że

ty się tego domyślisz!

Nie widziałem Kary tak zawstydzonej i zarumienionej jednocześnie.

Pochwała od tak wybitnego profesora i mentora musiała dla niej wiele

znaczyć.

-Tauros: Chodzi o atrament! Można stwierdzić datę napisanego tekstu

poprzez ustalenie wartości zaniku trudno lotnych rozpuszczalników.

-Robert: Niech zgadnę. Do tego też stworzyłeś urządzenie?

-Tauros: A jakby inaczej! Jest jeszcze w fazie tworzenia, ale w wielu

przypadkach się sprawdził. Pomogłem nawet w defraudacji listów od

rzekomej Cesarzowej Joanny.

-Kara: Rzekomej?

-Tauros: Długa historia. Pewien krętacz wysyłał listy do Cesarza podając

się za jego żonę. Biedak nie wiedział, że odeszła z jakimś wieśniakiem a

krętacz udawał w listach jego porwaną żonę. Kazał sobie wysyłać złotą

biżuterię jako okup co zresztą Cesarz robił.

-Robert (zaciekawiony): Brzmi jak ciekawa historia, jak to się

skończyło?

-Tauros: Może innym razem Robercie. To dobra historia do stołu i

wódki. Wróćmy do zwoi. Ustaliłem, że tekst na pierwszym zwoju

napisano również w około 8600 roku przed naszą erą... Kara chcesz

dokończyć moją myśl?

-Kara: Papirus w tak wczesnych latach już naprowadził mnie na ten

trop ale teraz jestem pewna. Chodzi Ci o języki w których zapisano

tekst. Malogański był używany w latach 100-300 naszej ery przez

niewielkie plemię, które wybito. Teraz to martwy język praktycznie nie

używany. Kagarski jest również użyty w tekście. Co prawda używają go

do dzisiaj ale jego początki datuje się na 400 rok naszej ery, więc nie

mógł być zapisany w 8600 roku przed naszą erą.

-Tauros: Dokładnie. To może oznaczać tylko jedno. Osoba, która

napisała ten tekst... Potrafi przemieszczać się w czasie.

-Kara: Słyszałeś o jakimś zaklęciu pozwalającym na podróż w czasie?

-Tauros: Z tego co wiem nie istnieje takie zaklęcie. Może coś ze starszej

zakazanej magii, ale nie mam do niej dostępu.

-Robert: Uważasz, że podróż w czasie byłaby możliwa?

-Tauros: Naturalnie. I wcale nie trzeba by było do tego magii. Od dawna

interesuję się tym tematem i według moich teorii osoba rozpędzona do

dużych, naprawdę dużych prędkości, postrzegałaby czas wokół siebie

inaczej niż inni. Ale to tylko teorie. Jest jeden obecnie znany mi

przedsmak podróży w czasie.

-Kara (zdziwiona): Co masz na myśli?

-Tauros: Roberta oczywiście. Długowieczność jest w teorii podróżą w

czasie, co prawda tylko w przyszłość, ale zawsze.

-Kara (zaskoczona): Zaraz! Ty wiesz? Wiedziałeś o klątwie Roberta?

-Tauros: Oczywiście, wiem od dawna. Robert powiedział mi też o tym co

stało się w świątyni. Nawet nie wiesz jak zazdroszczę Ci, że widziałaś

jego demoniczną formę. Dałbym wiele żeby ją przestudiować, opisać

każdy szczegół... Robercie, myślałem, że powiedziałeś jej o tym, że

wiem.

-Robert: Nie było okazji.

-Kara: Zakładam, że nie zdążyłbyś wyciągnąć pióra by opisać cokolwiek

zanim zostałbyś rozszarpany profesorze....Ja... Przepraszam Robert nie

powinnam tego mówić.

-Robert: Nic się nie stało. To prawda. Byłbym dla Was olbrzymim

zagrożeniem gdybym się przemienił. Kara dobrze to wie po

wydarzeniach w świątyni.

-Kara: Zmieńmy temat. Profesorze. Skoro wiemy, że zwoje napisała

potężna osoba, która potrafi podróżować w czasie, może powiesz nam o

czym pisała?

-Tauros: Prawie o tym zapomniałem! Część tekstu jest w złej jakości

przez wyblakłe litery, lecz udało mi się ustalić, że jest to rytuał. W

kolejnych zwojach będą wypisane składniki do jego przeprowadzenia.

-Kara: Możesz odczytać nam tekst?

-Tauros (biorąc zwój do ręki): “...I stanie do walki brat przeciwko bratu.

Ciemność i Światło. Życie i Śmierć. Wojna i Pokój. Nie bójcie się.

Pierwszy z wybrańcem zjednoczą się...” Tutaj tekst jest przerwany.

Niżej dopisano. “Uwolnij mnie od wiecznej tułaczki i razem zwalczymy

Śmierć. Rytuał związania przeprowadź, by ramie w ramie zawalczyć ze

złem” Poniżej napisano więcej informacji o samym rytuale. “Składniki

potrzebne do rytuału opisałem na pozostałych trzech zwojach. Zdobądź

je i przeprowadź go zgodnie z opisem na ostatnim zwoju. Wierzę w

Ciebie, wybrańcu.”

-Tauros: Co o tym sądzicie?

-Robert: Ten tekst... Jest do mnie.

-Kara (zdziwiona): Co masz na myśli?

-Robert: Xarot od zawsze nazywał mnie swoim wybrańcem. “...Pierwszy

z Wybrańcem zjednoczą się...” Nie słyszałem, o kimś kogo nazywają

Pierwszym, i nie sądzę żeby to był Bóg Śmierci. Wydaje mi się, że to

właśnie autor tekstu, chce zjednoczyć siły do walki przeciwko

Xarotowi.

-Kara: To ma sens. Życie i Śmierć. Ciemność i Światło. To swoje

przeciwieństwa. Myślisz, że ten Pierwszy mówi o sobie jako o Światłości

i Życiu a o Xarocie jako Ciemności i Śmierci?

-Tauros: To by bardzo pasowało... Zabieram się od razu za

odszyfrowanie składników. Jeżeli jest szansa na zdobycie sojusznika,

na dodatek prawdopodobnie potężną istotę do walki z Xarotem to

chyba warto przeprowadzić ten rytuał?

-Robert: Dziękuję Taurosie. Powodzenia.

Miną tydzień od momentu gdy profesor podzielił się z nami

informacjami na temat pierwszego zwoju. Od tego czasu nieustannie

pracuje nad kolejnym z nich i nie chcę, aby mu przeszkadzać.

Przechodząc się po mieście usłyszałem o nowym zleceniu, przez które

zginęło już siedmiu wojowników. Podobno kapitan straży zebrał nie

małą sumę za potwora. Postanowiłem podjąć się temu wyzwaniu, lecz

muszę zebrać więcej informacji, skoro tylu śmiałków poległo w walce z

ową bestią. Udałem się do wieży, w której znajdowały się koszary.

Strażnik: Witaj. W jakiej sprawię?

Robert: Chcę pogadać z Kapitanem. Jest w środku?

Strażnik: Tak, jest w środku. Wchodź.

Wieża z wewnątrz wydawała się o wiele większa. Zawierała sporo

pomieszczeń, głównie jadalnie i kwatery strażników. Na samym środku

znajdowała się kwatera kapitana, do której wszedłem po zapukaniu w

drzwi.

Robert (w drzwiach wejściowych): Witaj. Mogę wejść

Kapitan straży (ćwicząc ataki na kukle treningowej): Co? Ahh tak,

proszę, usiądź przy moim biurku, zaraz skończę.

Widać, że kapitan był doświadczonym wojownikiem. Naprawdę dobrze

obchodził się z mieczem, dokładne cięcia pod dobrym kątem, do tego

wyśmienicie rzucał nożami do celu.

Robert: Widzę, że byle kogo nie zatrudniają do armii.

Kapitan: Dziękuje młodzieńcze. Wiesz trenuję sobie codziennie, żeby

nie wypaść z formy. W mieście nie dzieje się za wiele, czasami trzeba

stłuc kilku złodziejaszków po rękach czy przegnać kilku włóczęgów.

Kiedyś było ciekawiej...

Robert: Nudzisz się tutaj?

Kapitan: A żebyś wiedział. Służyłem w armii jako dowódca wojska Króla

Samuela w 1639 roku. Wtedy do się działo! Byłeś tylko Ty i przeciwnik.

Zabijesz albo zostaniesz zabity! A teraz... Jestem za stary na wojny to

przydzielili mnie tutaj...Ale coś czuję, że nie przybyłeś tutaj pisać moją

biografię, Robercie.

Robert: Widzę, że mnie już znasz.

Kapitan: Oczywiście. Słynny łowca potworów. Ubiłeś bestię z kanałów,

nie lada przeciwnik...Spokojnie. Robin to mój dobry przyjaciel.

Powiedział mi o wszystkim.

Robert: Więc zapewne wiesz po co przychodzę. Zlecenie dalej aktualne?

Kapitan: Myślę, że tak, chociaż... Jakieś dwie godziny temu pewien

facet przyszedł i mówił, że zabije potwora. Coś za długo mu schodzi

więc myślę, że skończył jak reszta tych co próbowali. A pokładałem w

nim spore nadzieję. Szkoda, że go nie widziałeś. Chłop wielki jak

stodoła.

Robert: Powiedz mi więcej o tym stworze? Znasz jego nazwę?

Kapitan: Nie bardzo znam się na tych bestiach. Walczyć z człowiekiem

to jeszcze mogę, ale co za czasy nam przyszły, by bić się z potworami. Z

tego co po karczmach mówią wieśniacy jest gigantyczny, jego łeb

przypomina kozi a oczy ma białe jak mleko. Wiem, że żyje w jaskini na

południe od wejścia do miasta. Napadł na kilkanaście już transportów

bydła. Ludzie boją się przyjeżdżać handlować a to źle wpłynie na

dochody miasta.

Robert: Nie możecie po prostu wysadzić jaskini i pogrzebać w niej

potwora? Kilka dynamitów byłoby tańsze niż wynająć specjalistę.

Kapitan: To będzie ostateczność. Zależy nam na tych jaskiniach. Nie

wiem, czy wiesz, ale trwały tam prace. Próbujemy zrobić skrót przez

jaskinie do pobliskich wiosek by usprawnić handel.

Robert: Rozumiem. Z Twoich opisów myślę, że to Szarkal albo jakiś

podgatunek Koczala. Tak czy inaczej, zajmę się tym.

Kapitan: Cieszę się. Płacę 1600 złotych monet po wykonanej robocie.

Wiesz zapłaciłbym Ci połowę przed, ale jak zginiesz to nie przyda Ci się

to złoto.

Robert: Wyczekuj mnie. Przyjdę z głową potwora.

Wyszedłem z kwatery kapitana i udałem się w stronę wyjścia z wieży.

Pod wejściem zaczepił mnie strażnik, który mnie wpuścił do środka.

Strażnik: Zaraz, poczekaj. Robert, tak? Idziesz polować na Bestię z

Południa?

Robert: Widzę, że dostała nawet przydomek. Takie są najgroźniejsze,

skoro sobie na niego zasłużyła. Tak, idę po potwora.

Strażnik: Mój syn... Poszedł dwa dni temu do jaskini. Głupiec uparł się,

że jak zabije bestię będzie miał sławę i szacunek ludzi do końca życia.

Mówiłem mu nie raz. To nie jest wojsko a jego przeciwnik to nie jest

byle żołnierz. Nie chciał słuchać. Wziął tarczę, włócznię i poszedł

pewnym krokiem przed siebie.

Robert: Skoro nie wrócił od dwóch dni... wiesz, że on nie...

Strażnik (smutny): Nie łudzę się, że mój syn ciągle żyje. Chce tylko byś

odnalazł jego ciało. Chce wyprawić mu godny pochówek. Żeby ludzie

widzieli, że zginą jak bohater. Nosił naszyjnik w kształcie liścia

koniczyny. To był jego szczęśliwy talizman.

Robert: Postaram się odnaleźć Twojego syna.

Strażnik: Dziękuję.

Musiałem wrócić do uczelni by zabrać mój nowy miecz. W końcu będę

miał szanse przetestować go w prawdziwym boju. Na korytarzu

wpadłem na Karę wychodzącą w kwatery Taurosa, który cały czas

wykrzykiwał coś sam do siebie, badając zwój.

Kara (zirytowana): Ehhh. Znowu to samo. Wpadł w jakiś trans.

Kompletnie nie zwraca uwagi na nic innego niż te zwoje. Spytałam go

czy potrzebuję pomocy to odpowiedział mi po trzydziestu minutach,

żebym zrobiła mu herbatę.

Robert: Typowy Tauros. Widziałaś co się stało, gdy powiedziałem mu o

zniszczeniu Zenitu? Popatrzył na mnie jakbym zabił całą jego rodzinę,

po czym prawie zapłakany odpowiedział “moje maleństwo”. Od tego

czasu wolałem się do niego nie zbliżać. Co teraz będziesz robić?

Kara: Pewnie wracam do swojej kwatery między książki. Zaczynam się

już nudzić.

Robert: Hmmm... A co powiesz na małą rozgrzewkę. Przyjąłem zlecenie

na Bestię z Południa. Może to być Szarkal, więc nie byle jaki

przeciwnik. Chcesz zarobić trochę złota?

Kara (zdzierczo): Od razu przyznaj, że nie dasz rady sam staruszku

Robert (szyderczo): Nie, po prostu ktoś musi nieść mój sprzęt. Wiesz

jako giermek bardzo mi się przydasz. Gdy już zbliżymy się do jaskini,

możesz uciec.

Kara (roześmiana): Hahaha... Szarkal powiadasz. Nie widziałam jeszcze

tego potwora. To może być ciekawe doświadczenie. Wezmę płaszcz i

ruszamy.

Udaliśmy się w stronę jaskiń. Po drodze dyskutując o nowych czarach

jakich uczy się Kara. Z tego co się dowiedziałem poznała wiele nowych

zaklęć i nawet udało jej się zakupić nową księgę. Zawierała częściowo

informacje o starej magii co jest niesamowicie rzadkie. Przez co księga

kosztowała fortunę, więc i Karze przyda się złoto. Gdy byliśmy około

dwieście metrów od jaskini, w której zamieszkał potwór słychać było

odgłosy dwóch uderzanych o siebie metali. Kara uniosła się w powietrze

by zobaczyć co się dzieje.

Kara: Robert! Szybko, musimy mu pomóc!

Dostrzegła w oddali mężczyznę walczącego z potworem! Miałem racje,

to był Szarkal. Olbrzym, dzierżący w ręku topór wykonany z całego

drzewa jako trzonu oraz obuchu ze stali, która służyła wcześniej jako

inne rzeczy wykonane przez ludzi. Potwór ten jest inteligentniejszy niż

inne bestie, co czyni z niego groźniejszego przeciwnika. Potrafi

wytwarzać proste narzędzia oraz łączy się w pary na całe życie mimo

faktu, iż nie może się rozmnażać. To o tym człowieku musiał mówić

kapitan straży. Walczył dzielnie z potworem. Rzeczywiście był to

olbrzymi facet, do tego walczący dwoma toporami.

Robert: Kara! Rzuć mną w stronę Szarkala!

Kara (zdziwiona): Zwariowałeś?

Robert: Zaufaj mi, zrób to!

Kara uniosła mnie w powietrze i cisnęła mną tak jak jej powiedziałem.

W powietrzu, będąc około trzydzieści metrów od potwora wyciągnąłem

Zamieć i przygotowałem się do ataku. Potwór był zajęty walką z

wojownikiem, lecz potrzebował on pomocy. Zasłaniał się swoimi

toporami, w trakcie, gdy Szarkal naciskał swoim olbrzymim toporem na

jego bronie. Wbiłem broń w plecy bestii i zachowując dynamikę lotu,

rozciąłem bestię poważnie ją raniąc, jednocześnie wyhamowując

momentum zachowane po rzucie Kary. Szarkal wpadł w szał. Zaczął

wściekle machać toporem co dało szanse nieznanemu wojownikowi

również zaatakować. Odciął połowę stopy bestii jednym z toporów a

drugi wbił w jego nogę. Bestia nie pozostawała dłużna i silnym ruchem

ręki cisnęła wojownikiem o kamienną ścianę. Ten jednak wstał, jak

gdyby nic się nie stało. Nawet nie upuścił toporów z dłoni. Zaczął

szarżować na Szarkala, lecz ten znowu go uderzył. Tym razem wojownik

upadł na ziemię, wciąż próbując się podnieść. Potwór rykną wziął

zamach na nieznanego wojownika by dokończyć dzieła. Kara

unieruchomiła rękę potwora w powietrzu magią, by ten nie mógł

zaatakować. Wspiąłem się po plecach bestii i odciąłem palce jego ręki

przez co opuścił swój topór na ziemie. Czar Kary przestał działać a

potwór zaczął zwijać się z bólu trzymając się za dłoń swoją drugą ręką.

Wnet wojownik wstał z ziemi, podszedł pod topór potwora leżący na

ziemi i z olbrzymim wysiłkiem podniósł go wykonując zamach. Jednym

ruchem przeciął brzuch Szarkala a jego wnętrzności upadły na ziemie,

po czym bestia wydała ostatni oddech.

Kara: Cóż to była za walka!

Robert: Ciekawie było. Hej, Ty. Dasz radę wstać?

Powiedziałem do wojownika, który siedział na ziemi zasapany. Lecz nic

nie odpowiedział

Kara: Jesteś ranny... Pozwól, że uleczę twe rany.

Powiedziała do niego Kara.

Nieznajomy (zirytowany): Nie! Zostaw. Mają mi przypominać o tej

walce.

Sądząc po tym jak wyglądał naprawdę trzymał się tego co powiedział.

Blizna na bliźnie. Starczy około sześćdziesięciu letni mężczyzna, wstał

z ziemi, podniósł swoje topory i ruszył w swoją stronę, oddalając się od

miasta.

Nieznajomy (zatrzymał się i odwrócił głowę): Dziękuję za pomoc.

Robert: Tala Moana.

Nieznajomy odwrócił się natychmiast i zaczął kierować się w moją

stronę.

Nieznajomy: Tala Moana, bracie.

Powiedział po czym odłożył jeden topór i podał mi dłoń, którą

uścisnąłem.

Nieznajomy: Mam na imię Andras, bracie.

Robert: Jestem Robert a to jest moja przyjaciółka, Kara.

Kiwną głową w stronę Kary na powitanie.

Andras: Robert. Słyszałem o Tobie wiele dobrego. Od dawna jesteś na

szlaku?

Robert: Bardzo dawna. A Ty?

Andras: Po szkoleniu zaciągnąłem się do armii. Po kilku latach

uznałem, że nie jest to wyzwanie, którego szukałem. Tydzień na polu

bitwy był prostszy niż godzina naszego treningu. Pamiętasz je?

Robert: Tego się nie zapomina. Terror dawał nam niezły wycisk.

Andras: Całe życie szukał godnego przeciwnika, ale nie mógł go znaleźć.

W końcu udał się do Nagani, gdzie potworów jest najwięcej. Walczył

miesiąc otoczony tysiącami stworów. Jego ciało jest teraz w Sanktum,

byśmy mogli oddawać mu cześć.

Robert: Niech walczy teraz na Czerwonych Wzgórzach, jak jego

przodkowie.

Powiedziałem oddając cześć Terrorowi.

Andras: Niech walczy.

Robert: Kto teraz rządzi w Sanktum?

Andras: Ja.

Robert: A więc jesteś synem Terrora. Miło Cię poznać. To dla mnie

zaszczyt.

Andras: Miło spotkać brata na szlaku. Jesteś młody jak osobę po

szkoleniu. Kiedy skończyłeś trening?

Robert: Dosyć dawno temu. Po prostu jestem starszy niż wyglądam.

Andras: Rozumiem... Wracaj do miasta. Nie miałem zamiaru odbierać

złota za bestię. Czeka na Ciebie nie mała suma, ja po prostu chciałem

wyzwania.

Robert: Od razu widać, że jesteś synem Terrora. Powodzenia na szlaku.

Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, bracie.

Andras: Wróć kiedyś do Sanktum. Bramy stoją dla Ciebie otwarte.

Bywaj

Andras podniósł swój topór i kierował się ścieżką oddalając się od

miasta.

Kara (zszokowana): Wyjaśnisz mi co tu się właściwie stało? Kim on był i

dlaczego się znacie.

Robert: Opowiem Ci wszystko w drodze powrotnej. Mamy tu jeszcze

jedną rzecz do załatwienia. Szukaj ciała młodego chłopaka z

medalionem w kształcie koniczyny.

Kara: To ktoś znajomy?

Robert: Obiecałem strażnikowi, że odzyskam ciało jego syna. Dwa dni

temu poszedł walczyć z Bestia z Południa.

Nie mogliśmy znaleźć ciała z takowym amuletem więc Kara wpadła na

pewien pomysł.

Kara: Znajdziemy go w inny sposób. Użyję zaklęcia Starszej magii, które

niedawno poznałam.

Robert: Jak działa?

Kara: Położę dłoń na ciele trupa. Będę mogła zobaczyć jego ostatnie

wspomnienia przed śmiercią.

Robert: Brzmi dobrze, spróbuj.

Położyła swą dłoń na głowie denata.

Kara (obrzydzona): Fuuuj, to nie on. Już żałuję używania tego zaklęcia.

Robert: Dlaczego? Co widziałaś?

Kara: Ten facet niedawno był w burdelu. Tyle informacji powinno Ci

wystarczyć.

Robert (zdzierczo): Rzeczywiście ciekawe zaklęcie. Spróbuj teraz tego.

Wskazałem na kolejnego trupa młodszego mężczyzny.

Kara (wkurzona): Widzę, że się dobrze bawisz. Proszę. Popatrz sobie ze

mną.

Jedną ręką dotknęła ciało mężczyzny a drugą mojej dłoni przez co

widziałem to co ona.

Robert: To on. Poznaję jego ojca. To chyba wspomnienie kłótni tuż

przed jego wyjściem.

Kara: Biedny chłopiec. Chciał zyskać rozgłos i uznanie miasta a

skończył zgnieciony jak robak. Popatrz na jego kości. Chyba wszystkie

są połamane.

Robert: Nic już nie możemy zrobić. Teraz chociaż jego ojciec może go

pochować a to też jest ważne. Powiadomię strażnika, gdzie znajdzie

ciało syna.

Kara: Dobrze. Wracajmy do miasta.

Wstaliśmy od ciała młodzieńca i ruszyliśmy powolnym krokiem w

stronę bram miasta.

Kara: Tala Moana. To powiedziałeś do Andrasa po czym kompletnie

zmienił swoje zachowanie. Co to znaczy? Nie znam tego języka.

Robert: To przywitanie. Nie jest w żadnym znanym Ci języku, ponieważ

oficjalnie nie istnieje.

Kara: Więc... Należeliście do jakiejś sekty?

Robert: Nic z tych rzeczy. Sanktum to miejsce znajdujące się wysoko w

górach na północy Starego Kontynentu. Ścieżki do tego miejsca są

bardzo dobrze zatarte i jak dotąd nikt obcy go nie odnalazł.

Kara: Skąd wiedziałeś, że Andras jest jednym z jego członków?

Robert: Kapitan straży powiedział mi, że olbrzymi facet poszedł dwie

godziny temu walczyć z potworem. Opisem pasował więc założyłem, że

to on. Tylko ktoś z Sanktum mógł tak długo walczyć z Szarkalem i

przeżyć.

Kara: Należałeś do Sanktum?

Robert: Tak. Praktycznie od samych jego początków. Gdy Terror

dopiero miał kilku wojowników pod swoim skrzydłem.

Kara: Powiedz mi więcej o tym Terrorze. To Twój przyjaciel?

Robert: W 1541 roku Utah terroryzował Goliat z Kanionu. Pewnie o nim

słyszałaś.

Kara: Oczywiście, kto nie słyszał. Czytałam, że zabił go drwal rzucając

mu kłodę pod nogę. Bestia się pośliznęła i skręciła kark.

Robert: To Terror go zabił. Walka trwała cały dzień. Sytuacja

przypominała nawet tą która zdarzyła się dzisiaj. Jechałem konno

niedaleko miejsca walki. Usłyszałem, jak wymieniali się ciosami. Bestia

była przeogromna. Czterokrotnie większa niż Szarkal. Piasek, na

którym walczyli był czerwony od krwi zarówno Jego jak i bestii.

Miałem przy koniu długą linę i zarzuciłem ją na szyję potwora a drugi

koniec przywiązałem do drzewa. Potwór był tak zajęty walką, że nawet

tego nie zauważył. Terror zobaczył co chcę zrobić. Skoczył z urwiska a

bestia za nim, lecz zawisła na linie i skręciła swój kark. Tak zacząłem

znajomość z Terrorem.

Kara: Niesamowite. Ciekawe skąd wzięła się ta bajka o drwalu.

Robert: To też zasługa Terrora. Nie chciał rozgłosu czy sławy. Odciął

wielki łeb potwora i podrzucił śpiącemu drwalowi. Tak zrodziła się

legenda.

Kara: Co było dalej?

Robert: Na początku Terror był zły, że wtrąciłem się do jego walki.

Jednak po czasie zaimponowało mu to jak pomysłowo pozbyliśmy się

bestii. Poszliśmy razem do karczmy uczcić zwycięstwo piwem i

zaprzyjaźniliśmy się. Tak po czasie skończyłem w Sanktum na jego

treningu.

Kara: Andras mówił, że Terror zginął przy walce z tysiącem potworów.

To może być prawda?

Robert: Znając jego? Tak właśnie było. Wiele rzeczy nas łączyło, ale

głównie fakt, iż obaj byliśmy znudzeni życiem. On szukał wyzwania a ja

śmierci.

Kara: Mam nadzieję, że Twoje podejście do życia zmieniło się od tego

czasu?

Robert: Te zwoje... Naprawdę dają mi chociaż trochę nadziei. Sądzę, że

w końcu jestem bliżej zdjęcia klątwy niż kiedykolwiek wcześniej.

Kara: Cieszę się, że mogę być tego częścią.

Robert: Kara...Powiedz mi, dlaczego to robisz? Dlaczego chcesz mi

pomóc? Na wyspie mówiłaś, że czujesz powołanie by zniszczyć Xarota i

zdjąć moją klątwę. Nie zrozum mnie źle, naprawdę cieszę się, że jesteś

ze mną. Bardzo dużo dla mnie zrobiłaś, ale żyję też na tyle długo by

wiedzieć, że nikt nie pomaga bezinteresownie.

Kara (poddenerwowana): Ja...Nie ma sensu dalej tego przed tobą kryć.

Sam powiedziałeś mi wiele swoich tajemnic, więc myślę, że już czas.

Proszę nie zadręczaj się po tym co Ci powiem. To nie Twoja wina i

dobrze to wiem

Robert (zdziwiony): O co chodzi?

Kara: Okłamałam Cię, jeżeli chodzi o podróż w czasie. Znałam jedną

osobę, która potrafiła tego dokonać.

Robert (zaskoczony): Naprawdę? Kto taki?

Kara (smutna): Mój ojciec. Verion.

Robert (w szoku): On... Był wtedy w świątyni, gdy się to wszystko

zaczęło. Zabiłem wszystkich. Katianę jak i swoich ludzi. Ja...Zabiłem

Twojego ojca.

Kara:(krzyczy) Wiem, że to nie Twoja wina! Mój ojciec wiedział na co się

pisze! Wiedział jak wielkie to ryzyko, ale dokonał tego. Dzięki jego

błogosławieństwu które na Ciebie rzucił, uratował świat.

Robert (smutny): Twój ojciec uratował mi życie. A ja go zabiłem.

Przepraszam Kara.

Ta rozmowa z Karą była najtrudniejszą rozmową w moim życiu.

Dowiedziałem się tak wiele a jednocześnie narodziło się więcej nowych

pytań. Skoro Kara wiedziała, że jej ojciec zginą przeze mnie, powinna

mnie nienawidzić a nie mi pomagać.

Kara: Robert. Proszę Cię. Nie mów nikomu o tym czego się

dowiedziałeś. Mój ojciec nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o

podróżach w czasie. Niesie to wiele zagrożeń przez zmiany przeszłości i

jednocześnie przyszłości. Gdyby ktoś wykorzystał to do niecnych celów

cały świat mógłby przestać istnieć. Nie wyobrażam sobie Xarota z taką

mocą! Obiecaj mi! Nawet profesor nie może o tym wiedzieć.

Robert: Zachowam tą informację dla siebie do końca świata. Jestem to

winien Verionowi. Jednego wciąż nie rozumiem. Dlaczego mi

pomagasz? Powinnaś chcieć mojej śmierci.

Kara: Verion przeniósł się do Twoich czasów, gdy miałam piętnaście lat.

Świat wcale nie wyglądał tak jak wygląda teraz. Wszystko było w

chaosie. Ty jako demon razem z Xarotem opanowaliście wszystkie

kontynenty siejąc pogrom i zniszczenie. Potworów było znacznie więcej

niż ludzi. To był koszmar. Ludzkość była na skraju wyginięcia. Mój

ojciec na chwilę przed podróżą w czasie powiedział mi, że zostawi dla

mnie i kolejnych pokoleń lepszy świat. Rzucił na mnie czar, bym jako

jedyna nie straciła wspomnień tego jak było kiedyś. Chwilę po tym, gdy

znikną. Cały świat stał się piękny. Miasta, państwa, pełno ludzi i życia.

Roślinność znowu ożyła a dzieci bawiły się na podwórkach. Nikt nie

wiedział nawet, że wszystko to co teraz mają to zasługa mego ojca.

Zmieniając przeszłość, zapobiegając Twojej całkowitej transformacji,

uratował wszystkich.

Robert: Kara... Nie wiem co powiedzieć.

Kara: Robercie. Gdy dowiedziałam się na wyspie, iż jesteś przeklęty, że

od tamtej pory podróżujesz po świecie poczułam, że jesteś jak ja.

Kolejna ofiara Xarota która cierpi przez jego tyranię. Muszę dokończyć

dzieło mego ojca. Raz na zawszę musimy pozbyć się Xarota by świat

nigdy nie skończył tak jak za czasów jego panowania. Teraz masz

odpowiedź, dlaczego Ci pomagam.

Robert: Nigdy nie zapomnę tego co Twój ojciec zrobił dla świata.

Dziękuję, że powiedziałaś mi prawdę. Mamy ten sam cel. Chwycimy

Xarota za gardło i razem złamiemy mu kark.

Kara: Mam nadzieję, że zwoje pomogą nam tego dokonać. I Robercie...

Nawet jeżeli nie, wspólnie znajdziemy kolejny sposób.

Przez cały ten czas, który spędziłem na świecie, nigdy nie pomyślałem

jak inaczej wszystko mogło się zakończyć. Całe moje życie zmieniło się

przez poświęcenie jednego człowieka. Dzięki wyznaniu Kary zacząłem

postrzegać wiele spraw z innej perspektywy. Spotkanie z nią było

największym wydarzeniem w moim życiu i jestem za to wdzięczny.

Część drogi powrotnej wróciliśmy w milczeniu pogrążeni we własnych

myślach. Oczom ukazała nam się brama miasta. Zbliżaliśmy się do celu.

Kara (przerywając ciszę): Prawie jesteśmy. Robercie Dziękuję za to, że

wyciągnąłeś mnie na tą przygodę. Pewnie nigdy jej nie zapomnę.

Robert (z uśmiechem): Ja z pewnością nie zapomnę jej do końca życia.

Kara (szyderczo): Wiesz o czym jeszcze nie zapomniesz? O mojej

zapłacie za potwora

Robert (śmiejąc się): Oczywiście. Kieruję się prosto do wieży.

Kara (uśmiechnięta): Ja lecę prosto do łóżka. Ta podróż zwaliła mnie z

nóg. Muszę częściej chodzić a mniej latać.

Robert (zdzierczo): Przez te czary robisz się zbyt wygodna, a ja

potrzebuję twardych sojuszników.

Kara (szyderczo): Skopałabym Ci tyłek tak szybko, że nieśmiertelność

by Ci nie pomogła.

Robert (uśmiechnięty): Jestem pewien, że tak właśnie by było.

Pożegnałem się z Karą pod uczelnią i udałem się do wieży strażników.

Przed nią czekał ojciec chłopaka, którego znaleźliśmy przy jaskini.

Zobaczył mnie i podbiegł do mnie opuszczając wartę.

Strażnik: Robercie, wróciłeś! I co udało Ci się odnaleźć mojego

chłopca?

Robert: Odnalazłem go. Nie mogłem znaleźć jego medalionu, lecz

potwierdziłem, że to on. Jego ciało jest po prawej stronie od wejścia.

Oparte o głaz.

Strażnik: Jesteś pewien, że to mój syn? Jak, skoro nie miał medalionu?

Robert: Miał przy sobie włócznię oraz tarczę, tak jak mówiłeś. Poza

tym. Wygląda bardzo podobnie do Ciebie. Jestem pewien, że to on.

Strażnik (zapłakany): Ja... Dziękuję. Za chwilę kończę moją wartę i lecę

po ciało syna.

Robert: Zaczekaj. Może to niewiele, ale jego włócznia była zakrwawiona.

Myślę, że wyprowadził kilka ataków w potwora zanim.... W pewnym

stopniu pomógł mi w tej walce. Osłabił bestię dzięki czemu łatwiej było

mi ją pokonać. Zginą jak bohater.

Strażnik (wstrzymując łzy): Dziękuję za te słowa. Bywaj w zdrowiu.

Wszedłem do środka prosto do kwatery kapitana.

Kapitan: Wiesz co? Nie miałem wątpliwości, że wrócisz. To koniec?

Robert: Bestia zabita. Możesz wysłać górników do kopalni.

Kapitan: Tak zrobię. Oto i obiecana zapłata. Słyszałem co powiedziałeś

Hubertowi, strażnikowi przed drzwiami. Masz dobre serce i jesteś

wspaniałym wojownikiem. Cieszę się, że Cię poznałem. Proszę weź to.

Ten naszyjnik przekazał mi mój ojciec. To jaskółka przebita strzałą w

serce. Symbolizuje oddanie sprawie oraz stratę bliskiej osoby.

Robert: Kapitanie. Nie mogę tego przyjąć. To pamiątka rodzinna.

Kapitan: Mój dziadek dał ją mojemu ojcu a on dał ją mnie. Mój syn

zginą na wojnie i wróciła do mnie. Teraz jestem za stary na syna a chcę

by ktoś miał ten talizman. Nie musisz go nosić. Możesz go podarować

komuś kto Twoim zdaniem zasługuję na nią. Po prostu to weź.

Robert: Przykro mi z powodu Twojego syna. Dziękuję za prezent. Wiele

dla mnie znaczy.

Kapitan: Ruszaj wojowniku! Przynieś chwałę sobie i bliskim.

Udałem się w stronę uczelni. Przez miasto zobaczyłem pędzący wóz

ciągnięty przez dwa konie kierujący się w stronę jaskini na południu a

na nim strażnik kiwający mi głową. Cieszę się, że będzie mógł

zakończyć rozdział historii swojego syna. Daje mi to nadzieję, że kiedyś

i ja zakończę moją historię. Wszedłem przez drzwi uczelni. Oczywiście

wszędzie słychać było Taurosa krzyczącego sam do siebie, jak wielkim

jest geniuszem. Podszedłem do lekko uchylonych drzwi do komnaty

Kary.

Robert (pukając w drzwi): Wybacz. Widzę, że jeszcze nie śpisz. Mam

Twoją część za bestię.

Położyłem olbrzymi worek monet na jej szafce przy łóżku.

Kara: Dziękuję. Interesy z Tobą to przyjemność.

Robert: Mam dla Ciebie coś jeszcze. Możesz się odwrócić?

Kara zdziwiona, ale posłuchała mojej prośby. Przerzuciłem jej długie

rude włosy na jedną stronę i założyłem naszyjnik zapinając z tyłu szyi.

Robert: To jaskółka z sercem przebitym strzałą.

Kara: Pamiątka po utracie bliskiej osoby oraz symbol oddania. Jest

piękna, dziękuję Robercie.

Robert: Dobrej nocy Kara. Mam nadzieję, że dasz radę zasnąć przy

krzykach Taurosa.

Kara: Przyzwyczaiłam się. Jeszcze raz dziękuję za prezent.

Wszedłem do wanny, wróciłem do mojej komnaty i położyłem się w

łóżku, wciąż przytłoczony zdarzeniami dzisiejszego dnia. Pozostało mi

wypocząć i czekać na więcej informacji od profesora. Teraz gdy

wszystko zrozumiałem, czuję się pewniejszy i wiem jak potężnym

sojusznikiem będzie dla mnie Kara.

 

Rozdział Czwarty:

Przeklęta Żona:

 

Wszystkie wydarzenia związane z dzisiejszym dniem sprawiły, że

zasnąłem bardzo szybko. Ciche postukiwanie deszczu o dach uczelni

bardzo mi w tym pomogło. Potrzebuję odpoczynku po walce jak i czasu

by ochłonąć po wszystkim co wyjawiła mi Kara. Liczę, że jutrzejszy

dzień przyniesie nowe informacje o rytuale związania opisanego na

pierwszym zwoju. Słyszałem, jak profesor krzyczał o ostatnich szlifach.

Może jest blisko poznania pierwszego ze składników. Przez sen

usłyszałem głośny hałas niedaleko uczelni. Uznałem, że to burza.

Kolejne uderzenia jeszcze głośniejsze zerwało mnie ze snu. To nie

piorun. Głośne echo rozniosło się po korytarzach uczelni. Ktoś z wielką

siłą dobijał się do drzwi. Profesor i kilku innych studentów wyszło na

główną salę by sprawdzić co się dzieje.

Tauros: Ktoś chce się włamać?

Robert: Profesorze, wracaj do swojej kwatery, ja się tym zajmę. Wy,

wejdźcie z powrotem do pokoi i zamknijcie za sobą drzwi na klucz.

Powiedziałem do grupki uczniów profesora przyglądających się sytuacji,

po czym zrobili, jak im powiedziałem. Z pokoju wyszła zaspana Kara.

Kara: Co się dzieje? Skąd ten hałas?

Robert: Chyba jacyś złodzieje próbują włamać się do uczelni. Wracam

do pokoju po miecz.

Pobiegłem do kwatery i sięgnąłem po Zamieć opartą o szafkę przy

łóżku. Zapiąłem pochwę przy pasie i szybko wyszedłem z pokoju. To co

zobaczyłem wracając na korytarz kompletnie mnie zamurowało. Duże

drzwi wejściowe otwarte na oścież a przez nie widać płonące

zrujnowane budynki, setki martwych mieszkańców przygniecionych

pod gruzami i wszystko w płomieniach. Wnet przez drzwi i okna

wbiegała armia demonów. Całe pomieszczenie wypełniało się

nieskończoną liczbą bestii. Rzuciły się cała gromadą pierwsze na

profesora, który nie zdążył zareagować. Rozszarpały go na części.

Swoimi szponami kilkukrotnie przebijały go na wylot przez klatkę

piersiową.

Kara (przerażona): Profesorze!!! Nie!!!

Robert (przerażony): Taurosie!!

Kara wpadła w szok. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jej oczy

zaświeciły jasno fioletowym kolorem. Podniosła rękę po czym dziesiątki

potworów przy ciele profesora, które przyczyniły się jego śmierci

uniosły się bezwładnie w powietrze. Kara zacisnęła pięść po czym ich

ciała zgniotły się jak kartka papieru. Połamane wykrwawiające się

truchła upadły na ziemie. Czarodziejka opuściła dłoń patrząc smutna w

moje oczy.

Kara (przerażona): Zabiłeś mojego ojca potwo...

Kara nie zdążyła dokończyć. Jej gardło zostało przecięte szponem a

ciało bezwładnie upadło na ziemię.

Xarot (zlizując krew Kary z własnych szponów): Czysta krew...

Nie mogłem się ruszyć. Chciałem sięgnąć po miecz, lecz ciało

odmawiało mi posłuszeństwa. Mogłem tylko przyglądać się temu co robi

Xarot. Jego armia stała bez ruchu wpatrując się we mnie.

Xarot (podchodząc pod twarz Roberta): Widzisz jak słabi są? To

karaluchy. Zniewolenie będzie najlepszym co może ich spotkać. W

końcu jesteś gotowy mój Wybrańcu. Chodź, odbierzmy co nasze.

Bóg Śmierci po tych słowach wbił szpony w me serce a ja ryknąłem

głośno demonicznym głosem.

Tauros: Robercie!!

Profesor szarpał mocno za moje ramiona.

Tauros: Obudź się!!

Robert: Profesorze?! Nic Ci nie jest?

Tauros: A co miałoby się stać?

Robert (próbując wstać z łóżka): Kara! Gdzie ona jest?!

Tauros (przejęty): Uspokój się! Kara śpi w swoim pokoju. Krzyczałeś

przez sen... Pamiętasz co Ci się śniło? Pierwsze chwilę po przebudzeniu

są najistotniejsze by zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Robert: Pamiętam wszystko dokładnie. To był koszmar.

Tauros: Domyślam się. Krzyczałeś jakby cię rozszarpali żywcem. To

tylko zły sen. Wiesz...Może uda nam się coś z niego wywnioskować.

Zanim Cię jeszcze poznałem, gdy byłem tutaj uczniem. Studiowaliśmy

ludzki umysł. Nie chcę zanudzać Cię szczegółami, lecz przy badaniach

związanych ze snem zauważyliśmy, że człowiek często ukazuje swoje

skrywane emocje właśnie podczas snu.

Robert: W moim śnie. Xarot i jego armia zabili Ciebię i Karę a ja nie

mogłem nic zrobić. Chciałem pomóc, lecz moje ciało odmawiało

posłuszeństwa

Tauros: Hmmm. Bezradność. Podświadomie czujesz, że nie możesz nic

zrobić. Prawdopodobnie ze swoją klątwą. Czy tak właśnie jest?

Robert (zamyślony): Przez cały ten czas. Próbowałem już tylu rzeczy.

Zaczynają mi się ze sobą zlewać. Sam już nie wiem co robić.

Tauros: Nie martw się. Mam same dobre nowiny. Przed chwilą udało mi

się odszyfrować drugi zwój. Wypocznij. Jutro opowiem Ci więcej.

Robert: Wypocznij? Powiedz mi profesorze, kiedy Ty ostatnio spałeś?

Ciągle widziałem Cię w pracowni badając zwoje. Nie wiem jak ciągle

możesz funkcjonować bez snu.

Tauros: Przyjąłem bardziej wydajną technikę zaspakajania potrzeby

snu. Podczas dnia sześciokrotnie udaję się na trzydziestu minutowe

drzemki. Dzięki temu nie tracę tak dużo czasu na sen, jednocześnie

pozostając wypoczętym.

Robert: Nawet do kwestii spania podchodzisz naukowo. Poznałem

tysiące ludzi, ale nigdy nie spotkałem kogoś tak wybitnego jak Ty.

Naprawdę, przewyższasz swoją wiedzą obecne czasy.

Tauros (uśmiechnięty): Cóż, chętnie bym jeszcze posłuchał, jak mnie

pochwalasz, ale musisz zebrać siły przed jutrzejszym dniem. Wierz mi,

będzie się działo.

Robert: Dobranoc profesorze.

Tauros wyszedł z mojego pokoju a ja zasnąłem czekając z

niecierpliwością na następny dzień.

Kara (pukając do drzwi): Robercie? Zaspałeś! Wstawaj. Tauros woła nas

do swojej komnaty. Podobno ma informację o pierwszym składniku!

Robert: Oczywiście. Już się ubieram i do was schodzę. Przygotuję

herbatę.

Kara (uśmiechnięta): Byłoby miło. W końcu chociaż raz to nie ja będę

od rana w kuchni. Skoro już jesteś dzisiaj taki miły, zjadłabym placki z

jagodami na śniadanie.

Robert (śmieje się): Daj palec a porwie całą dłoń. Wiesz co? Zgoda.

Czekajcie na mnie u Taurosa.

Kara (śmieje się): Poważnie?! Mam nadzieję, że przez swoje życie

nauczyłeś się gotować.

Robert: Moja droga. Żebyś Ty mnie widziała w 1100 roku w kuchni

Króla Juliusza Tyrana.

Kara: Byłeś królewskim kucharzem w dodatku tego potwora? Nikt nie

zasłyną z gorszych rządów niż on.

Robert: Wiesz, jak zginą?

Kara: Został otruty... Zaraz! Ty go otrułeś?!

Robert (z poważną miną): Dalej chcesz, żebym dla Ciebie gotował?

Kara: Próbujesz mnie nastraszyć!? Rób placki, nie wywiniesz się już.

Robert (śmiejąc się): Cóż... Musiałem spróbować.

Kara wyszła z mojego pokoju roześmiana a ja udałem się przygotować

posiłek. Dwadzieścia minut później wkroczyłem do komnaty Taurosa ze

srebrną tacą pełną placków oraz trzema kubkami herbaty.

Kara: Zrobiłeś to wszystko w tak krótkim czasie?!

Tauros: Wyglądają na smaczne. Można?

Powiedział profesor wystawiając pustą tacę

Robert: Oczywiście! Częstujcie się.

Kara i Tauros rzucili się na posiłek.

Kara (zachwycona): To jest najlepsza rzecz jaką w życiu jadłam! Zamiast

zarabiać na zabijaniu potworów otwieraj karczmę Robercie.

Tauros: Są przepyszne! Byłem taki głodny!

Będę ten moment bardzo dobrze wspominać. Widok ich szczęśliwych

twarzy to coś co momentalnie może poprawić humor.

Robert: Cieszę się, że Wam smakuje. Smacznego.

Powiedziałem, również biorąc jeden z placków. Po dziesięciu minutach

cała taca placków zniknęła i każdy był gotowy do działania.

Tauros: Dobrze się złożyło. Teraz nie będziemy głodni podczas długiej

podróży.

Kara: O jakiej podróży mówisz profesorze?

Tauros: Związanej z drugim zwojem. Udajemy się do Viridian a

dokładniej, Nagani.

Robert: Nagani? Nie byłem tam od setek lat.

Kara: Siedlisko potworów? Dlaczego akurat tam profesorze?

Tauros (sięga po zwój): Pozwólcie, że zacytuję. “...Moja kochana Felina.

Sposobu zakończenia wszystkiego szukała, co matką wszystkich bestii

została. Jej serce pierwszym składnikiem będzie. Wybrańcu. Zakończ

jej cierpienia i jej zbłąkaną duszę wyprowadź z cienia...”

Kara: Nigdy nie słyszałam o żadnej Felinie.

Robert (z niedowierzaniem): Niemożliwe, ale to musi być ona. Teraz to

wszystko pasuje.

Tauros (zaciekawiony): Robercie. Może podzielisz się z nami swoją

wiedzą? Wiesz jak nie lubię czegoś nie wiedzieć.

Kara: Teraz wiesz jak My się czujemy przy Tobie, profesorze.

Robert: Dawno temu, jeszcze przed wydarzeniami w Nagani, przed tym

jak potwory pojawiły się na świecie, spotkałem kobietę z tym imieniem.

To musi być ona.

Kara: Skąd wiesz, że to ta sama osoba?

Robert: Spotkałem ją będąc na szlaku. W Veridian zagrożenie poza

miastami nie było dużo mniejsze niż jest obecnie. Szalała tam Hanza

bandytów zwana Czarny Świt. Byli znani w całym państwie.

Tauros: Czytałem o nich. Podobno była to najbardziej liczebna grupa

przestępcza w historii.

Robert: Zgadza się. Byłem wtedy w Nagani. Pewien wieśniak powiedział,

że ludzie z Czarnego Świtu przyjechali do pobliskiej wioski i porwali

jego córkę. Władze nie chciały narażać się bandytom więc nawet nie

zareagowali na jego prośby o wysłanie kogoś by ją odbić. W końcu

zdarzało się to na tyle często, że przestali zwracać uwagę na porwania

kobiet.

Kara: Znając Ciebie, zgodziłeś się mu pomóc?

Robert: Nic nie miałem do stracenia. Nawet gdyby mnie tam zabili,

wszyscy co do jednego podzieliliby ten sam los. Poza tym dowiedziałem

się, że to jego jedyne dziecko. Nie chciałem by ją stracił.

Tauros: Ta kobieta, córka. To była Felina?

Robert: Nie, spotkałem ją tam przypadkowo.

Zakradłem się do środka fortecy. Moim zamiarem było uwolnić jak

najwięcej więźniów zanim wybuchłaby ewentualna walka. Kto wie czy

nie pozabijałbym tych kobiet w razie przemiany. Klatki były pełne

zmaltretowanych kobiet, niektóre z nich ledwo przytomne a część już

martwa. Zobaczyłem ją w jednej z klatek.

Robert (cicho): Nie martw się. Jestem tu by Wam pomóc. Odsuń się od

drzwi. Spróbuję otworzyć zamek.

Felina (ledwo żyjąca): Przedmiot na stole. Proszę

Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Podszedłem do stołu i zobaczyłem

dziwną pieczęć a na niej symbol. Coś przypominające wagę. Wziąłem

przedmiot ze stołu i wręczyłem go kobiecie. Ta chwyciła go mocno w

dłoń pochyliła głowę i szepnęła jakieś słowo. Nagle symbol zaczął

świecić. Zniknął z jej dłoni a na nadgarstku pojawił się tatuaż z tym

samym symbolem. Kobieta momentalnie zniknęła ze swojej klatki i

pojawiła się za moimi plecami w stanie jakby nigdy nikt jej nie uderzył,

mimo iż przed chwilą ledwo żyła.

Felina (wskazując palcem): Mogę to pożyczyć?

Pokazała na nóż, który nosiłem przy pasie. Lekko zdziwiony

wyciągnąłem go z pochwy i dałem do ręki jednocześnie chwytając

mocniej mój miecz w razie jej ataku.

Felina (spokojnym głosem): Dziękuje. Zaraz wracam.

Po czym rozpłynęła się w powietrzu na moich oczach. Chwilę później

usłyszałem krzyki członków Hanzy w całym budynku. Wrzeszczeli z

bólu wydając ostatnie dźwięki. Kobieta pojawiła się znowu przed moimi

oczami.

Felina: Proszę.

Wyciągnęła dłoń wręczając mi mój zakrwawiony nóż.

Robert: Mogłaś chociaż go umyć. Kim jesteś? Czarodziejem?

Felina (uśmiechnięta): Ha. Proszę Cię. Widziałeś kiedyś maga, który by

tak zrobił?

Robert: Nie bardzo. Wiesz, że jak się dowiedzą co zrobiłaś będą Cię

ścigać?

Felina: Kto? Czarny Świt? Przed chwilą zabiłam wszystkich dowódców

w czternastu twierdzach i spaliłam wszystko co mieli. Jedyne co po

nich pozostało to zła sława.

Robert: Teraz to się zgrywasz. Nie wierzę Ci.

Felina: Słuchaj. Chętnie bym jeszcze porozmawiała, ale mam dużo do

spraw do załatwienia. Dzięki za pomoc.

Robert: Chwila, poczekaj!

Chwyciłem ją za ramię a jej oczy momentalnie zaświeciły jasnym

blaskiem.

Felina: Wybraniec?!

Robert (zdziwiony): Kim Ty jesteś?

Felina: No proszę. Nie wierzyłam, gdy mój mąż mówił o przeznaczeniu.

Jestem Felina. Jest coś z czym jeszcze możesz mi pomóc.

Robert: Wiesz o mojej klątwie. Inaczej nie nazwałabyś mnie

Wybrańcem. Potrafisz ją zdjąć?!

Felina: Pomożesz mi a my pomożemy Tobie. Widzisz, mój mąż ma

problemy, musimy mu pomóc...

W mgnieniu oka za kobietą pojawił się Bóg Śmierci. Chwycił Felinę za

głowę a ta zasnęła.

Xarot: Naprawdę, blisko byłeś.

Powiedział Xarot po czym znikną z Feliną tuż przed moimi oczyma.

To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Szukałem jakichkolwiek śladów

czy informacji o tej kobiecie po całym państwie, lecz niczego się nie

dowiedziałem. Tydzień później nastąpił wybuch w Nagani, który

zapoczątkował istnienie potworów i musiałem opuścić Viridian.

Spędziłem dużo czasu szukając jej. Był to jedyny wtedy trop

prowadzący do zdjęcia klątwy, lecz po setkach lat, przestałem.

Kara: To co zrobiła Felina. Potwierdziłeś informację o zniszczeniu przez

nią Hanzy?

Robert: Szukałem w ich twierdzach jakiś śladów po niej. Zostawiła tylko

trupy. To była prawda. Zabiła wszystkich szybciej niż ja dotarłbym

konno do choćby jednej z twierdz.

Tauros: Jedyne wytłumaczenie to starsza zakazana magia. Czar tak

potężny nie mógłby być użyty przez człowieka. Twoja koleżanka,

musiała być kimś więcej. Do tego ta pieczęć. Nigdy nie słyszałem o

czymś takim.

Kara: Zgadzam się z profesorem. Żaden człowiek nie potrafiłby tak

zrobić.

Robert: “...Moja kochana Felina. Sposobu zakończenia wszystkiego

szukała, co matką wszystkich bestii została...” Jej mąż! To on napisał

zwoje.

Kara: Dlaczego jej serce byłoby składnikiem? Taurosie. Skąd wiesz, że

musimy udać się do Nagani?

Tauros: “Matką wszystkich bestii została”. Nie byłem do końca pewny,

ale teraz po tym co powiedział nam Robert, wszystko stało się jasne.

Felina była odpowiedzialna za wybuch w Nagani. To ona sprowadziła

potwory.

Kara: Zaraz profesorze! Nie wierzę, że zrobiła to z własnej woli.

Zapomniałeś co powiedział Robert? Przecież Xarot ją porwał. Nie

wydawała się jakby chciała rozpętać piekło na Ziemi.

Robert: Zgadzam się z Karą. Dlaczego chciałaby wzmacniać siły Boga

Śmierci armią potworów a mi mówiła, by pomóc jej mężowi. Z

pierwszego zwoju wiemy, że Pierwszy, jej mąż chce walczyć z Xarotem.

Tauros: Nie możemy lekceważyć faktu, że jej własny mąż chce jej serca

jako składnika. Musiało stać się z nią coś złego. Jest jeszcze coś co

wyczytałem ze zwoju. Składniki zadziałają tylko gdy będziemy pewni,

że są prawidłowe. By się upewnić musimy położyć składnik na zwój a

on wskażę nam czy jest prawidłowy.

Robert: Przydatna informacja. Profesorze. Jest szansa, zlokalizować

dokładne miejsce wybuchu w Nagani?

Tauros (wskazując na mapie): Już to zrobiłem. Epicentrum wybuchu

było w tym miejscu. Wystarczyło wyznaczyć okrąg, dokąd sięgną

wybuch. Musiał zacząć się od środka tego okręgu.

Kara: Nawet jeśli. Na tak olbrzymią skalę eksplozji, ciężko będzie

znaleźć dokładne miejsce.

Robert (wskazując na mapie): W tym miejscu jest miejsce zwane

Szklane Jaskinie. Tak nazwali je wojownicy z Sanktum, którzy dali radę

wrócić by o nim opowiedzieć.

Tauros: Sanktum? Nie słyszałem o tym. To jakaś organizacja?

Robert: Długa historia. Kiedyś Ci opowiem.

Tauros (podirytowany): Nie znoszę nie wiedzieć...

Kara: Skąd pomysł, że to właśnie z tego miejsca rozpoczą się wybuch

Robercie?

Robert: Szklane Jaskinie to dosyć dosłowna nazwa. Podłoga w tych

jaskiniach pokryta jest szkłem a ściany są gładkie w dotyku. Wybuch

musiał być tam najsilniejszy, skoro stopił piach oraz ściany jaskiń. Nie

sądzicie?

Tauros (zachwycony): Wspaniała teoria Robercie. Spędzacie

zdecydowanie za dużo czasu ze mną. Z dnia na dzień jesteście coraz

bystrzejsi.

Kara (zadziorczo): I jakby troszkę skromniejsi. Ale to już chyba z

innych powodów niż spędzania czasu z Tobą.

Tauros jak i Ja roześmialiśmy się. Mimo wszystko to prawda. Uczyliśmy

się od najlepszego. Profesor miał na nas dobry wpływ.

Tauros: Dobrze. Czas poszukać statku. Wypływamy w południe.

Robert: Też płyniesz profesorze? To jedno z najbardziej

niebezpiecznych miejsc na Ziemi. Nawet nie mówię o samych

potworach. Czeka nas walka z samą Matką Bestii.

Tauros: Potrafię o siebie zadbać. Nie wychodziłem z uczelni od

miesięcy. Czas rozprostować nogi. Mam szanse opisać gatunki, których

nie widział jeszcze świat.

Kara: Będę Cię ochraniać profesorze.

Jako, że nie noszę zazwyczaj zbyt dużych bagaży, spakowałem się jako

pierwszy. Wyszedłem do portu by znaleźć statek płynący do Viridian. W

porcie natrafiłem na pijaka zaczepiającego starszego mężczyznę.

Pijak: No i co dziadku. Co tam przywiozłeś z Nowego Kontynentu?

Musisz umorzyć opłatę za wstęp do miasta. Takie są przepisy.

Robert: A mnie się wydaje, że próbujesz zarobić na wódkę.

Pijak (odwracając się): A Ty co?! Nie wpieprzaj się w nieswoje sprawy!

Tobą zajmę się zaraz po nim.

Robert: Zauważyłeś, że od czasu do czasu w swoim życiu natrafisz na

osobę, której lepiej nie zdenerwować? W Twoim przypadku jestem nią

ja. Odejdź puki jeszcze możesz.

Pijak (szarżując wściekle na Roberta): Nosz dosyć tego!!

Robert (spokojnie): Nie mam na to czasu.

Złapałem go za koszulę i wepchnąłem do wody. Pijak prawie od razu

wytrzeźwiał.

Robert: Odpływaj stąd zanim meduzy wejdą Ci w majtki. Podnieś na

mnie rękę raz jeszcze a ją stracisz.

Starzec: Dziękuję młodzieńcze. Cholerne uroki Utah. Skąd Ci ludzie się

biorą.

Robert: Nic Ci nie jest?

Starzec: Nie, nic. Dawniej skopałbym mu dupę zanim by się odezwał, a

teraz...

Robert: Dopiero dotarłeś do Utah? Skąd przybyłeś?

Starzec: Z Bellum.

Robert: Statek przepływał obok Viridian? Szukam transportu.

Starzec (wskazując na statek): Zapytaj kapitana tego statku. Pewnie

niedługo znów wypływa.

Robert: Dziękuję. Bywaj.

Wszedłem na statek kierując się do kajuty kapitana mijając po drodze

marynarzy. Stojąc w drzwiach zobaczyłem młodego chłopaka za

biurkiem kapitana

Robert (stojąc w drzwiach): Witaj szukam transportu do Viridian. Mogę

porozmawiać z kapitanem?

Chłopiec: Rozmawiasz z nim. Przepływam przez Viridian. Wstępuje do

portów w Umbra, Nagani i Luks.

Robert (zdziwiony): Nagani byłoby idealne. Naprawdę jesteś kapitanem

tego statku?

Kapitan: Coś Ci się nie podoba?

Robert: To raczej niespotykane, że ktoś w Twoim wieku ma swój własny

statek.

Kapitan: Mój dziadek i ojciec dowodzili tym statkiem. Gdy dziadek

zmarł oddał statek mojemu ojcu. On został zabity przez piratów na

morzu i teraz należy do mnie.

Robert: Przykro mi z powodu ojca. Pewnie byłby szczęśliwy, że

kontynuujesz jego dzieło.

Kapitan: Pływałem z nim od zawsze. Byłem przy tym, gdy napadli nas

piraci. Splądrowali cały statek, zostawili przy życiu tylko mnie i kilku

pasażerów. Wtedy pierwszy raz samodzielnie wróciłem statkiem do

portu.

Robert: Masz za sobą ciekawą historię kapitanie. Wracając do

transportu. Potrzebuję trzech kajut. Wypływam z przyjaciółmi.

Kapitan: Jestem Lukas. Miło mi. Viridian powiadasz... Sądzę, że nie

nosisz tego miecza dla ozdoby. Mam propozycję. Co powiesz na

darmową podróż? Zgarnę Was też w powrotną stronę

Robert: Zwą mnie Robert. Również mi miło. Coś czuję, że ta podróż nie

będzie tak bardzo darmowa.

Lukas: Bystry jesteś Robercie. W końcu zarabiam na przewozie ludzi.

Do rzeczy. W ładowni pewien naukowiec przewoził Aipury w klatkach,

nie wiem, czy potrzebował je do badań czy do czegoś innego. W każdym

razie nie zabezpieczył klatek w transporcie i te rozbiły się o pokład.

Potwory wyskoczyły z klatek, poszarpały jednego z moich marynarzy.

Ledwo zatrzasną za sobą drzwi. Teraz nikt nie chce tam wejść a ja tracę

miejsce przez co nie mogę przewozić beczek z bimbrem. Wiesz do czego

zmierzam prawda?

Robert: Więc pozbędę się potworów a Ty załatwisz nam darmowy

przejazd. Pasuję mi ten układ. Ilu ich jest?

Lukas: Trzech. Uważaj na ich kły.

Robert: Walczyłem z większymi bestiami niż Aipury. Nie będzie

problemów.

Lukas (krzycząc w drzwiach): Martin!! Zaprowadź Roberta do ładowni.

Czas pozbyć się tych małp.

Marynarz pokazał mi, gdzie jest ładownia po czym zamkną za mną

drzwi. Aipury nie są zbyt groźnym przeciwnikiem. Przed zmutowaniem

w Nagani prawdopodobnie był to któryś z gatunków małp. Po mutacji

ich rozmiar nie zwiększył się, lecz kły zwiększyły swą długość a futro

zmieniło się w niewielkie macki. Otworzyłem drzwi, za którymi było

słychać spadające z regałów przedmioty. Wyciągnąłem Zamieć i byłem

gotowy do walki. Całe pomieszczenie było kompletnie ciemne. Bestię

pochowały się w najciemniejszych zakamarkach, by zaatakować z

ukrycia. Dzięki bestiariuszom Taurosa wiedziałem, że ich wzrok wcale

nie jest zbyt dobry. Jedna z nich skradała się za moimi plecami, lecz

zdradził ją kawałek szkła na ziemi na który stanęła. Obróciłem się,

jednocześnie biorąc zamach mieczem. Zraniłem Aipurę lecz wróciła w

ciemności. Musiałem podejść do walki w inny sposób. Wytężyć zmysł

słuchu. Technika, której uczył nas Terror. Zamknąłem oczy i

wstrzymałem oddech. Można było usłyszeć każdy najmniejszy hałas.

Wszystkie bestie skoczyły na mnie jednocześnie. Zaatakowały od boku

na wysokości szyi. Złapałem Zamieć w dwie ręce i jednym pchnięciem

przebiłem się przez ciała wszystkich trzech potworów zabijając je

jednym ruchem miecza. Pociągnąłem miecz wyciągając go z regału w

który się wbił. Usłyszałem ciała bestii padające na ziemie oraz krople

krwi skapujące z Zamieci. Cofnąłem się w kierunku drzwi. Otwierając

drzwi spojrzałem do tylu patrząc na trzy ciała Aipur leżące na pokładzie

i ich przebite głowy. Wróciłem do Kapitana Lukasa.

Robert: Załatwione. Liczę, że dotrzymasz słowa?

Lukas: Oczywiście, za kogo mnie masz. Leć po swoich ludzi.

Odpływamy za dwie godziny. Muszę załadować beczki i spalić ciała

potworów.

Robert: Dziękuje. Będę tutaj w południe z moimi przyjaciółmi. Trzymaj

się.

Lukas: Bywaj.

Po dziewięćdziesięciu minutach dotarłem znowu do portu tym razem w

towarzystwie Kary i Taurosa. Załadowaliśmy swoje bagaże do kajut.

Kara wzięła tą obok mojej a Tauros trafił do tej naprzeciw mojej.

Potrzebował dużo miejsca na różne ustrojstwa więc wziął największą.

Może nie był to najnowocześniejszy ze statków, ale miał swój klimat.

Podobał mi się. Podróż do portu w Nagani miała trwać dwa dni. Kara

przyszła do mojej kajuty wieczorową porą tego samego dnia, którego

wypłynęliśmy.

Kara: Śpisz już? Ja nie mogę zasnąć. Nienawidzę płynąć statkiem.

Robert: Nie śpię. Ostatnim razem nie zauważyłem by podróż statkiem

Ci przeszkadzała.

Kara: Tylko czasami mi to przeszkadza. Przy większych falach statek za

bardzo buja.

Robert: Co to za zapach? Zaraz, Ty piłaś?

Kara (chwiejąc się): W ładowniach mają beczki pełne bimbru.

Pożyczałam sobie jedną buteleczkę. Napijesz się ze mną?

Robert: Pewien mądry człowiek powiedział, że picie samemu to

pierwszy krok do alkoholizmu. Nie mogę pozwolić Ci tak nisko upaść.

Kara (roześmiana): Nie oceniaj mnie! Alkohol pomoże mi szybciej

zasnąć na morzu. A i smakuje nie najgorzej.

Robert: Masz szklankę?

Kara (wyciągając butelkę w moją stronę): Będziemy pić jak zawodowcy.

Prosto z butelki.

Chwyciłem lekko opróżnioną przez Karę butelkę i wziąłem porządny

łyk.

Robert (krzywiąc się): Nieźle pali.

Kara (zabierając butelkę): Amator.

Po czym wzięła kolejny łyk.

Robert (uśmiechnięty): Kto by pomyślał, że dziewczyna z nosem w

książkach potrafi tak pić.

Statek wpłyną na większą falę przez co Kara zachwiała się i prawie

upadła na ziemię, lecz złapałem ją w ramiona. Popatrzyła mi prosto w

oczy.

Robert: Usiądź na łóżku. Zanim się zabijesz.

Kara usiadła obok mnie chichocząc i ciągle patrząc na mnie. Spojrzała

prosto w moje oczy i pocałowała mnie a ja odwzajemniłem pocałunek,

który trwał dłuższą chwilę, po czym siedzieliśmy na łóżku speszeni.

Kara (speszona): Ja... Przepraszam... Ten alkohol jest chyba trochę za

mocny na moją głowę.

Robert: Nie masz za co przepraszać.

Po czym pocałowałem ją jeszcze raz a ona odwzajemniła pocałunek. Tą

noc spędziliśmy razem w mojej kajucie.

Zbudziłem się późno. Około godziny dziesiątej. Byłem już sam w

pokoju. Kara uchyliła moje drzwi przechodząc korytarzem.

Kara: Robię herbatę. Też chcesz?

Robert (lekko zaspany): Poproszę.

Zamknęła ponownie drzwi a w korytarzu można było usłyszeć jej

oddalające się kroki. Po dziesięciu minutach słyszałem, jak wraca

powolnym krokiem. Zdążyłem się w tym czasie ubrać i posłać swoje

łóżko. Kara weszła do kajuty niosąc dwie szklanki herbaty. Jedną w

ręku a druga unosiła się dzięki magii.

Robert (uśmiechając się): Praktyczne rozwiązanie.

Kara: Inaczej nie otworzyłabym drzwi.

Postawiła obie herbaty na stoliku obok mojego łóżka.

Kara: Są jeszcze gorące.

Chwyciłem za Zamieć i na jej ostrzu postawiłem kubki pełne cieczy.

Para przestała lecieć a herbaty momentalnie wystygły, uzyskując

idealną temperaturę.

Kara (śmiejąc się): Praktyczne rozwiązanie.

Robert: Inaczej musiałbym czekać dłużej by wypić w dobrym

towarzystwie.

Kara popatrzyła na mnie lekko speszona. Czułem, że wciąż nie wie, jak

zachowywać się po dzisiejszej nocy.

Kara: Robercie. Zapłaciłeś za transport trzech osób. To musiało być

bardzo kosztowne. Pozwól, że zwrócę koszty za siebie.

Robert: Nie musiałem płacić za rejs. Płyniemy w obie strony za darmo.

Kara (zdziwiona): Jak to możliwe?

Robert (śmiejąc się): Wiesz. Użyłem mojego uroku osobistego. Kapitan,

gdy tylko mnie zobaczył zaoferował darmowy transport.

Kara (szyderczo): A ja bym pomyślała, że kazał Ci dopłacać za szkody

jakie mu wyrządziłeś koniecznością patrzenia na Ciebie.

Zaśmialiśmy się głośno rozluźniając atmosferę. Oraz dokańczając nasze

napoje.

Kara (poważniej): A więc? Mogę oddać Ci część kosztów?

Robert: Naprawdę płyniemy za darmo. Kapitan miał problemy z

Aipurami w ładowni. Pozbyłem się ich a w zamian zaoferował darmowy

kurs w obie strony.

Kara: Ciekawe co Aipury robiły w ładowni. Raczej unikają ludzi.

Robert: Z tego co się dowiedziałem ktoś próbował przewieść je w celu

badań.

Kara: Gdyby nie fakt, iż Tauros był z nami pomyślałabym, że to on za

tym stoi. Często ma szalone pomysły, jak chociaż przywożenie

potworów do gęsto zaludnionego miasta. Ciekawe co by było, gdyby

uciekły z tego statku zacumowanego w porcie.

Robert: Pewnie to co zawsze. Ktoś wystawiłby zlecenie a tacy jak ja

polowaliby na potwory, zanim wyrządzą większe szkody.

Kara: Słyszałam kiedyś o pewnym studencie z akademii w Bellum,

który próbował oswoić Aipura. Był tak przekonany faktu, iż jest to

możliwe, że po miesiącu oswajania wypuścił go z klatki.

Robert (zaciekawiony): Co się z nim stało?

Kara: Ze studentem? Zginą oczywiście. Podobno przyłapali go jak

próbował pocałować swojego Aipura.

Roześmialiśmy się z tej historii, lecz po chwili Kara speszyła się

wspominając o pocałunku.

Kara (speszona): Robert. Co do wczoraj. Wiedz, że to co się zdarzyło nie

było przez alkohol. Moje uczucia są prawdziwe.

Robert: Czuję dokładnie to samo. Poza tym prawie na pewno nie upiłaś

mnie dwoma łykami.

Razem zaśmialiśmy się po czym pocałowałem Karę a ona zarumieniła

się nadal pozostając uśmiechnięta. Do drzwi mojej kajuty zapukał

profesor przerywając miłą chwilę.

Tauros: Przeszkodziłem w czymś?

Robert: Oczywiście ze nie, usiądź z nami Taurosie.

Kara: Coś się stało?

Tauros (siadając na krześle): Przemyślałem całą sprawę związaną z

Feliną. Mam kilka domysłów co mogło się stać po tym, gdy zabrał ją

Xarot.

Kara: Podziel się wiedzą z nami, profesorze.

Tauros: Przeczytałem dokładnie kolejny raz zwoje. Myślę, że

odpowiedzią na wszystko jest symbol, który jej wręczyłeś.

Robert: Nie pamiętam dokładnie jak wyglądał, ale myślę, że

przypominał...

Tauros (kończąc zdanie Roberta): Wagę. W wielu wierzeniach jest

symbolem równowagi. Myślę, że Felina, jej mąż Pierwszy oraz Xarot.

Oni wszyscy są Bogami. W pierwszym zwoju, Pierwszy mówił o sobie

jako Światłości, Pokoju czy Życia. Xarot to jego totalne przeciwieństwo.

Ciemność, Wojną czy Śmierć. Felina musiała być równowagą pomiędzy

nimi dwoma, stąd ten symbol na jej ramieniu.

Robert: To z pewnością ma sens. A jakie masz teorie co mogło stać się z

Feliną?

Tauros: Na pewno nic dobrego. Pierwszy napisał, że została Matką

Bestii, jako iż wszystkich potworów. Myślę, że po jakimś zdarzeniu,

które spowodowało wybuch została ona pierwszym potworem w Nagani.

Kara: Bóg zmieniony w potwora. Jeżeli masz rację nie będzie to prosta

walka.

Robert (optymistycznie): Naszej grupie nie da rady żaden Bóg czy

potwór.

Tauros: Chciałbym myśleć podobnie do Ciebie, lecz jako racjonalista

zgadzam się z Karą. To będzie bardzo trudna walka. Powinniśmy się do

niej przygotować

Resztę dnia spędziliśmy na rozmowach. Różnych scenariuszach jak

może przebiec walka. Zakładając czy Felina będzie latać, biegać czy

chodzić po ścianach. Na każdą ewentualność planowaliśmy różne

strategie. Statkiem przestało bujać a to mogło oznaczać tylko jedno.

Lukas (wchodząc do mojej kajuty): Dobiliśmy do Nagani. Wciąż nie

wiem co ciągnie Was w to przeklęte miejsce.

Robert: Dzięki za informację Kapitanie. Zbieramy swoje rzeczy i

ruszamy.

Lukas: Planuję być tutaj w porcie dokładnie za trzy dni w południe.

Jeżeli Was nie będzie popłynę bez Was. Wiem, że mam u Ciebie dług,

lecz nie mogę za długo czekać. Interes musi się kręcić.

Robert: Rozumiem to. Będziemy w porcie na czas. Wypatruj nas.

Lukas: Powodzenia. W czymkolwiek co tam planujecie.

Robert: Dziękujemy Lukasie.

Kapitan wyszedł z kajuty a za nim Tauros, udał się do siebie.

Kara (udając się ku wyjściu z mojej kajuty): Wciąż nie mogę się

nadziwić. Taki młody chłopiec a jest kapitanem statku.

Robert: Pewnie ma wiele ciekawych historii. Porozmawiamy z nim w

drodze powrotnej do Utah.

Kara: Dobry pomysł.

Zebraliśmy wszystkie nasze rzeczy. Wysiedliśmy ze statku patrząc jak

zaczyna odpływać w dalszą podróż. Kapitan machną nam w geście

pożegnania. Port znajdował się w niewielkim miasteczku, lecz

otoczonym olbrzymim potężnym murem chroniącym przed potworami.

Gigantyczne bramy oddzielały miasteczko od bezkresnych pustkowi po

wybuchu, gęsto obsianych w bestie przeróżnych gatunków. W

miasteczku była jedna karczma, w której można było wynająć pokoje.

Weszliśmy do środka. Pierwsze co rzucało się w oczy to brak zwykłych

mieszkańców. Przy stołach siedzieli sami wojownicy a obok należące do

nich bronie. Nie ma się co dziwić. W okolice Nagani przyjeżdżają tylko

Ci którzy szukają wyzwania lub sławy. Najlepszym sposobem by tego

dokonać jest zabijanie potworów. Podeszliśmy pod szynkwas.

Karczmarz: Witajcie w Mordowni. Co podać?

Kara: Ciekawa nazwa na karczmę.

Karczmarz: Nie ja ją tak nazwałem tylko bywalcy. Wracają tutaj zawsze

po walkach z bestiami. Jednego razu któryś zażartował, że wraca z

mordowni, którą było zabijanie potworów do Mordowni, nawiązując tak

mocny bimber, który tu piją. I tak się przyjęła nazwa karczmy.

Kara: Ciekawa historia. Widać ruchu nie brakuję.

Karczmarz: A no nie brakuje. Śmiałków do walki jest pełno to i jest

interes. Ktoś musi ich karmić i napoić. Skoro o tym mowa. Co podać?

Jakiś bimberek?

Kara (krzywiąc się): Nie spojrzę na alkohol przez następny rok.

Karczmarz: Ehhh te kobiety. Za słabe głowy. A dla Panów?

Tauros: Wezmę pokój na piętrze. Chcę ten największy. Proszę o dzban

wody oraz by mi nie przeszkadzać.

Powiedział profesor kierując się w stronę pokoju ze swoimi sprzętami.

Karczmarz: Oho. Naukowiec jakiś. Taki klient to gorszy niż byle

wojownik. Oni się pobiją się po mordach i pójdą spać a taki uczony,

będzie się zachowywać jak księżniczka z zachciankami.

Popatrzyłem na Karę, która ledwo powstrzymywała się ze śmiechu po

trafnym opisie Taurosa. Sam starałem się nie roześmiać na głos.

Robert: Wezmę te dwa pokoje na parterze. Który wolisz Kara?

Kara: Ten po prawej ma okno. Wolę, gdy wpada więcej światła. Lepiej mi

czytać.

Robert: To ja wezmę ten po lewej. Możesz odłożyć nasze rzeczy? Ja się

rozejrzę po karczmie.

Kara: Nie ma sprawy. Będę u siebie gdybyś mnie potrzebował.

Zapłaciłem za trzy noce z góry i zacząłem rozglądać się po karczmie.

Przy każdym stole siedziało po dwóch czy czterech wojaków. Tylko

przy jednym z nich w samym rogu karczmy siedział samotny wojownik

a obok niego dwa topory. Poszedłem w jego stronę i dosiadłem się.

Andras: Tala Moana przyjacielu. Znowu się spotykamy.

Robert: Tala Moana. Dobrze Cię znowu widzieć. Powiedziałbym “cóż za

przypadek” ale nie licząc Sanktum mam wrażenie, że to może być

kolejne miejsce, w którym bardzo często przebywasz.

Andras: To prawda. Dosyć często tu jestem. Można chwilę odpocząć

przed dalszą walką.

Robert: Mogę kupić Ci piwo?

Andras: Czemu nie. Ciemne, jeśli możesz.

Robert (z uśmiechem): Pamiętam, że Terror pił takie samo.

Andras: To z nim wypiłem pierwsze piwo. Nie próbowałem innego od

tamtej pory.

Naszą rozmowę przerwało kilku podpitych wojowników podchodzących

do stolika.

Wojak: Hej Ty. Ty co wyglądasz jakbyś zjadł Szarkala. Moi koledzy tam

przy stole mówią, że nie dałbym Ci rady. Chce im udowodnić jak bardzo

się mylą. Siłowanie na rękę. Ty i ja.

Powiedział do Andrasa.

Andras (obojętnie): Precz.

Wojak (krzycząc do swoich): Hahaha. Słyszeliście? Boi się! Może i

wygląda na silnego, ale jest już stary. Pewnie brak mu formy.

Jego przyjaciele przy stole się roześmiali.

Wojak: To jak będzie. Spróbujesz się ze mną czy mam Cię zmusić

dziadku?

Powiedział wymachując siekierą

Robert: Może spróbuj ze mną?... Jak będzie?

Powiedziałem chwytając za miecz przy pasie.

Jego przyjaciele przy stole pochylili głowy a karczma ucichła.

Wojak: Mirko, wracaj do stołu. Dobrze wiesz kto to jest. Lepiej mu nie

przeszkadzaj.

Powiedział jeden z jego przyjaciół przy stole, po czym Mirko zaczął

kierować się w ich stronę. Andras wstał z krzesła głową prawie

zahaczając o sufit karczmy.

Andras (wołając): Mirko, tak? Chodź tutaj.

Właściciel karczmy krzykną, myśląc, że zaraz wybuchnie burda.

Karczmarz (głośno): No! Przestańcie, bo nie wejdziecie więcej do mojej

karczmy!!

Andras podchodził do Mirko który głową nie sięgał do szyi Andrasa.

Andras: Co powiesz na to. Będę siłować się na rękę z wami czteroma

jednocześnie przeciwko mnie. Gdy już przegracie, stawiacie piwo

wszystkim tu obecnym do samego świtu. To jak będzie, Mirko?

Mirko (lekko przestraszony): A co, jeżeli Ty przegrasz?

Andras: Nie przegram.

Cała karczma ponownie ucichła. Mirko popatrzył na kolegów

kiwających głową by się zgodził a on podał dłoń Andrasowi by

przypieczętować układ. Wokół stołu ludzie utworzyli okrąg i każdy

chciał zobaczyć co się stanie. Andras usiadł po jednej stronie a ich

czwórka po drugiej stronie. Wyłożyli łokcie na stół. We czwórkę

chwycili prawą dłoń Andrasa gotowi by pchać w jedna stronę.

Karczmarz ogłosił start. Twarze wojaków zrobiły się czerwone od

wysiłku a żyły wyskoczyły na ich czołach. Andras siedział

niewzruszony. Jego ręka nie drgnęła. Pozostała w pionie a on nawet nie

zaczął próbować. Chwycił kufel piwa w lewą rękę beztrosko pijąc trunek

duszkiem. Gdy piwo się skończyło przesuną rękę w swoją lewą stronę

razem z całą ławką, na której siedział Mirko i jego koledzy. Zwyciężył,

ale nikt tego nie komentował. Wszyscy siedzieli ze szczękami

spuszczonymi pod samą ziemie. Andras wstał od wymęczonych z

wysiłku wojaków.

Andras (wskazując): Piwo przynieście nam to tego stolika.

Po czym udaliśmy się do stolika, przy którym zaczęliśmy spotkanie.

Andras: Wyobrażasz sobie tych gamoni na treningu w Sanktum? Nie

wytrwaliby dziesięciu minut.

Robert: Nie zapomnę wnoszenia głazów pod górę. Nieźle dawało wycisk.

Andras: Wymysł mojego ojca. Mawiał, że tym ćwiczeniem angażujesz

wszystkie mięśnie.

Robert: Miał rację. Po kilku miesiącach nawet nie czułem już ciężaru

głazów. Liczyło się tylko wnieść jak najwięcej z nich.

Andras zbliżył się do mojej głowy by nikt nie usłyszał co ma mi do

powiedzenia

Andras (ciszej): Wiesz, słyszałem o Tobie dużo od mojego ojca. Mówił, że

byłeś najlepszym uczniem. Jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju.

Trenowałeś z Terrorem praktycznie od początku sanktum Ojciec

założył je Gdy miał około czterdzieści lat. Wiesz do czego zmierzam,

prawda?

Robert: Pytasz, dlaczego jestem młodszy od Ciebie mimo, iż

trenowałem u Twojego ojca.

Andras : Jeżeli nie masz nic przeciwko by mi powiedzieć. Jesteś

czarodziejem? Wynalazłeś eliksir nieśmiertelności?

Robert: Ciężko to wytłumaczyć. Ciąży na mnie klątwa, która nie

pozwala mi zginąć. Ja i moi towarzyszę próbujemy ją zdjąć. Dlatego tu

jesteśmy. Potrzebujemy jeden z przedmiotów który mamy nadzieję

zdobyć właśnie w Nagani.

Andras: Wieczne życie... To musi być straszne. Mogę spytać jak długo

chodzisz po tym świecie?

Robert: Czasami sam już nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.

Klątwę rzucili na mnie tysiące lat przed obecną erą.

Wojownik wyglądał na zszokowanego.

Andras: Myślałem, że powiesz sto, maksymalnie dwieście lat. To

straszne. Mogę w jakiś sposób Ci pomóc?

Robert: Właściwie... to tak. Składnik jaki potrzebujemy wiąże się z

niebezpieczną walką. Potworem jakiego jeszcze nie widział nikt.

Andras: Lepiej być nie mogło.

Robert: Andrasie. Wiesz, że jestem dobrym wojownikiem. A sam

stresuję się tą walką. Musisz podejść do niej jak do największego

zagrożenia w życiu.

Andras: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. Dzięki temu wciąż żyję.

Robert: Twoje topory byłyby wielką pomocą w tej walce, jeżeli

zgodziłbyś się pomóc.

Andras: Żartujesz? Walka ku Twojemu boku będzie dla mnie

zaszczytem. Poza tym ojciec nigdy nie wybaczyłby mi gdybym nie

pomógł bratu. Zobaczymy czy to co mówił o Tobie to prawda. Z

Szarkalem poradziłeś sobie nieźle, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz.

Robert: Dziękuję. Wyruszamy jutro o świcie.

Andras: Będę czekać.

Bardzo się cieszę, że Andras postanowił udzielić pomocy przy

zbliżającej się walce. Nasze siły zostały znacznie wzmocnione. Po mile

spędzonym czasie z wojownikiem udałem się w stronę mojego pokoju,

lecz po drodze postanowiłem zobaczyć co u Kary. Wszedłem przez drzwi

zamykając je za sobą

Kara: Oj wybacz Robercie. Dopiero co wzięłam kąpiel.

Powiedziała Kara stojąc skąpo ubrana.

Robert (zdzierczo): Wierz mi, cała przyjemność po mojej stronie.

Kara (z uśmiechem): Podaj mi proszę ręcznik.

Trzymałem go w ręku, lecz powstrzymywałem się od wręczenia go.

Wciąż podziwiając widok z uśmiechem.

Kara (śmiejąc się): Oj Robert! Zimno mi. Daj to!

Kara wytarła z siebie wodę po czym wyczarowała sobie nowe ubrania.

Robert: Wybacz powinienem zapukać. Jak się czujesz przed jutrzejszym

dniem?

Kara (poprawiając włosy): Wzięłam ze sobą księgi z czarami najbardziej

przydającymi się do walk. Muszę odświeżyć pamięć.

Robert: Dobre przygotowanie to podstawa. Cieszę się, że jesteś z nami.

Twoje czary są potężną bronią.

Kara: Dzięki Robercie. Zmykaj już odpocząć. Też musisz być

przygotowany do walki.

Robert: Wpadnę zobaczyć do profesora.

Kara (uśmiechnięta): Lepiej mu powiedz, że jego rozmowy ze samym

sobą słyszane na całą karczmę, mogą nie być dobrze odebrane od

tutejszych.

Robert (śmiejąc się): Dobry pomysł.

Udałem się schodami na piętro kierując się do kwatery Taurosa.

Robert (pukając w drzwi): Profesorze, mogę wejść?

Tauros: Naturalnie Robercie. Zapraszam.

Robert (rozglądając się): Szybko się zadomowiłeś.

Powiedziałem patrząc na niezliczoną ilość mechanizmów rozstawionych

po pokoju.

Tauros: Chciałbym pomóc w walce nie tylko piórem. Tworzę coś co

może okazać się pomocne.

Popatrzyłem na dziwny czarny wywar przypominający smołę gotujący

się na jednym z palenisk.

Robert: Właśnie widzę. Co to jest?

Tauros: Niespodzianka. Być może nawet nie użyjemy tego w walce. Ale

jak będzie trzeba. Zauważysz to.

Robert (żartując): Mam nadzieję, że nie wysadzisz nas wszystkich w

powietrze?

Tauros: Nie wszystkich.

Nie wiem czy profesor żartuję, czy mówi prawdę. Mimo że jest

geniuszem to czasami mam go za szaleńca.

Robert: Zdobyłem kolejnego sojusznika do walki z Matką. Doświadczony

wojownik, ufam mu.

Tauros: Ta góra mięśni co siedziałeś z nim przy stole. Widziałem jego

pojedynek z tymi siłaczami. Skąd go znasz?

Robert: Należałem do Sanktum prowadzonego przez jego ojca. To grupa

wojowników trenowanych w naprawdę ekstremalnych warunkach. Jego

pomoc będzie niezbędna.

Tauros: Skoro mu ufasz to ja też. Może popytam go więcej o to całe

Sanktum w trakcie podróży.

Robert: Wątpię, że będzie rozmowny. Ale możesz spróbować. Odpocznij

profesorze. Ruszamy o świcie.

Tauros: Dobranoc Robercie.

Po niedługiej kąpieli położyłem się do łóżka wyczekując następnego

dnia. Z rana zamówiłem lekkie śniadanie dla każdego z towarzyszy,

zanosząc je do ich pokojów. Gdy wszyscy byli gotowi do wyjścia

spotkaliśmy się przed karczmą.

Robert: Czeka nas długa droga. Około czterdzieści kilometrów

bezkresnych pustkowi z potworami czyhającymi na każdym kroku.

Podróż konno byłaby ryzykowna dla zwierząt jak i dla nas. Część bestii

unika ludzi, lecz może je zwabić okazja zjedzenia hałasującego konia,

narażając również nas.

Andras: I tak wolę chodzić.

Kara: Nie dam rady unieść was wszystkich w powietrze na całą drogę,

zwłaszcza Ciebie Andrasie. Stracę wszystkie siły jeszcze przed walką.

Robert: Nie możemy wybrać wygody nad pełną siłę w trakcie walki.

Idziemy pieszo. Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości może jeszcze się

wycofać.

Tauros: Daj spokój Robercie. Ruszajmy!

Cała gromadą wyruszyliśmy prosto przed siebie przez wielkie bramy

wioski, które zamknęły się zaraz po naszym wyjściu. Co jakiś czas

atakował nas niejaki stwór, lecz bardziej traktowaliśmy je jako

rozgrzewkę. Po jednej z walk w której Andras przepołowił potwora

jednym zamachem profesor rozpoczął z nim rozmowę.

Tauros: Wspaniale walczysz Andrasie! Powiesz mi więcej o Sanktum?

Andras: Nie.

Tauros: Gdzie znajduję się Sanktum?

Andras: Nie.

Tauros: Ktoś kiedykolwiek napisał o tym miejscu?

Andras: Nie.

Tauros: Przyjęlibyście mnie do siebie bym mógł opisać wasze zwyczaje

a może i nawet potrenował z Wami?

Andras przejrzał wzrokiem profesora od stóp do głowy.

Andras: Absolutnie nie.

Robert: Widzisz? Mówiłem Ci. Taurosie, nie będzie zbyt rozmowny.

Andras: Powiedziałeś Taurosie? Zaraz, to Ty stworzyłeś bestiariusze?

Tauros: A jakże inaczej! Najbardziej rzetelna dawka wiedzy dla każdego

wojownika!

Andras: Czytam je przed snem każdego dnia. Opisałeś je bardzo

szczegółowo i dokładnie.

Tauros (zachwycony): Dziękuję! Czy teraz przyjmiesz mnie do

Sanktum?

Andras: Nie.

Po czym oddalił się szybszym krokiem od profesora, a ja z Karą

zaśmialiśmy się z ich rozmowy.

Upłyneło sporo czasu. Minęło już południe. Według mapy zbliżaliśmy się

do Szklanych Jaskiń.

Andras: Byłem kiedyś w tej okolicy. Tutaj znaleźliśmy ciało mojego

ojca. Niedaleko Szklanych Jaskiń.

Robert: Właśnie tam się kierujemy Andrasie. W środku byli nieliczni.

Właśnie tam może być Matka, której szukamy.

Kara: Poczekajcie chwilę.

Powiedziała Kara po czym wzniosła się w powietrze, by się rozejrzeć.

Kara: Widzę je. Jeszcze jakieś dwa kilometry. Musimy odbić lekko w

prawą.

Po czym wylądowała.

Tauros: Ciekawi mnie czy mapę tego miejsca też sporządzili

czarodzieje. Z góry o wiele prościej byłoby ją narysować.

Andras: Możliwe. Na ziemi kartograf bardziej zajęty byłby walką o swoje

życie niż trzymaniem pióra.

Robert: Nie traćmy czasu. Niedługo się ściemni.

Szybszym krokiem kierowaliśmy się w stronę jaskiń. Gdy byliśmy przy

wejściu coś było nie tak. Żadnych potworów na horyzoncie a z jaskini

nie dobiegały żadne ryki czy jęki. Grobowa cisza. Każdy uznałby to za

dobry znak, lecz jest odwrotnie. Tego miejsca strzeże potężna istota.

Tak potężna, że reszta potworów nie chce wchodzić w jej drogę. Dla nas

to może być dobra wiadomość. Felina może być w pobliżu. Weszliśmy

do środka oświetlając drogę zaklęciem Kary. Z wnętrza nagle

usłyszeliśmy mrożący krew w żyłach krzyk. Dotarliśmy do otwartej,

lekko podtopionej przestrzeni jaskini, w której górna szczeliną wpadało

nieco światła. Na wprost w oddali ujrzeliśmy sylwetkę postaci.

Robert: Felina?

Postać obróciła samą głowę w stronę w moją stronę.

Postać: Wybraniec. Odnalazłeś mnie... Ten ból jest nie do zniesienia!!

Obróciła się w naszą stronę jednocześnie krzycząc jakby z agonii.

Felina (z bólem w głosie): Wtedy w twierdzy... Byliśmy tak blisko.

Robert: Szukałem Cię setki lat. Po tym, gdy zabrał Cię Xarot, nie

wiedziałem co się z Tobą stało.

Felina zaczęła krzyczeć i brzmieć coraz mniej ludzkim głosem a

bardziej demonicznym.

Felina (jęcząc z bólu): Ja... Nie mam zbyt wiele czasu. Skoro tu jesteś,

odnalazłeś zwoje mojego męża. M... Musisz mu pomóc. Bez niego nie

pokonacie Xarota. Nie powstrzymam tego zbyt długo. Musicie mnie

zabić!

Po czym ryknęła na cały głos zmieniając się w potwora. Na jej głowie

wyrosły rogi a z dłoni długie szpony.

Robert: Wszyscy na pozycję!

Kara uniosła się w powietrze przygotowując w dłoniach pociski ognia.

Tauros wycofał się z tył jaskini wyciągając z torby uzbrojenie

wytworzone w karczmie. Andras chwycił za swe topory i staną ku

mojego boku. Wyciągnąłem Zamieć. W jednej chwili Matka Potworów w

trakcie szarży zniknęła sprzed naszych oczu. Pojawiła się za Andrasem,

poważnie raniąc jego plecy jednym cięciem szponów. Ten nie został

dłużny obrócił się biorąc zamach toporem, lecz Felina zmieniła pozycję.

Nagle pojawiła się za profesorem, którego ramię przebiła na wylot a

ciałem cisneła o ścianę. Ten krzykną z bólu.

Kara: Profesorze!!

Krzyknęła po czym rzuciła ogniem w potwora. Felina w błyskawicznym

tempie zniknęła a pocisk ją chybił.

Wyciągnąłem miecz chwytając go w dwie dłonie i zamknąłem oczy by

wyciszyć swe ciało. Andras natychmiast rozpoznał ten styl walki z

Sanktum i dostosował się robiąc to samo. Mogliśmy usłyszeć

najmniejszy szelest. W jednym momencie, niemal synchronicznie

wyprowadziliśmy atak na bestię znajdującą się za naszymi plecami.

Andras uderzył ją w głowę końcem trzonu swojego topora co skutecznie

ogłuszyło Felinę a ja wyprowadziłem cięcie prowadzące od brzucha aż

po szyję Matki. Niestety nie pozostała dłużna. Szybkim pchnięciem

przebiła bok Andrasa wyrywając jego część jednocześnie raniąc mój

brzuch.

Tauros (krzyczy oparty o ścianę grzebiąc w swojej torbie): Ona się nie

teleportuje! Jest niewidzialna! Dlatego możecie ją usłyszeć! Zasłońcie

oczy!

Krzykną profesor podpalając bombę. Rzucił ją na środek jaskini

krzycząc z bólu nadwyrężając uszkodzone ramię. Wybuchła jasnym

światłem uwalniając w całej jaskini drobinki pyłu. Rozejrzeliśmy się po

jaskini. Sylwetka Feliny była widoczna dzięki ruchom pyłków w

powietrzu.

Kara: Tutaj!!

Krzyknęła Kara rzucając kulą ognia w potwora celnie trafiając w jej

nogę. Potwór wycofał się w dalszą część jaskini unikając walki.

Kara po ataku wycofała się z pozycji i wylądowała, by uleczyć rany

Taurosa.

Podniosłem z ziemi Andrasa, który wykrwawiał się w szybkim tempie.

Andras: Chyba już czas.

Robert: Nie ma mowy! Kara! Potrzebuję Cię!

Tauros (pokazując na Andrasa): Idź! Nic mi nie będzie!

Kara podbiegła pod leżącego na ziemi Andrasa.

Robert: Uleczysz go?

Kara (przerażona): Mocno oberwał! Nie mogę zasklepić tak mocno

otwartej rany! On nie ma połowy boku!

Robert: Andrasie! Trzymaj się!

Tauros z bólem podszedł pod ciało Andrasa. Wyciągają bombę ze swojej

torby po czym oderwał lont.

Robert: Co robisz Taurosie?

Tauros: Kauteryzuję ranę. Jeżeli nic więcej nie da się zrobić, nie

możemy po prostu patrzeć jak umiera.

Andras: Zostawcie mnie. Walczcie o własne życie.

Tauros: Kara! Uśpij go.

Kara (patrząc na Andrasa): Wybacz.

Kara dotknęła jego czoła. Jej ręka zaświeciła różowym światłem po

czym Andras stracił przytomność. Tauros wysypał proch z bomby na

ranę wojownika i chwycił zapałkę a Kara odwróciła wzrok

powstrzymując łzy.

Tauros: Gdyby był przytomny nie wytrzymałby tego bólu. Robert!

Przytrzymaj go!

Chwyciłem mocno za ramiona Andrasa a profesor podpalił proch. Rana

przestała krwawić. Wstałem od ciała Andrasa.

Robert: Profesorze. Masz jeszcze jedną bombę?

Tauros (wyciągając torbę do Roberta): Proszę. Muszę z nim zostać. Może

dojść do zakażenia. Z tych ziół zrobię maść, która temu zapobiegnie.

Robercie: Pilnuj go profesorze. Idę dokończyć walkę.

Kara: Robercie!

Zatrzymała mnie Kara odsłaniając mój brzuch. W krótkiej chwili

uleczyła rany po szponach Matki.

Kara: Idę z Tobą!

Robert: Uważaj na siebie.

Udaliśmy się w głąb jaskini, tam gdzie udała się Felina. Przejście było

ciemniejsze niż wcześniejsza komnata więc Kara znowu oświetliła drogę

magią. Dotarliśmy do kolejnej jaskini. Słychać z niej było ciche jęki.

Powoli wyciągnąłem bombę z torby z zamiarem jej podpalenia. Bestia

pojawiła się za mną. Chwyciła mnie za plecy i cisnęła do przodu. Kara

chwyciła za bombę którą upuściłem i używając czarów podpaliła ją.

Rzuciła nią na środek pomieszczenia zamykając oczy. Zadziałała jak

ostatnio ujawniając pozycję kryjącej się bestii. Biegła na mnie lecz tym

razem nie miała przewagi. Wyprowadziłem cięcie podobne do

wcześniejszego, przecinając jej klatkę piersiową. Gdy brałem kolejny

zamach Felina zaatakowała szybciej, ciskając mną o ścianę jaskini.

Doskoczyła na mnie biorąc zamach szponami.

Kara: Nie!!!!

Oczy Kary zaświeciły się jasno fioletowym kolorem. Wyciągnęła swoją

dłoń chwytając Matkę w niewidzialnym uścisku. Zaciskała swoją dłoń w

pięść co skutkowało zaciskaniem się gardła bestii. Zdecydowanym

ruchem ręki machnęła w prawą stronę rzucając Feliną z tak dużą siłą,

że wbiła ją w ścianę zawalając na nią część jaskini. Kara momentalnie

upadła na ziemie.

Robert: Kara!!

Podbiegłem do niej by sprawdzić co się stało. Leżała nieprzytomna.

Z gruzów zobaczyłem ruch kamieni. Matka potworów próbowała

oswobodzić się. Chwyciłem miecz i udałem się dokończyć dzieła.

Pod kamieniami leżała ledwo żywa Felina w swojej ludzkiej formie z

uśmiechem na twarzy.

Felina (patrząc na Roberta): Dziękuję. Setki lat walczyłam ze swoją

demoniczną stroną. W końcu jestem wolna.

Robert: Powiedz. Kim jesteście.

Felina (ciężko oddychając): Moje serce. Zabierz je. Mój mąż musi być

wolny.

Robert: Czar rzucony w Nagani. To Xarot do niego doprowadził czy Ty?

Felina (ciężko oddychając): Nigdy bym tego nie zrobiła.... To Xarot...

Doprowadził do wybuchu, używając mój talizman...

Robert: Ten z symbolem wagi? Co to jest?

Felina (zamykając oczy): Mój mąż. On ma dla Ciebie odpowiedzi. Pomóż

mu...

Robert: Proszę powiedz! Kim jesteście! Kim jest Pierwszy!

Felina (ostatnim tchem): Mój kochany.... Jack.

Powiedziała Felina wydając ostatnie słowa. Kara wstała z ziemi lekko

oszołomiona. Podbiegłem do niej chwytając ją mocno w ramiona

obejmując ją.

Robert: Myślałem, że Cię straciłem. Kara, co się stało? Nigdy nie

widziałem tak potężnego czaru.

Kara: Ja... Sama nie wiem. Nie mogłam nad nim zapanować. Pochłoną

całą moją moc. Moja głowa... wszystko wiruje.

Robert: Usiądź. Odpocznij.

Chwyciłem Karę kierując ją na pobliski głaz.

Kara: Zabiłam ją?

Robert: Przed śmiercią wróciła do swojej ludzkiej postaci. Powiedziała

tylko, żeby zabrać jej serce i to, że Xarot użył jej talizmanu do

sprowadzenia potworów w Nagani. Gdy spytałem kim jest Pierwszy,

powiedziała “Mój kochany Jack” Po czym umarła.

Kara: Myślisz, że to jego imię?

Robert: Nie wiem. Możemy się tylko domyślać. Weźmy jej serce.

Kara: Ty to zrób. Ja mam dość wrażeń.

Chwyciłem za nóż przy pasie i kierowałem się w stronę ciała Feliny.

Kara odwróciła wzrok, gdy ja wyciąłem serce kobiety i włożyłem je do

torby profesora w której były bomby.

Robert: Ruszajmy.

Pomogłem wstać Karze z kamienia i udaliśmy się w stronę

wcześniejszej komnaty. Byliśmy bardzo szczęśliwi widząc to co

ujrzeliśmy. Andras stał na własnych nogach opierając się o jeden z

toporów.

Robert (szczęśliwy): Andrasie!

Podbiegłem do niego podając mu dłoń.

Andras: Załatwiliście ją?

Robert: Było ciężko, ale udało nam się. Jak się czujesz Andrasie?

Andras: Będę żył. Popatrz co znalazłem Robercie. Poznajesz?

Wojownik wyciągną dłoń pokazując amulet z tarczą oraz włócznią.

Robert: Nie wierzę. Herb Sanktum. Znalazłeś to tutaj? Terror nosił ten

amulet.

Andras: Tutaj zginął... Zabiliśmy bestię, która pokonała mojego ojca.

Robert: A żebyś wiedział, że pokonaliśmy! Za Terrora!

Andras (szczęśliwy krzycząc): Za Terrora!

Kara i Tauros: Za Terrora!

Robert: Profesorze. A jak Ty się czujesz? Wszystko w porządku?

Tauros: Nie jest źle. W porównaniu do tej kupy mięsa, ledwo mnie

drasnęło.

Andras: Uratowaliście mi życie. Jestem wdzięczny. Zwłaszcza Tobie

Taurosie. Nigdy Ci tego nie zapomnę.

Tauros: Czy to znaczy... Przyjmiesz mnie do Sanktum?

Andras (po chwili namysłu): Nie.

Po czym udał się w stronę wyjścia. Wszyscy razem z Taurosem

zaczęliśmy się śmiać. Na zewnątrz było już ciemno więc postanowiliśmy

spędzić noc w jaskini. Rozpaliliśmy ognisko i rozmawialiśmy o

przebiegu walki. Profesor prawie spłoną z dumy, gdy okazało się jak

niezbędne były jego bomby. Kara starała się jeszcze podleczyć rany

towarzyszy a następnego dnia z samego rana udaliśmy się w dalszą

drogę. Do wioski wróciliśmy tego samego dnia późnym popołudniem

bez większych problemów. Potworów było jakby mniej. Całą grupą

weszliśmy do Mordowni wycieńczeni. Wojownicy w środku wstali i bili

nam brawa widząc jak ciężki bój musieliśmy stoczyć. Andras usiadł

przy stole. Podszedł do niego Mirko z drużyną by przy wspólnym piciu

posłuchać o walkach jakie stoczyliśmy.

Profesor udał się razem ze składnikiem do swojego pokoju na górę,

zamykając się w pokoju. Zaprowadziłem Karę do jej kwatery, zamykając

za sobą drzwi.

Robert: Odłożę Twoje rzeczy. Mogę zostawić część moich przedmiotów

u Ciebie? Masz większe torby, więc pomieścisz też mój bagaż. Co Ty na

to?

Mówiąc to stałem odwrócony tyłem do Kary grzebiąc przy bagażach.

Gdy się odwróciłem w jej kierunku stała całkowicie naga.

Kara: Marzy mi się tylko ciepła kąpiel. A Tobie?

Robert (zszokowany): Kąpiel po dwóch dniach na pustkowiu brzmi

wspaniale.

Kara: Więc wskakuj.

Powiedziała Kara wchodząc do wanny pełnej parującej wody. Wszedłem

do łazienki za nią zdejmując z siebie ubrania.

Robert (zdzierczo): Wiesz... Statek przypłynie dopiero jutro w południe.

Co będziemy robić tyle czasu?

Kara: Mam kilka pomysłów.

Po czym zamknęła magią drzwi do łazienki.

To było...Ciekawe zakończenie całej przygody w Nagani. Zdobyliśmy

składnik i teraz jesteśmy gotowi wrócić do Utah by odkryć jaki będzie

kolejny. Poznałem lepiej Andrasa, który jednocześnie pomścił śmierć

swego ojca. Profesor okazał się lepszym kompanem do walki niż

przypuszczałem. Nie wyobrażam sobie walki z Felina bez jego pomocy.

A Kara... Jak zawsze rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Czar, którym

pokonała Bestię był bardzo potężny. Za każdym razem potrafi mnie

zadziwić. Myślę, że tym razem, sama była zdziwiona tym co zrobiła...

 

Rozdział Piąty

Zemsta:

 

Następnego Poranka ciężko było wstać z łóżka. Nie tylko przez rany

odniesione po starciu z potężnym przeciwnikiem, lecz i przez widok

pięknej kobiety śpiącej tóż obok. Jak zwykle w życiu bywa, to co dobre

musi się prędzej czy później skończyć. Po dosyć długim wylegiwaniu się

spakowaliśmy swoje rzeczy w walizki i byliśmy gotowi do drogi.

Pozostało niewiele czasu do południa, w które Kapitan Lukas obiecał

nam przycumować w porcie Nagani. Przez drzwi pokoju Kary, która w

tej chwili brała kąpiel, było słychać rozzłoszczonego wojownika.

Wojownik (wściekle): Nosz, dosyć tego! Zjeść nie da w spokoju! Zaraz go

nauczę manier, profesor zasrany!

Jednocześnie słychać było głośne kroki w pełni uzbrojonego wojownika

kierującego się na piętro z którego dochodziły krzyki. Tauros był

jedynym profesorem przebywającym w karczmie więc nie ciężko było

wywnioskować po kogo idzie wojak. Chciałem jak najszybciej

interweniować, lecz wyprzedził mnie znajomy. Wyszedłem na korytarz i

zobaczyłem Andrasa trzymającego wojownika za rękę.

Andras: Dotknij go a skopię Ci dupę.

Wojownik (zirytowany): Ciebie nie denerwuję?! To miejsce publiczne a

ten zachowuję się jakby był we własnym domu!

Dołączyłem się do rozmowy.

Robert (spokojnie): Witaj. Ten profesor to mój przyjaciel. Wybacz za

jego zachowanie. Po prostu lubi myśleć na głos.

Wojownik (z szacunkiem): Robert... Wybacz. Nie wiedziałem, że to Twój

przyjaciel. W sumie to aż tak bardzo mi nie przeszkadza... Pozwolisz, że

wrócę do jedzenia przy moim stole.

Robert: Już niedługo odpływamy z Nagani. Profesor Tauros nie będzie

Ci długo przeszkadzać. A na przyszłość. Nie wszystkie sprawy trzeba

załatwiać przemocą, kolego.

Wojownik (zdumiony): Profesor Tauros powiadasz?! Nie wiedziałem!

Przepraszam. To wielka osoba, którą darzę szacunkiem za to jak

przyczynił się do ujawnienia słabych punktów bestii swoimi

bestiariuszami! Wybaczcie Panowie.

Andras (puszczając jego dłoń): Wracaj do swojego stolika.

Po czym zawstydzony wojownik wrócił ze spuszczoną głową w stronę

środka jadalni w karczmie.

Andras: To prawda? Niedługo wypływacie?

Robert: Tak. W południe. Słuchaj... Nie było okazji podziękować. Gdyby

nie Ty nie wiem, czy wrócilibyśmy z tej jaskini.

Andras: Daj spokój. Spotkałem brata w potrzebie i pomogłem. Każdy z

Sanktum zrobiłby to samo.

Robert: Jak Twoja rana? Będziesz żył?

Andras (łapiąc się za bok): To? Ehhh, to nic takiego. Kolejna rana do

kolekcji. Do wesela się zagoi... A coś czuję, że to będzie niedługo.

Robert (zdziwiony): Co? O czym Ty mówisz?

Andras (szyderczo): O ile wiem to nie jest Twoja komnata a nie

wyszedłeś z niej przez całą noc.... Oj nie rób takiej miny. Widziałem jak

na Ciebie patrzyła w jaskini. Jest piękna. Sądzę, że jesteście sobie

pisani.

Robert (lekko zawstydzony): Nie wiedziałem, że taki z Ciebie romantyk

Andrasie. Dziękuje za miłe słowa.

Andras: W głębi duszy jestem romantykiem... Nie mów nikomu, ale przy

długich zimowych wieczorach w Sanktum, lubię sobie poczytać

romantyczne historie Shavrone Malachai. Lekkiego pióra to ona nie

miała.

W tym samym czasie z pokoju wyszła Kara w pełni gotowa do drogi. Po

jej minie widziałem, że podsłuchiwała moją rozmowę z Andrasem.

Pytanie od jak dawna.

Kara: Jestem gotowa do drogi. Robercie proszę weź tą drugą torbę. Jest

cięższa.

Robert: Oczywiście. Zobaczę czy Tauros jest już spakowany i zabiorę

resztę rzeczy. Dziękuję jeszcze raz Andrasie

Uścisnąłem jego dłoń i kierowałem się na górę do kwatery profesora.

Będąc już przy końcówce schodów dosłyszałem końcówkę rozmowy

Kary oraz Andrasa

Kara (szepcząc do Andrasa) ...Nikomu nie powiem o Twoich lekturach...

Po czym odeszła chichocząc.

Andras (krzycząc): To był żart!

Tłumaczył się Andras

Otworzyłem drzwi kwatery profesora zderzając się z nim w wejściu.

Robert: Wybacz profesorze. Chciałem zobaczyć czy jesteś już

spakowany. Pozwól, że wezmę tą walizkę.

Tauros (zasapany): Dziękuje Robercie. Zaiste szarmancki to gest z

Twojej strony. Te walizki ważą z tonę. Wszyscy już gotowi? Opóźniłem

Was?

Robert: Jak zwykle jesteś punktualny Taurosie. Kara już kieruje się w

stronę portu a ja pakuję resztę rzeczy.

Tauros: Wybornie. W takim razie zaczekamy na Ciebie w porcie.

Robert: Dziękuję.

Wróciłem do swojego pokoju zabrać przedmioty i spakowałem je w

torby. Podziękowałem karczmarzowi za gościnę i udałem się ku wyjściu.

W drodze do portu zobaczyłem jak Kara z porozrzucanymi wokół niej

walizkami trzyma metr nad ziemią jednego z wojowników a profesor

okłada go swoją mosiężną laską po plecach.

Tauros (zdenerwowany): Ja Ci dam uwłaszczać mojej uczennicy

łachudro!!

Po chwili Kara wypuściła go z uścisku a ten upadł w pól przytomny i

poobijany. Rzuciłem torby na ziemię i podbiegłem do towarzyszy.

Robert: Co się stało? Napadł Was?

Spojrzałem na zapijaczonego wojownika leżącego na ziemi.

Kara (zirytowana): Ten łajdak złapał mnie za tyłek, kiedy niosłam

walizki!

Chwyciłem go z ziemi i byłem gotowy się z nim rozprawić.

Kara: Daj spokój Robert. Tauros wystarczająco dał mu popalić. To nic

takiego.

Spojrzałem na Karę i na profesora kiwającego głową.

Robert: Masz szczęście.

Powiedziałem, po czym rzuciłem nim z powrotem na ziemie.

Tauros oddalił się w stronę portu niosąc swoje rzeczy a ja pomogłem

czarodziejce zebrać jej z ziemi. Czekaliśmy niedługą chwilę. Prawie

idealnie gdy pobliski zegar słoneczny wskazywał południe na

horyzoncie pojawił się statek. Po chwili przystąpił do cumowania a na

górnym pokładzie szybkim ruchem ręki przywitał nas Kapitan. Niedługo

wszyscy byliśmy we własnych kabinach, gotowi do drogi. Gdy wszyscy

pasażerowie byli już na pokładzie statek zaczął odpływać. Tauros jak

zwykle zamkną się w swoim pokoju by nikt nie przeszkadzał mu w

studiowaniu a my postanowiliśmy rozejrzeć się po statku. Zbadaliśmy

większość pomieszczeń. Jak dwa psy tropiące sprawdzaliśmy każdy

zakamarek ciekawi tego co możemy znaleźć. Po dłuższym czasie

została tylko kajuta kapitańska do której weszliśmy zapukawszy do

drzwi.

Lukas: Robercie, Pani. Co Was sprowadza?

Kara: Mam na imię Kara. Nie było okazji się przedstawić. Chodzimy bez

celu podziwiając Twój statek.

Lukas (szczęśliwy): Witaj Kara, jestem Lukas. Cieszę się, że mój Dziobak

jest dla was atrakcją turystyczną.

Kara (roześmiana): Dziobak? Przezabawna nazwa dla statku.

Lukas: Racja? Chętnie opowiedziałbym Wam jak powstała ta nazwa, ale

to nie przy suchym pysku.

Robert: Jak to jest, że każdy kapitan statku piję alkohol. Przed

przyjęciem zawodu podpisujecie jakiś dokument stwierdzający

konieczność upojenia alkoholowego podczas podróży?

Lukas (roześmiany): To prawda! Znaleźć kapitana abstynenta to rzadsze

niż znaleźć klechę wojownika. No cóż. To chyba przez to bujanie.

Kara (zadziwiona): Przez bujanie?

Lukas: No tak. Wiesz statek buja Cię w prawo to na trzeźwo lecisz w

prawo. A jak się napijesz, statek zabuja w prawo, a alkohol w lewą. I siły

się równoważą.

Wybuchliśmy śmiechem z żartu który opowiedział Lukas.

Robert: Prawdę mówiąc napiłbym się dobrego bimbru. Chętnie

posłuchałbym opowieści człowieka, który był wszędzie i wiele widział.

Kara: Muszę się dowiedzieć jak statek skończył z taką nazwą.

Lukas: No i to rozumiem! Skoczę po tego waszego przyjaciela. Wydaje

się być zabawnym gościem.

Kara: Może jak wypije ze cztery kufle.

Lukas: Idźcie do ładowni. Na tyle jest stolik a obok niego półka na

której przewożę wybitne trunki. Nie zauważą, że jeden znikną. Czy

dwa... Może trzy.

Udaliśmy się we wskazane miejsce i usiedliśmy przy stoliku, lecz Lukas

i Tauros nie przychodzili dłuższy czas. Zaczynałem się martwić

aczkolwiek po chwili weszli do ładowni już z trunkami w ręku lekko

podpici.

Robert: Myślałem, że najlepsze trunki trzymasz tutaj.

Lukas: Zawsze trzymam kilka awaryjnych w swojej kajucie.

Tauros (pijany): Powiedz im!

Lukas: Wiedzieliście, że Wasz przyjaciel potrafi sterować statkiem?

Jeszcze chwila i zwolniłbym mojego sternika a zatrudnił Taurosa.

Tauros (wymachując flaszką): Tak było! Pewnie się nie spodziewaliście,

że za młodu byłem piratem!

Robert: Nie byłeś piratem.

Tauros: Ale mógłbym nim być!

Kara: Profesorze. Ile już wypiłeś?

Tauros (śmiejąc się): Zdecydowanie za mało.

Lukas: Nawet nie musiałem go przekonywać. Staruszek chyba

potrzebował się napić.

Tauros: Ja Ci dam staruszek! Jestem zaledwie o połowę starszy niż Ty.

Może troszkę więcej... Dzisiaj pobiłem siłacza w pojedynkę, więc nie

zaczynaj ze mną!

Kara: Co prawda unieruchomionego, ale to prawda. Tauros wykazał się

dzisiaj heroizmem i szarmancką postawą.

Tauros: Nikt nie zadziera z moją drogą Karą! Zdolna dziewczyna!

Kara (patrząc na Roberta): Musimy upijać go codziennie.

Robert (roześmiany): Usiądźmy. Też chcemy spróbować te trunki.

Lukas chwiejnym ruchem ręki nalewał bimber do kieliszków każdego z

nas i unosząc je w górę wypiliśmy pierwszą kolejkę.

Kara: A więc... Dziobak. Skąd ta nazwa?

Lukas: Jak już mówiłem Robertowi całe życie jestem na morzu.

Pierwszy raz wypłynąłem jeszcze w pieluchach. Gdy miałem około dwa

lata, mój dziadek dopływał do jednej z wysp Starego kontynentu, wiecie

tam gdzie występują te zwierzęta. W porcie w jednej z klatek

zobaczyłem Dziobaka. Tak bardzo mi się spodobał, że gdy tylko wydał

swój charakterystyczny dźwięk roześmiałem się niemiłosiernie. Mój

dziadek niekiedy specjalnie przyprowadzał mnie do portu, tylko by

usłyszeć moje zadowolenie z dziobaków. Sprawiało mu to radość. Jako

iż dziobaki to jeden z nielicznych toksycznych ssaków, nie mogłem

mieć własnego więc dziadek postanowił tak nazwać statek. Od tego

momentu nazwa przyjęła się i została z nami do teraz.

Tauros: Technicznie, Dziobak nie jest toksycznym ssakiem tylko

jadowitym. Samiec wytwarza toksyny przez ostrogi na swoich

kończynach.

Przerwał profesor

Kara (uśmiechnięta): Taurosie. Nie w każdym momencie musisz być

naukowcem. Zaiste fascynująca historia Lukasie. Twój dziadek wydaje

się być wspaniałym człowiekiem.

Lukas (polewając do kieliszków): Dziadek Artur niestety już nie żyję.

Kara: Przykro mi

Po czym podniosła kieliszek wykrzykując toast.

Kara: Za Artura!

Cała reszta: Za Artura!

Robert (odkładając kieliszek): Twoja kolej Taurosie.

Tauros (krzywiąc się po trunku): Co masz na myśli?

Robert: Jakiś czas temu gdy pokazywałeś urządzenie do datowania

tuszu, wspomniałeś o krętaczu, który wysyłał fałszywe listy do Cesarza.

Od dawna ciekawi mnie ta historia, której nigdy nie dokończyłeś.

Tauros (roześmiany): Aaaaa to. Otóż. Kilka lat temu, Cesarzowa Joanna

opuściła swojego męża. Porzuciła go dla wieśniaka, z którym podobno

wyjechała gdzieś do Nowego Kontynentu. Cesarz nie wiedząc o zdradzie

żony przypuszczał porwanie. Duża część bliskich mu ludzi wiedziała o

romansie Joanny, lecz bała się bezpośrednio powiedzieć o tym władcy.

Pewien bankier z Bellum dowiedziawszy się o założeniach Cesarza

wykrył w tym interes. Dzięki znajomościom w zamku, wykradł stare

listy pisane przez Cesarzową a lata pracy przy biurku pomogły mu

perfekcyjnie podrabiać jej pismo.

Lukas (zaintrygowany): Co było dalej?

Tauros (kontynuując): Krętacz wysyłał listy w imieniu rzekomo

porwanej Joanny z żądaniami okupu. Zaczynał skromnie, od kilku

bransolet z białego złota i najpiękniejszymi dobranymi diamentami po

sakiewki pełne szlachetnych kamieni. Gdy pierwsza dostawa dotarła w

jego ręce tak się rozochocił, że w kolejnych listach zażądał nawet

korony należącej do samego Cesarza.

Kara (zaintrygowana): Niemożliwe! I co? Zrobił to?

Tauros (kontynuując): Oczywiście! Był tak oślepiony wizją cierpienia

swojej żony, że był gotowy na wszystko. Gdy skarbiec zaczął robić się

coraz bardziej opustoszały a pensje strażników zaczynały maleć,

zdecydowali się oni nakierować władcę na możliwość ewentualnego

oszustwa, o którym oczywiście zdawali sobie sprawę. Po czasie Cesarz

przystał na ich teorie i kazał posłać po mnie, licząc że moja wiedza

pomoże mu w tej sprawie.

Robert (zaciekawiony): To wtedy pomogłeś urządzeniem do datowania

tuszu tak?

Tauros (kontynuując): Tak. Osobiście nie lubię mieszać się w sprawy

polityczne, lecz Cesarz w zamian za pomoc obiecał rozbudowę

akademii, na co przystałem. Ledwo po trzech godzinach udało mi się

ustalić, że owe listy pisane były jeden po drugim. Dzień za dniem. Co

skłaniało do myślenia, że porywacz nie ma zamiaru oddawać

Cesarzowej, skoro na przód planował kolejne okupy. Pomyślałem, że

albo nie będzie to miało końca, albo wcale mnie ma żadnego

zakładnika. Udałem się do Cesarza i podzieliłem moją wiedzą. Po

twarzach strażników widziałem olbrzymią ulgę, gdy ich władca

dowiedział się o fałszerstwie. Stąd zakładałem, że wiedzieli o tym

znaczne wcześniej.

Lukas (zaintrygowany): Jakim cudem, nigdy wcześniej nie słyszałem tej

historii. Marynarze plotkują o wszystkim co usłyszą. Niemożliwe ze

nikt nic nie wiedział.

Tauros: O całym tym zajściu wiedzieli nieliczni. Cesarz nie chciał by

ludzie znali prawdę o tym jak zwykły bankier zrobił go w konia.

Robert: Wiesz co się z nim stało? Z tym bankierem.

Tauros (kontynuując): Nadarzyła się idealna okazja do ataku. Bankier

będąc całkowicie beztroski, zażądał którymś razem dziesięć

najpiękniejszych służących z królewskiego dworu. Cesarz wysłał

statkiem nawet dwudziestkę, lecz najlepszych wojowniczek jakie miał

w swojej armii. Kobiety, gdy już dotarły do Bellum i miało nastąpić

przekazanie dóbr, wyciągnęły spod sukni sztylety i pozabijały

wszystkich związanych z organizacją bankiera. Dowiedziawszy się gdzie

mieszka, poszły do niego jak niewielka armia, zabrały wszystkie skarby

jakie ukradł a których nie zdążył roztrwonić i załadowały je na ten sam

statek, którym niedawno dotarły do miasta. Jego zaś związały jak z

resztą kazał im Cesarz i sprowadziły go przed jego oblicze.

Kara: Fascynująca historia. Wiesz może jak skończył ten bankier?

Tauros: Słyszałem tylko, że przez tygodnie słychać było jęki z

królewskich lochów. Zakładam, że Cesarz nie spieszył się z wykonaniem

kary.

Robert: Wiecie co, chciałbym wznieść toast. Za tego Bankiera. Może i

był krętaczem, ale trzeba mu przyznać, że pomysł na zarobek miał

niesamowity. Za Bankiera!

Powiedziałem unosząc kieliszek w górę

Wszyscy (unosząc kieliszki zadowoleni): Za Bankiera!

Posiedzieliśmy chwilę w ciszy wyobrażając sobie jak mogła wyglądać

historia, którą tak dokładnie opisał profesor. Przerwałem milczenie

spoglądając na Taurosa i Lukasa

Robert: A więc to co mówiliście przy wejściu. Profesor naprawdę

sterował statkiem?

Lukas: Nie żartowałem! Ten gość naprawdę ma talent. Nie uwierzę za

nic w świecie, że to był Twój pierwszy raz Taurosie.

Tauros: Ależ był! Nigdy wcześniej nie miałem steru w rękach. Kiedyś

czytałem, że ważne jest utrzymanie rufy oraz dziobu w jednej linii

dostosowując się do nawietrznej czy zawietrznej. To oczywiście

możemy ustalić patrząc na grotmaszt i fokmaszt.

Robert: Ma rację! Niesamowite jest jak dużo wiesz o wszystkim

profesorze.

Lukas (zafascynowany): Gdybym powiedział terminy używane przez

Taurosa większości z tych nierób szorujących pokład, drapaliby się po

głowie ze zdziwienia robiąc głupie miny. Nie szukasz przypadkiem

pracy Taurosie? Ktoś z taką wiedzą przydały mi się na statku.

Tauros (dumny): Wybacz, lecz pragnę rozwijać moją wiedzę nie tylko w

jednym kierunku. Nie zrozum mnie źle. Zawsze fascynowało mnie życie

na morzu, lecz nie mogę pozwolić by tak wielki umysł zmarnował się w

jednej dziedzinie.

Kara: Oho, alkohol zaczyna słabnąć. Chyba czas przynieść coś

mocniejszego, bo profesor znowu zaczyna.

Wszyscy roześmiali się.

Lukas: Kara, proszę, skocz do mojej kajuty. Pod łóżkiem mam ukryty

pięćdziesięcioletni trunek. Wyborne whisky z Nowego Kontynentu. W

tak dobrym towarzystwie to idealny moment by opróżnić butelkę.

Kara (wstając lekko chwiejąc się na nogach): Oczywiście młodzieńcze,

już idę

Powiedziała chichocząc, opierając się o moje ramię by wstać ze stołka.

Kara wyszła z ładowni zamykając za sobą drzwi. Nastała niezręczna

cisza, którą po dłuższej chwili przerwał profesor.

Tauros (szepcząc i śmiejąc się do Lukasa): ...Idealnie pasują, prawda?

Robert (zaciekawiony): Może zechcecie podzielić się o czym tam

szepczecie?

Lukas (roześmiany): O Was Robercie! Tauros mi mówi jaką wspaniałą

parą jesteście.

Robert (poważnie): Jak to możliwe, że wszyscy już wiedzą! Jesteśmy

razem niecały tydzień!

Tauros: Poważnie?! Myślałem, że od czasu gdy poznałeś ją na uczelni.

Już tam widziałem to jak na Ciebie patrzy.

Lukas (roześmiany): Jak mógł tego nie zauważyć! Poznając Was lepiej

przy tym stole miałem domysły, że jesteście już małżeństwem!

Robert (zawstydzony): Zmieńmy temat...

Tauros: Oj nie bocz się Robercie. To dobrze, że masz kogoś takiego jak

Kara. Potrzebujecie się nawzajem.

Powiedział pijany profesor chichocząc z Lukasem.

Wnet do ładowni wbiegł zadyszany marynarz ledwo łapiąc oddech

próbując przekazać wiadomość.

Marynarz: To znowu oni! Kapitanie! Znowu!

Lukas: Zwolnij, Martin. Co się stało. Zacznij od początku.

Powiedział Lukas ze zmartwieniem, w głosie jednocześnie trzeźwiejąc

jakby natychmiast.

Martin: Piraci! Zaczynają abordaż! Nie ma czasu!

Lukas: Tylko nie to! Panowie, zostańcie tutaj. Spróbuję załatwić sprawę.

Wstałem ze stołka odpinając pas przy pochwie by szybciej dobyć

Zamieć.

Robert (wstając): Żartujesz? Nic z tego. Pomogę Ci

Lukas kiwną głową i razem ze mną i profesorem wybiegł na pokład

główny. Mostek został już rozłożony a piraci zaczęli przechodzić na

statek kapitana. Część z nich zbierała już co wartościowsze przedmioty

pasażerów, wśród których stała Kara.

Pirat: Panie i Panowie! Nie sprawimy żadnych problemów! Weźmiemy

tylko połowę towarów ze statku, część Waszych świecidełek i może co

piątą kobietę. Nie zwracajcie na nas uwagi a wszyscy rozejdziemy się w

zgodzie, bez większych szkód.

Lukas: Klaus Stortebeker! Czego tu szukasz?! Zapłaciłem w zeszłym

miesiącu za kolejny kwartał bezproblemowych kursów! Nie taka była

umowa! Odłóżcie te beczki!

Powiedział Lukas stanowczym głosem do piratów wynoszących towar z

ładowni.

Klaus: Widzisz młody. Szef nie jest zadowolony z Twojego udziału w

naszej operacji. Nie mówiłeś jak dobrze powodzi Ci się ostatnio.

Pasażerów coraz więcej, zleceń tak samo a płacisz nam tyle samo.

Chyba czas zmienić warunki umowy, nie sądzisz?

Lukas: Mam więcej pasażerów, bo wiedzą, że na moim statku są

bezpieczni! Przez takie akcje jak ta psujesz biznes mi jak i sobie.

Powiedz to Twojemu bossowi!

Klaus: To tylko ostrzeżenie młody. W ramach dobrej woli zabieramy

tylko połowę.

Pirat: Szefie! Ta ruda. Jest nie brzydka! Zabieramy ją?

Powiedział jeden z piratów upuszczając beczkę i wskazując palcem na

Karę. Chwyciłem miecz mocniej w moją dłoń i w każdej sekundzie

byłem gotowy do ataku. Lukas wyciągną swoją szablę którą zawsze

trzymał przy pasie i skierował ją w stronę Klausa, drugą ręką blokując

mnie sugerując negocjacje.

Lukas: Ta kobieta jest jednym z moich pasażerów i do czasu gdy stoi na

tym statku odpowiadam za jej bezpieczeństwo! Nie pozwolę Wam jej

zabrać.

Powiedział groźnym głosem kapitan a w tym czasie jeden z piratów

podchodził z łapami wyciągniętymi w stronę Kary.

Kara (cicho): Nie zbliżaj się.

Pirat (podchodząc bliżej): Co tam szepczesz ptaszyno?

Powiedział stojąc już bardzo blisko czarodziejki.

Kara (krzycząc): Powiedziałam. NIE ZBLIŻAJ SIĘ!

Po czym wyciągnęła rękę przed siebie wyrzucając osiłka kilkadziesiąt

metrów poza burtę statku Lukasa. Zatrzymawszy się na maszcie

pirackiego statku usłyszeliśmy tylko gruchot jego pękających kości.

Klaus (krzycząc): Wiedźma! To przez takie jak Ty nasi bracia giną!

Wabicie ich śpiewem po czym ich mordujecie!

Kara: W tym zdaniu jest tyle prawdy jak w tym, że myjecie się

codziennie.

Lukas (patrząc na Roberta): Oni się nie cofną.

Robert (wyciągając miecz): I dobrze. Znudziło mnie jego gadanie.

Tauros (krzyczy stojąc z tyłu): Stop!

Oczy wszystkich piratów jak i nasze skierowały się w oczy profesora.

Tauros: A gdzie Wasz honor?! Łaskawy Panie. Nie słyszałeś o honorowej

pirackiej potyczce? Po co przelewać krew niewinnych pasażerów?

Wydajesz się być gentelmanem. Nie wolisz zabrać wszystkiego?

Wykrzyczał profesor do Klausa

Pasażer: O czym Ty mówisz?

Klaus: Mówi o potyczce. Podejdź tutaj starcze.

Wskazał ręką na profesora. Który powolnym krokiem podszedł do

pirata.

Klaus: Skąd o tym wiesz? Nie wyglądasz mi na pirata.

Tauros: Czytałem w życiu wiele tekstów, również takich które na

pierwszy rzut oka nie miały przydać mi się w życiu. Chyba nie

skłamiesz wśród kolegów, że jest inaczej, mam racje?

Klaus: Widzicie tego mądrale?

Powiedział do pasażerów wskazując na profesora. Jeżeli jeden z moich

ludzi wygra z kapitanem lub wybranym przez niego człowiekiem,

wszyscy jesteście martwi! Jeżeli przegra, zostawimy Was w spokoju.

Pamiętajcie o tym, gdy już będziecie umierać. Ten tutaj człowiek zabił

Was wszystkich!

Powiedział popychając Taurosa na ziemie. Co tylko bardziej mnie

zdenerwowało.

Klaus: Charon! Chodź tutaj.

Z tłumu piratów wyszedł przepychając się przez resztę prawdziwy

gigant. Facet ubrany w zdecydowanie przymały mundur niosący przy

pasie topór wielkością przypominający jeden z tych Andrasa.

Spojrzałem na Lukasa i widziałem w jego oczach strach.

Klaus: Będziesz walczył na śmierć i życie z moim najlepszym

wojownikiem. Czy może znajdziesz kogoś kto zaryzykuje własne życie

dla Ciebie i reszty tutaj? Wątpię...

Wyszedłem zza pleców Lukasa cofając go do tyłu.

Robert (spokojnym głosem): Ja zawalczę.

Klaus (roześmiany): Wystawisz do walki tego kurdupla? Charon zgniecie

go w pół.

Widocznie jeszcze mnie nie znał.

Charon zbliżył się nie wyciągając topora zza pasa więc i ja nie

wyciągnąłem Zamieci. Szturchną mnie jednym swoim gigantycznym

palcem po czym wykpił.

Charon (wściekle): Klękaj na ziemie i pochyl głowę a obiecuję, że zrobię

to szybko. Słyszałeś mnie?

Robert (spokojnie): Słyszałem a Ty słyszysz mnie?

Charon: Czego chcesz?

Robert (poważnie): Dotknij mnie jeszcze raz a stracisz tą dłoń.

Wszyscy piraci roześmiali się na cały głos razem z Charonem, który

jednocześnie znowu zbliżał swoją dłoń by mną zakpić. Gdy jego palec

znajdował się niecałe dziesięć centymetrów od mojej klatki, jednym

ruchem pirat stracił dłoń, która nie zdążyła upaść na ziemie nim mój

miecz znalazł się po drugiej stronie mojego ciała. Wszystko stało się w

mgnieniu oka, tak szybko, że piraci wciąż śmiali się z wcześniejszej

sytuacji nie zdając sobie sprawy co się właśnie stało. Reszta pasażerów

stała równie ogłupiona jak piraci. Zapadła cisza.

Charon (w szoku): Jak...Jak to zrobiłeś?

Sądzę, że wpadł w szok, jego ciało dopiero zdało sobie sprawę z

sytuacji.

Z tłumu piratów wychylił się jeden z nich kierując się do Klausa.

Pirat: Yyyy Sze...Szefie!

Klaus: Czego!?

Pirat: Ten facet... Poznaję go. To Robert. Ten łowca potworów.

Klaus przyjrzał się dokładniej i zaniemówił. Charon ogarniając się z

sytuacji wściekle chwycił za topór lewą ręką, lecz nie zdążył go wyjąć.

Wbiłem miecz centralnie w jego serce a nim jego wielkie ciało

przewróciło się na ziemie bezwładnie opadając na plecy, o bok jego

munduru wyczyściłem miecz następnie chowając go do pochwy.

Klaus (wściekły krzycząc): Walka jest nie ważna! Nie mówiłeś mi kto to

jest!

Lukas (krzycząc): Zgodziłeś się na walkę i ja przegrałeś! Zachowaj

godność i odejdź!

Klaus: To nie koniec gówniarzu. Boss dowie się o Twoim występku!

Panowie! Oddajcie rzeczy pasażerom! Znieście beczki z powrotem na

ich pokład.

Powiedział pirat kierując się na swój statek. Po chwili zwinęli mostek,

odcięli haki na boku statku i odpłynęli od Dziobaka Lukasa.

Wszyscy wciąż w szoku i zapłakani stali wpatrzeni w ich statek

oddalający się na horyzoncie a po czasie popatrzyli na mnie zaczynając

powolnie bić brawa.

Robert: W jednym ten łotr miał rację.

Zacząłem monolog, po czym klaskanie ustało.

Robert (krzycząc): Nie jestem tym który uratował Was od śmierci! Sam

osobiście rozpocząłbym walkę, która skończyła się krwawo i zapewne

większość z Was by zginęła! Podziękowania należą się temu

człowiekowi. To on powstrzymał rozlew krwi i uratował Was wszystkich.

Powiedziałem z dumą pokazując na Taurosa w kierunku, którego

zaczęły wybrzmiewać zasłużone oklaski i wiwaty.

Gdy tłum ucichł odezwał się kapitan.

Lukas (krzycząc): Wiem, że to wydarzenie było traumatyczne dla Was

wszystkich! W ramach zadośćuczynienia i uspokojenia nerwów oferuję

Wam alkohol najwyższej klasy aż do portu w Utah! Żaden z kieliszków

ma nie stać pusty!

Po czym ludzie również zaczęli wiwatować i nalewali alkohol z beczek

wciąż stojących na pokładzie.

Tauros: Co z nim zrobimy?

Powiedział profesor wskazując na truchło Charona na ziemi. Kara

uniosła jego cielsko metr nad ziemię i cisnęła za burtę, a dłoń kopnęła

za nim.

Kara (zdegustowana): Niech zjedzą go ryby, przynajmniej tyle będzie z

niego pożytku.

Powiedziała podbiegając i obejmując mnie w ramiona.

Kara: Gdy wyszedłeś do walki z nim poczułam ulgę. Wiedziałem, że od

tego momentu wszyscy na statku są bezpieczni.

Lukas (podając dłoń): Nigdy Ci tego nie zapomnę przyjacielu. Nie

sądziłem, że na statku jest ktoś kto mógłby wstawić się za mnie.

Potrafię walczyć, lecz z tym gigantem nie miałbym szans. Dla Ciebie to

było jak pokonanie muchy na szybie okna. Nigdy czegoś takiego nie

doświadczyłem. To było najszybsze cięcie jakie widziałam, poprawka,

nie widziałem.

Powiedział z lekkim uśmiechem i wciąż przerażeniem w głosie.

Tauros: Wybacz Lukasie, że naraziłem Cię na potencjalną walkę.

Wiedziałem, że Robert nie pozwoli na tak nierówną walkę i się wtrąci.

Lukas: Taurosie! Jak mówił Robert. Tobie należą się największe

podziękowania. Kodeks piratów? Jestem na morzu od zawsze a

pierwszy raz o tym słyszę.

Tauros: Czasami wiedze względnie bezużyteczna może uratować życie.

Robert: Słyszałem o tym sposobie rozwiązania sporu piratów, lecz w

tym momencie nie przyszedł mi nawet na myśl. Byłem zaślepiony tym

jak potraktowali moich najbliższych a jedyne co miałem przed oczyma

to ich martwe ciała.

Tauros: Czasami książka jest lepszym rozwiązaniem niż zimna stal.

Robert: Lukasie, możemy iść do Twojej kajuty? Chciałbym

porozmawiać.

Kara: Naprawdę? Czy nie jest to kolejna okazja by napić się po

zwycięstwie?

Robert: Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość. Zbliża się noc a przed nami

jeszcze jeden dzień podróży. Chciałbym być wypoczęty gdy dotrzemy

do Utah.

Kara: Masz rację. Lukasie pozwolisz, że skorzystam z wanny na dole.

Przebywanie wśród tych brudnych piratów sprawiło, że sama czuje się

brudna.

Lukas: Naturalnie. Nie krępuj się. Może woda nie będzie zbyt ciepła, ale

nic lepszego nie możemy zaoferować.

Kara (uśmiechnięta): Poradzę sobie z tym

Powiedziała Kara po czym na oczach Lukasa utworzyła w dłoni

niewielki płomień sugerując zagrzanie wody magią.

Lukas (speszony): Tylko nie spal mi Dziobaka.

Kara (uśmiechnięta): Postaram się.

Powiedziała po czym odeszła na dolny pokład kierując się do

pomieszczenia z wanną.

Tauros: Ja też już idę. Po tym alkoholu, oleję trzydziestu minutowe

drzemki i położę się spać aż do jutra. Ledwie żyję.

Lukas: Dobranoc Taurosie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

Powiedział Lukas podając dłoń profesorowi. Ten ją uścisną i także

skierował się pod pokład.

Za mną Robercie. Porozmawiajmy.

Wszedłem do jego kwatery zamykając za sobą drzwi. Ten odsuną

krzesło przy swoim biurku bym usiadł i poszedł na drugą stronę by

zasiąść na swoim.

Lukas: O czym chcesz porozmawiać?

Robert: Chcę Ci pomóc. Wiem jak to działa. Wiem skąd oni są. Bracia

Witalijscy. Zgadza się?

Lukas: Nazywają sami siebie, Zbawcami... Co za głupota. Są większą

zmorą dla każdego statku na morzu niż największy sztorm.

Osobiście miałem już z nimi do czynienia. Dawno, bardzo dawno temu

sterowałem pewnym statkiem ładunkowym. Długa historia jak

skończyłem jako sternik, lecz powiedzmy, że mam doświadczenie.

Napadli nas w sytuacji podobnej do tej która zdarzyła się dzisiaj. Ich

organizacja liczy już kilkaset lat a jej założyciele od dawna leżą na dnie

morza, lecz zawsze znajdzie się ktoś kto chce kontynuować ich dzieło.

Gdy nas napadli, coś takiego jak kodeks piratów nie istniał. Mordowali,

gwałcili, rabowali i palili. Walka była zawzięta, lecz było ich znacznie za

dużo a wojowników na statku za mało. To była jedna z tych sytuacji w

której się przemieniłem. Nie pamiętałem co działo się dokładnie po tym

gdy miecz jednego z nich wylądował w moich plecach. Obudziłem się

nagi przy wyspie osiemdziesiąt mil morskich od miejsca w którym nas

rabowali. Na statku zginęło wielu dobrych ludzi. Szukałem zemsty, lecz

w tamtych czasach inne o wiele ważniejsze sprawy miałem

nierozwiązane.

Lukas: Robercie? Nad czym się tak zamyśliłeś?

Robert (wracając ze wspomnień): Wybacz. To nic takiego. Wracając do

piratów. Grozili Ci powrotem. Musimy się tym zająć.

Lukas: Oh, Robert. Nie wiesz w co chcesz się pakować. To organizacja z

historią sięgającą setki lat. Nie możesz tak po prostu wpaść do ich

siedziby i wszystko rozwiązać walką. Ich jest setki. Tysiące. Nawet ktoś

z Twoimi zdolnościami nie zdoła załatwić tej sprawy.

Robert: Masz jakąś inną propozycję?

Lukas: Tak. Zostaw tą sprawę. Poradzę sobie. Dam im większą część

swoich dochodów i mnie zostawią.

Robert: Nie po tym co się dzisiaj stało.

kapitan przeszedł się po kajucie dotykając półek i lóżka po czym

zatrzymał się pogrążony we własnych myślach

Lukas: Cholera. Masz rację. Mam przesrane...Czekaj. A co z osiłkami z

doków. Mógłbym wynająć ich w roli ochrony... Nie to nie to. Przez nich

stracę dużo miejsca dla potencjalnych pasażerów. Do tego nie wiem na

ile sprawdzą się w prawdziwym boju.

Robert: Ja mam rozwiązanie.

Lukas (zaciekawiony): Jakie?

Robert: Powiedz mi gdzie jest ich siedziba.

Lukas: Absolutnie nie! Robercie! Mówiłem Ci że to jest zły pomysł. Nie

możesz tak się narażać!

Robert: Widziałeś dzisiaj co potrafię. Dam sobie radę.

Lukas (głośniej): Nie kwestionuję Twoich zdolności walki! Zakładam, że

dałbyś rade pokonać i dziesięciu na raz, lecz wciąż. Ich jest więcej,

znacznie więcej.

Robert: Wiesz gdzie jest ich siedziba czy nie?

Lukas (zrezygnowany): Nie przekonam Cię, prawda?

Robert (uśmiechnięty): Prawda.

Lukas: Ehhh. Ich flota bardzo często cumuje w zatoce od zachodu Utah.

Robert (zdziwiony): Nie wiedziałem ze na zachodzie Utah jest port.

Lukas: Sami go wybudowali. Nie jest publiczny, należy do nich. Mówię

Ci to olbrzymia twierdza. Praktycznie mają tam swoje małe miasteczko.

Robert (zaintrygowany): Dostanę się tam od Utah?

Lukas: Naprawdę chcesz to zrobić?

Robert: Czemu nie. Grozili Tobie jak i zapewne innym kapitanom. Są

jak wszyscy inni bandyci których zabiłem. Możesz powiedzieć mi coś

więcej?

Lukas: Pomyślmy... W ich mieście około siedemdziesiąt procent

miejsca zajmuje burdel. Każdy szanujący się pirat spędza w nim równie

dużo czasu co na morzu.

Robert: Maja jakiś wrogów?

Lukas: Nie jednego, lecz nikt nie jest na tyle głupi by ich

nachodzić...Wybacz.

Robert: Nie szkodzi.

Lukas: Cesarstwo Burial ma z nimi na pieńku, Gildia Złodziei z Utah czy

inne pomniejsze frakcje.

Robert: Zaraz... Gildia Złodziei?

Lukas: Ich największy konkurent. Gildia Złodziei stara się rozwijać

handel a Bracia Witalijscy obrabowują statki. To naturalne, że są

wrogami.

Robert: Idealnie!

Lukas: Myślisz ze zgodzą się pomóc?

Robert: Zgodzą się? Będą dziękować za dzień, w którym stanąłem w ich

progu. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta Lukasie. W tym

wypadku to Ty i reszta statków skorzystają najbardziej.

Lukas (zaintrygowany): To może być nie głupi pomysł. Jesteś nie tylko

dobrym szermierzem, ale i świetnym strategiem Robercie!

Robert: Dzięki. Lata praktyki nie poszły w las.

Lukas: Jeżeli naprawdę o by wypaliło... Jestem Twoim dłużnikiem do

końca życia. Już nigdy nie będziesz musiał płacić za rejs. Nie ważne

gdzie popłynę, dla Ciebie i Twoich przyjaciół zawsze znajdę miejsce!

Robert (szczęśliwy): Bardziej mnie zmotywować nie mogłeś, kapitanie.

Mam prośbę. Gdy już dopłyniemy do Utah, zrób sobie przerwę od

podróży. Na jakiś czas, nim sprawa nie ucichnie.

Lukas: Masz rację. Mam mieszkanie w Utah więc nie będzie z tym

problemów. Moim ludziom też przyda się urlop.

Robert (kierując się w stronę drzwi): Ta sprawa nas nagli ze względu na

już napiętą sytuację. Zajmę się tym zaraz jak dobijemy do portu.

Lukas: Nigdy nie spotkałem kogoś tak zdeterminowanego jak Ty.

Dziękuję. Dobranoc.

Lukas podał mi rękę po czym udałem się do swojej kajuty. Byłem

wymęczony wydarzeniami z dzisiaj i jedyne co pragnąłem to położyć się

w łóżku.

Następnego dnia z rana odwiedziła mnie Kara sugerując, jak zazwyczaj

z rana, kubek ciepłej herbaty, na co chętnie przystałem. Wstałem dosyć

późno a przez niedomknięte przez Karę drzwi słyszałem profesora z

sąsiedniej kajuty. Już od rana studiował trzeci zwój. Kara zapukała w

drzwi Taurosa, lecz ten jej nie usłyszał. Zostawiła herbatę na jego stole

a kolejną z nich przyniosła do mnie.

Robert: Dziękuję. Ty nie pijesz?

Spytałem patrząc na pustą dłoń czarodziejki.

Kara: Już piłam. Sok z ogórków kiszonych.

Robert (roześmiany): Aż tak Cię męczy?

Kara: Czuję jakby głowa miała mi eksplodować.

Robert: Ciekawe czy istnieje czar zwalczający kaca...

Kara (roześmiana): Chyba w starczej zakazanej magii. Coś czuję, że

tylko Bogowie potrafiliby opanować tak potężną magie.

Roześmiałem się głośno. Kara próbowała się zaśmiać, lecz trzymała

ręką obolałą głowę.

Robert: Pokażę Ci coś. Sam czasami stosuję ten trik.

Wyciągnąłem Zamieć z pochwy dokładnie ją czyszcząc i zbliżyłem jej

ostrze do Kary odrzucając jej długie włosy na tył głowy.

Kara: Co Ty robisz?

Powiedziała czarodziejka delikatnie łapiąc moją dłoń.

Robert: Zaufaj mi.

Kara puściła rękę i pozwoliła mi kontynuować. Przyłożyłem Zamieć do

jej głowy a zimno którym emitowała w przyjemny sposób wpłynęło na

odczucia Kary.

Kara (zadowolona): Cóż za wspaniałe uczucie. Czemu nie robią okładów

na głowę z tego metalu.

Robert (szczęśliwy): Z takimi pomysłami zbiłabyś fortunę.

Przez chwilę patrząc na zadowolenie Kary przytrzymałem ostrze na jej

ciele.

Kara: Dziękuję. Od razu lepiej. Wypij swoją herbatę i ubierz się. Ja

zobaczę co u profesora.

Robert: Za jakiś czas sprawdzę co u Lukasa. Ciekawi mnie ile czasu

pozostało do końca podróży.

Poszedłem się wykąpać, ubrałem się i posłałem swoje łóżko. Jak

powiedziałem Karze, udałem się do Lukasa by zapytać o podróż.

Późnym popołudniem dopłyniemy do Utah. Do tego czasu nie działo się

nic zbyt wiele. Porozmawiałem z Taurosem o zwoju. Odpowiedział mi że

jest już blisko końca co mnie uszczęśliwiło. Spędziłem sporo czasu z

Karą, przejrzałem część jej ksiąg magicznych. Zawsze mogłem

dowiedzieć się o istnieniu ciekawych czarów. I tak czas zleciał mi aż do

samego wieczora, gdy na horyzoncie ujrzałem zarysy portu Utah.

Niecałą godzinę później byłem już rozpakowany w swojej kwaterze w

uczelni. Przed wyjściem do starego znajomego zajrzałem do Kary.

Robert: Mam pewną sprawę do załatwienia na mieście. Obiecałem

Lukasowi

Kara (szyderczo): Robert, Wybawca Uciśnionych. Niedługo będą nadawać

Ci przydomki.

Robert: Może chociaż raz dostanę pozytywny przydomek.

Kara: Wiele osób zna Cię jako najlepszego z łowców potworów. Nie

słyszałam by ktokolwiek mówił o Tobie źle.

Robert: W tamtych czasach nie było Cię na świecie.

Kara (zdziwiona): Cóż takiego zrobiłeś, że zasłużyłeś na złe miano?

Robert (zamyślony): Nic z czego byłbym dumny. Lecz teraz moje

sumienie jest czyste.

Kara (łapiąc mnie za dłoń): Cokolwiek by to nie było. Dla mnie liczy się

to jakim człowiekiem jesteś teraz.

Powiedziała te słowa po czym podarowała ciepły pocałunek na drogę.

Kara: Chcesz bym poszła z Tobą?

Robert: Zostań. Nie jest to nic z czym sobie nie poradzę. Odpocznij po

podróży. Może profesor będzie potrzebować Twojej pomocy.

Kara: Prędzej smoki pojawią się na Ziemi.

Uśmiechnąłem się do czarodziejki i wyszedłem z jej pokoju. Udałem się

prosto do dużych drzwi wyjściowych uczelni i pod zasłoną nocy

skierowałem się prosto na okrawki miasta. Po chwili dotarłem pod

wejście do siedziby Gildii Złodziei, którą jak zwykle strzegł strażnik.

Samo wejście zmieniło się znacząco. Drzwi zostały poszerzone a wejście

do kanałów, gdzie wcześniej żył Kragen zostało zamurowane. Zapewne

poszerzyli swój skarbiec tak jak zamierzali.

Strażnik: Robert. Kto inny szlajałby się po nocy na okrawkach. Tym

razem chociaż uzbrojony! W jakiej sprawie przybywasz?

Robert: Witaj. Chcę spotkania z Robinem. Mam dla niego coś co może

go zainteresować.

Strażnik: Znasz zasady. Oddaj broń. Obiecuję, że odzyskasz ją po

wyjściu.

Wyciągnąłem Zamieć z pochwy i przekazałem ją strażnikowi przed

drzwiami.

Strażnik: Piękna Stal! Tym razem mnie zadziwiłeś bardziej niż gdy

byłeś bez broni. Możesz wejść.

Udałem się korytarzem prosto do kwatery Robina, podziwiając po

drodze rozbudowę. Pomieszczenie było o wiele większe niż ostatnio a

nowo powstałe skarbce w szybkim tempie wypełniały się kolejnymi

dobrami.

Robin (wyciągając dłoń): No proszę! Robert! Czułem, że nasze ścieżki

się jeszcze skrzyżują. Proszę, usiądź. Co Cię sprowadza w me skromne

progi?

Robin: Nie takie skromne. Widzę interes kwitnie.

Robin: To ten nowo otwarty kantor. Widzisz otworzyłem miejsce, gdzie

ludzie mogą wymieniać swoje srebrne monety na złote. Oni pozbywają

się zbędnych zastaw stołowych czy pamiątek a ja sprzedaję srebro na

Nowym Kontynencie za nie lada fortunę. Nie mają żadnej kopalni srebra

więc każdy jest szczęśliwy.

Robert: Muszę przyznać. Masz podejście do interesów.

Robin: Dzięki! No ale myślę, że nie przyszedłeś podziwiać moich

skarbców. Co Cię sprowadza?

Robert: Nasz wspólny wróg.

Robin (szyderczo): Robercie, mam setki wrogów. Musisz być bardziej

konkretny.

Robert: Bracia Witalijscy.

Robin: Ach, te kanalie. Co z nimi?

Robert: Chcę się ich pozbyć. Nie podoba mi się co robią na morzu.

Byłem tego świadkiem i nie chcę by to się powtórzyło.

Robin: Słyszałem, słyszałem. Podobno załatwiłeś pirata tak szybko, że

nie zdążył zorientować się o fakcie, iż jest już martwy. To musiało być

piękne widowisko.

Robert: Zaraz?! Skąd o tym wiesz? Przypłynąłem niespełna dwie

godziny temu.

Robin: Muszę mieć oczy na karku. Jak Ci wspomniałem mam setki

wrogów. Zawsze muszę być o krok przed nimi.

Lider wstał ze swojego krzesła i kontynuował rozmowę chodząc

pewnym krokiem po swojej kwaterze.

Robin: Piraci powiadasz... Jak chciałbyś się ich pozbyć?

Robert: Potrzebuję dwudziestu, może trzydziestu Twoich najlepszych

ludzi. Chcę dowodzić całą akcją. Do rana chcę załatwić całą sprawę.

Robin (zadziwiony): Nawet Ty nie jesteś na tyle szalony by próbować

atakować ich samotnie więc wiesz z jak potężnym wrogiem chcesz się

mierzyć. Nie przemyślałeś tego do końca przyjacielu, mogę Ci tak

mówić, skoro mamy wspólnego wroga, prawda?

Robert (zirytowany): Nie krępuj się.

Robin (kontynuując): Widzisz przyjacielu. W Zatoce nie żyją sami piraci.

Są tam ich żony, większość z nich zostały nimi z przymusu. Są też ich

dzieci, kurtyzany czy zwierzęta. Ich małe miasteczko rozwinęło się na

tyle, że atak bez strat w cywilach jest ciężki, bardzo ciężki.

Robert: Masz rację. Nie przemyślałem tego dokładnie.

Robin udał się pod drzwi swojej kwatery i otwierając je krzykną

Robin: Amando! Pozwól na chwilę.

Momentalnie w drzwiach pojawił się jego człowiek.

Amanda: Tak, Liderze?

Robin: Moja droga, zaprowadź proszę mego gościa do kwatery z

najwygodniejszym łóżkiem. Chcę by niczego mu nie brakowało.

Robert (zdziwiony): Zaraz!

Wskazałem ręką do kobiety której zadaniem było mnie odprowadzić by

się zatrzymała.

Robert: Co Ty robisz. Nie szukam mieszkania tylko sojusznika.

Robin: Do tego potrzebny jest plan. Czuję, że sprawa nagli więc będę

musiał obmyślić wszystko tej nocy. Nie sądzę by facet, którego

pierwszą myślą było wymordować wszystkich będzie w stanie mi z tym

pomóc!

Robert: Mieszkam dwadzieścia minut drogi stąd. Nie widzę potrzeby

bym został u Was.

Robin: Potrzebuję Cię z samego rana. Każde opóźnienie będzie

decydować o przegranej bitwie. W tej sprawie mamy tylko jedną szansę.

Piraci to nie byle jaki wróg i jeżeli mam się ich pozbyć chcę zrobić to

dobrze.

Ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Często mówią do

mnie, że jestem zdeterminowany, lecz sam czuję jak Robin przewyższa

mnie w tym.

Robert: No dobrze. Prowadź.

Amanda: Za mną Robercie.

Zaprowadzili mnie do kwatery większej niż jakakolwiek w której

przyszło mi mieszkać. Łóżko swoim wymiarem przekraczało długość

mojego ciała o połowę. W pełni umeblowane biblioteczki, bogato

zdobione meble i pełne owoców złociste tace stojące na stole sprawiały,

iż owe miejsce wyglądało jeszcze bardziej majestatycznie. Gdy tylko

usiadłem na łóżku poczułem jak zapadam się w puchu gęsich piór

którymi niewątpliwie wypchany był materac. To miejsce było

wspaniałe... Szkoda, że Kara nie była w nim razem ze mną. Zasnąłem

niemal natychmiast. Lecz w pewnym momencie do pokoju weszła

Amanda, kobieta która odprowadziła mnie do tego miejsca.

Amanda: Wybacz. Obudziłam Cię. Pozwól, że Ci to wynagrodzę.

Potrzebujesz towarzystwa?

Po czym powoli zaczęła ściągać z siebie ubrania.

Robert: Stój. Nie rób tego!

Kobieta popatrzyła na mnie smutnymi oczyma.

Robert: Nie zrozum mnie źle, jesteś naprawdę piękna, lecz me serce

należy do innej.

Amanda: Wybacz...

Robert: Powiedz, czy Robin Cię do tego zmusza?

Kobieta zaczęła ubierać się i usiadła na brzegu łóżka.

Amanda: Robin uratował mi życie. Zobaczył mnie na statku, będąc w

Bellum. Byłam sprzedawana z miejsca na miejsce jako żywy towar,

razem z innymi kobietami.

Robert: Wybacz... Nie wiedziałem.

Amanda (ze łzami w oczach): Robin wykupił nas wszystkie. Wydał

wszystko co miał przy sobie po czym pozwolił nam odejść. Zaoferował

transport do domu każdej z kobiet która nie pochodziła z Bellum. Nie

szczędził złota by każda z nas była wolna. Kobiety ze łzami w oczach

dziękowały mu za jego dobroć. Zostałam przy nim tylko ja. Nie miałam

ani domu ani rodziny. Zaoferował mi pracę, do czasu aż nazbieram by

zakupić własny przybytek. To wspaniały człowiek.

Robert: Masz za sobą szokującą historię. Naprawdę Ci współczuję.

Objąłem kobietę w ramiona pocieszając ją.

Amanda: Przepraszam, że tutaj przyszłam.

Kobieta wstała z łóżka a ja złapałem ją za dłoń

Robert: Jestem pewien, że kobieta z Twoją urodą i sercem znajdzie tego

którego szuka.

Amanda uśmiechnęła się lekko po czym wyszła z mojego pokoju.

Następnego poranka Robin wparował do mojego pokoju.

Robin (stojąc w drzwiach): Potrzebuję Cię. Masz pięć minut. Będę u

siebie.

Ogarnąłem się najszybciej jak potrafię i wbiegłem do kwatery Robina w

której na stole leżała olbrzymia naszkicowana mapa całej zatoki

Piratów.

Robin: Punktualnie. Dobrze. Weź herbatę i posłuchaj. Jeżeli masz jakieś

uwagi wtrącaj je na bieżąco. Nie chcemy niczego przegapić.

Robert: Rozumiem.

Robin: Zaczniemy dzisiaj w południe. Mój zaufany przyjaciel jest

Meteopatą. Szczęśliwie dla nas przewidział sztorm nadciągający z

północy. W okolicach południa będzie w Utah.

Robert: Więc cały plan zależny jest od przepowiedni meteopaty? Dobry

początek.

Robin (zirytowany): Ten człowiek nie raz pomógł mi swoim darem i

jeszcze nigdy nie zawiódł. Wiesz mi. Gdybym wątpił w jego zdolności,

nie opierałbym ataku na jego teoriach.

Robert: Dobrze już dobrze. Kontynuuj.

Robin: W trakcie sztormu wszyscy piraci wracają do Zatoki. Nikt nie

chce być na otwartym morzu podczas burzy. To będzie idealny moment

na atak.

Robert: A co ze statkami, które będą daleko poza granicami ich portu w

Utah? Jeżeli będzie miał nadciągnąć sztorm, popłyną do najbliższego

portu, niekoniecznie Zatoki.

Robin: Imponujące, że o tym pomyślałeś. Jednak potrafisz więcej niż

tylko machać mieczem. Oto plany dzisiejszych podróży każdego z

siedmiu statków ich floty.

Robert (zaintrygowany): Jakim cudem udało Ci się je zdobyć?

Robin: Jak mówiłem moje oczy sięgają wszędzie. Zwłaszcza w kierunku

przeciwników.

Robert: Szpiedzy?

Robin: Naturalnie. Są niezbędną częścią planów. Realizują już część

planu w momencie gdy rozmawiamy.

Lider wskazał prostym, cienkim drewnianym wskaźnikiem na plany

kursów piratów.

Robin: Spójrz Robercie. Najdalej na zachód od Zatoki wypłynie ten

statek. Rozpiska mówi, że będzie patrolować w okolicach Viridian, a w

południe, najbliższym portem dla nich będzie Umbra. Na nasze

szczęście dwa statki w ogóle nie wypływają w morze, a pozostałe cztery

krążą w okolicy Utah. Jestem pewien, że wrócą na czas sztormu do

Zatoki.

Robert: Co z tym który prawdopodobnie dotrze do Umbra?

Robin: Mój człowiek z Viridian prawdopodobnie już jedzie z oddziałem

najemników zatrudnionych w Nagani, by na nich czekać. Nigdzie nie

znajdziesz lepszych wojaków niż tam.

Robert: To prawda. Z pewnością pokonają piratów.

Niesamowite...Naprawdę zorganizowałeś to wszystko jednej nocy?

Jestem pod wrażeniem.

Robin: Plan to zlepek wielu wcześniejszych pomysłów. Chciałem

zlikwidować Braci Witalijskich już od dłuższego czasu. Teraz mając

Ciebie nadarza się perfekcyjna okazja. Puściłem gołębie pocztowe z

samego rana. Wszyscy wiedzą jaka jest ich rola.

Robert: Korzystając z okazji. Jakie jest moje zadanie w całym planie?

Robin: Tutaj mamy problem. Twoja popularność może szybko

zdemaskować nasz plan. Na początku chciałem byś właśnie Ty wcielił

się w rolę alfonsa.

Robert (w szoku): Zaraz! Co?!

Robin: To dalsza część planu. Wyślemy do ich portu, w imieniu

zaprzyjaźnionej im frakcji, statek pełen kurtyzan i wina. Kurtyzany

wybrane zostały przeze mnie i przeszkolone w zamachach. Nie raz

korzystałem z ich pomocy i wiem, że są niezawodne. Co do wina.

Wszystkie beczki zaprawiliśmy dużą ilością wywaru z mandragory.

Robert: Zasną po nim w mgnieniu oka.

Robin (zdziwiony): Widzę, że znasz się też na zielarstwie. Chyba Cię nie

doceniłem.

Robert: Wywar z mandragory nie raz pomagał mi z bólami głowy. Wiem

jak działa.

Robin: Kurtyzany wykonają największą część zadania. Pozbędą się

wszystkich w burdelu. Tam spodziewam się najwięcej piratów. Nic ich

nie rozochoci bardziej do miłosnych igraszek, niż deszczowa pogoda,

właśnie to będzie ich zgubą.

Robert: Nie boisz się o bezpieczeństwo kobiet? Nie wszyscy zasną

jednocześnie i zaczną coś podejrzewać, gdy ich pobratymcy będą padać

na ziemię. Mogą się zorientować o zatrutym winie.

Robin: Stąd chciałem wysłać tam Ciebie pod przykrywką alfonsa. Mimo,

iż potrafią się bronić. Wiedziałbym, że są bezpieczniejsze gdybyś tam

był.

Robert: Czuć, że zależy Ci na nich.

Robin: Oczywiście! To moi ludzie. Polegają na mnie a ja na nich.

Robert: Więc co zrobimy?

Robin: Jestem zmuszony wysłać tam jednego z moich strażników. Nie

rozpoznają go a jest dobrym wojownikiem. Ty zaś Robercie dostaniesz

inne zadanie. Będziesz dowodził oddziałem, który nadejdzie od strony

lasu zaraz gdy kurtyzany wejdą do burdelu a beczki zostaną zniesione

ze statku. Waszym zadaniem będzie wyprowadzić w las wszystkie

kobiety i dzieci. Uwolnij też wszystkie zwierzęta domowe.

Robert: Nie wiedziałem że taki z Ciebie miłośnik zwierząt.

Robin: Tylko z nimi można porozmawiać na poziomie w tym zasranym

świecie. Ilu bym nie miał doradców czy partnerów handlowych, wszyscy

pieprzą głupoty. A taki pies Cię wysłucha i nie wkurwi odpowiedzią.

Robert (uśmiechnięty): No dobrze. A co z tymi kobietami i dziećmi?

Myślisz, że wszystkie są tam nie z własnej woli? Mogą zaalarmować

straż.

Robin: Moi szpiedzy żyją w ich środowisku kilka lat. Wiedzą kto jest

kim i komu można ufać. Zaznaczą domy węglem. Czarny symbol “T”

będzie oznaczać dom z którego musicie wyprowadzić kobiety. Te na

których nie będzie symbolu, miniecie. Jeżeli ich żony staną do walki za

mężów, traktujcie ich jako jednego z piratów. Jak mówiłem nie sądzę

by było ich wiele. Większość z nich to porwane z morza kobiety, które

w głębi duszy gardzą swoimi mężami.

Robert: Twój plan wydaje się nieskazitelny. Pomyślałeś o wszystkim.

Robin: Myślę, że zadziała. W razie komplikacji na statku mam fałszywą

ścianę, za którą schowa się kilkunastu doświadczonych wojowników.

Wesprą Was w ataku.

Robert: Co z kobietami i dziećmi, które uciekną do lasu? Zostawimy je

na pastwę losu?

Robin: Tam będę czekać ja. Jestem biznesmenem, nie wojownikiem.

Udzielę schronienia uciekinierom po czym odeślę ich do domów. Do

prawdziwych domów.

Robert: Ta operacja... Musi być kosztowna. Wojownicy, aktorzy,

składniki, transport, sprzęt. Organizacja tego wszystkiego musiała

kosztować majątek.

Robin: Mój skarbiec porządnie ucierpi, prawda. Lecz spodziewam się

znacznie zwiększonych przychodów po wyeliminowaniu konkurencji.

Czas by Bracia Witalijscy upadli raz na zawsze. Wyrwiemy chwasty

razem z korzeniami. Pożegnałem się z Robinem, któremu obiecałem

pojawić się o czternastej na wzgórzu w lesie, by dołączyć do wojaków

którymi miałem zadanie dowodzić. Przed tym jednak chciałem

odwiedzić uczelnię, w której zostawiłem swój nóż. Do cichej akcji

potrzebuję mobilności, w której krótkie ostrze sprawdzi się lepiej niż

Zamieć. W samym już wejściu spotkałem czarodziejkę.

Kara (zaniepokojona i zdenerwowana): Robert! Nic Ci nie jest? Nie

wróciłeś na noc. W głowie miałam same najgorsze scenariusze!

Robert (uśmiechnięty): Martwiłaś się o mnie?

Kara (zawstydzona): Tak, znaczy nie tak bardzo jak myślisz, ale...

Objąłem Kare w ramiona mocno ją przytulając.

Robert: Nic mi nie jest. Spędziłem noc w siedzibie Gildii Złodziei.

Kara (zadziwiona): Co?! Porwali Cię?!

Robert (ciszej): Nic z tych rzeczy. Ciężko to wytłumaczyć, ale

współpracujemy. Mamy wspólny cel a wiesz, że wróg mojego wroga jest

moim przyjacielem.

Czarodziejka pogrążyła się na moment we własnych myślach rozumując

co się szykuje.

Kara (pewnie): Przysługa dla Lukasa... Chcesz pozbyć się piratów?!

Robert: Właśnie dokończyłem szlify planu obmyślonego z Liderem.

Ruszamy dzisiaj po południu.

Kara (zdenerwowana): Zwariowaliście?! Nie możesz się tak narażać.

Robercie! Nie możesz też narażać innych. Wiesz co może się stać!

Robert: Plan zakłada skrytą akcję z minimalnymi stratami. Nic mi nie

będzie.

Kara: W takim razie idę z Tobą.

Czarodziejka zaczęła kierować się w stronę stojaka, na którym wisiał jej

płaszcz.

Robert: Kara, spokojnie. Zaczekaj. Nie możesz tam iść. Ja też nie biorę

udziału w bezpośrednim starciu. Mogliby mnie rozpoznać ze statku

Lukasa, tak samo jak Ciebie.

Zatrzymała się i przemyślała moje słowa.

Kara: Nie będziesz brać udziału w walce?

Robert: Moim zadaniem jest wyprowadzić cywili. Możliwe, że spotkam

jednego czy dwóch szwędających się piratów lecz wiesz, że nie będzie

to dla mnie zagrożenie.

W tym momencie na główną salę wybiegł profesor Tauros wykrzykując

imię czarodziejki

Tauros (głośno krzycząc): Kara!! Karaaa!!

Kara: Tutaj jestem profesorze. Co się stało.

Profesor podbiegł jak najbliżej nas.

Tauros (szepcząc): Kochana, jak Twoja znajomość starszego

Kagarskiego języka.

Kara (zadziorczo): Dlaczego szepczesz profesorze? Czyżby było coś

czego nie wiesz?

Drugie ze zdań, praktycznie wykrzyczała by profesor poczuł się

zawstydzony potencjalnym rozgłosem o jego niewiedzy. Roześmiałem

się pod nosem, a Kara wydawała się z siebie zadowolona.

Tauros (szepcząc): Ciiiszej. Chodź za mną moja droga. Potrzebuję

konsultacji.

Kara spojrzała na profesora w pośpiechu wracającego do swojej kwatery

z zaciągniętym na głowę kapturem by uniknąć rozpoznania przez

innych uczniów znajdujących się w oddali. Niesamowicie ją to

rozbawiło, mnie zresztą też. Chwilę później kompletnie zmieniła wyraz

twarzy, spojrzała na mnie znowu swoimi zasmuconymi oczyma i

powiedziała.

Kara: Po prostu... Bądź ostrożny.

Robert (zadziorczo): Zawsze jestem ostrożny.

Kara (zirytowana): Przypomnieć Ci walkę z Sługami Katiany gdy

byliśmy na Fargrave?

Robert (z uśmiechem): Wtedy chciałem się tylko przed Tobą popisać.

Kara (uśmiechnięta): Wiedziałam!

Rozstałem się z Karą uściskiem i ruszyłem do swojej kwatery po nóż,

który jeszcze dokładnie zaostrzyłem. Pozostało mi tylko udać się na

wzgórze w zachodnich stronach Utah. Droga prowadziła przez gęsty

bardzo ciemny, przez chmury zwiastujące nadciągający sztorm las

który im bliżej zatoki tym robił się mniej zadrzewiony. Po drodze

minąłem kilka powozów czekających na uciekające kobiety i dzieci, by

jak najszybciej odciągnąć je od niebezpieczeństwa. Gdy byłem już

niedaleko ujrzałem oddział w bardzo lekkim, lecz solidnym uzbrojeniu.

Byli to ludzie Robina, czekający a atak.

Żołnierz (cicho): Kapitanie. Oddział melduje się na Twój rozkaz.

Robert (cicho): Po prostu... Robert. Panowie, plan zakłada jak

najmniejszą ilość strat w cywilach. Zapewne to wiecie, lecz chcę by

wszystko było jasne. Waszym zadaniem jest tylko i wyłącznie wydostać

cywilów z ich mieszkań. Nie chcę żadnej samowolki czy improwizacji.

Macie moje pozwolenie na atakowanie pojedynczych jednostek wroga

znajdujące się na zewnątrz przybytków, tylko i wyłącznie gdy będziecie

pewni o bezszelestnym wykonaniu zadania.

Wskazałem palcem na część oddziału.

Robert: Kusznicy! Przegrupujcie się na tamto wzgórze. Reszta z Was

niech zostanie tutaj. W razie wykrycia, ostrzelajcie przeciwnika by nie

zdążył wszcząć alarmu.

Żołnierze kiwnęli głową po czym bezszelestnie zniknęli w lesie kierując

się we wskazane miejsce.

Wskazałem na kolejną część oddziału.

Robert: Wasza szóstka. Wyjmijcie sztylety. Do czasu ewentualnego

wykrycia, nie chce widzieć używanych mieczy. Macie być mobilni i

niewidoczni. Waszą pozycją jest cała długość za budynkiem burdelu.

Widzicie te wysokie trawy? Chcę byście ukryli się na całej ich długości.

Eliminujcie pojedyncze jednostki. To idealne miejsce na atak na tych

którzy wyjdą za potrzebą. Nie będą się niczego spodziewać. Ich ciała

starajcie się ukrywać w zaroślach. To może być gęsto odwiedzane

miejsce więc spoczywa na Was duża odpowiedzialność.

Powiedziałem do żołnierzy, którzy zdawali się być zaimponowani tą

częścią planu. Kiwnęli do mnie głową i udali się w dół urwiska by w

mgnieniu oka rozpłynąć się w gęstej roślinności.

Robert: Reszta z Was, idziecie ze mną. Sygnałem początkującym całą

akcję będzie ostatnia beczka z winem wniesiona do burdelu. Od tego

momentu ruszamy. Chcę po dwóch żołnierzy odwiedzających jeden

dom na raz. Jeden dba o bezpieczeństwo cywilów, drugi ochrania plecy

lub atakuje pirata, który może wrócić, lub pozostać w domu. Ty, idziesz

ze mną. Reszta. Dobierzcie się w pary.

Wszyscy byli gotowi. Jakiś czas cierpliwie czekaliśmy mimo ulewnego

deszczu na rozwój zdarzeń. Do portu dobiły cztery statki pirackie co

łącznie z dwoma zacumowanymi od rana stanowiło sześć z siedmiu

statków. Ostatni prawdopodobnie już zacumował lub podchodził do

cumowania w Umbra. Wszystko zgodnie z planem. Gdy sztorm

rozszalał, do portu zaczął cumować kolejny statek. Większość piratów

stanęła w gotowości do ataku. Wyszli z domów i kierowali się do portu

skonfrontować z wrogiem. Gdy statek rozłożył swój mostek, podszedł w

całej obstawie boss. Nie widziałem go z daleka, lecz wyróżniał się na tle

innych olbrzymimi wytatuowanymi rękoma. Widziałem jak człowiek

Robina mocno gestykulował do szefa piratów prowadząc z nim zaciętą

rozmowę. Po chwili usłyszeliśmy głośny huk. Piraci jak jedna banda

zaczęli wiwatować i podnosić człowieka Robina na ręce rzucając swe

kapelusze w powietrze. Zdaje się ze połknęli haczyk. Ze statku zaczęła

wychodzić niezliczona grupa kobiet w pięknych długich i wyzywających

strojach. Gdyby tylko wiedzieli, że pod nimi, kryje się ukryte

kilkucalowe ostrze... Piraci już w drodze obmacywali ochoczo kobiety a

te kierowały się w kierunku zamtuza. Za nimi z wysiłkiem grupa

osiłków niosła beczki pełne zaprawionego alkoholu. Budynek burdelu

mimo, że olbrzymi pękał w szwach. Cała zatoka zleciała się w jedno

miejsce. Już na samym początku piraci wychodzili na tyły zamtuza,

gdzie jak ustaliliśmy, moi chłopcy likwidowali ich jednego po drugim

nie zostawiając po nich nawet buta. Ostry deszcz tylko pomagał nam w

zatuszowaniu śladów po cichych zabójstwach. Nagle drzwi wejściowe

burdelu otworzyły się w nich stanął umięśniony pirat wyciągając swoją

długą fajkę poprzednio upchaną tytoniem. Przed wejściem stał także

osiłek Robina który przynosił beczki.

Pirat (podpity): Ty, brudasie! Masz ognia?

Powiedział do osiłka pirat.

Człowiek Robina: Oczywiście, zbliż głowę.

Powiedział osiłek po czym wyciągną zapałki. Ten zbliżył głowę do

osiłka, który natychmiast złapał za jego szyję z wielką siłą skręcając

mu kark.

Człowiek Robina (sam do siebie): Nie ma za co, brudasie.

Po czym wcisną go w beczkę z winem zamykając wieko.

Widziałem jak część rodzin kierowała się na wzgórze w eskorcie

żołnierzy a w ich dawnych domach gdzie nie gdzie na ziemi leżał

martwy pirat.

Gdy również odwiedziłem kilka zaznaczonych chatek, wydostając

cywilów w drzwiach staną pirat, który wracał do domu

Pirat (zszokowany): Co do chu...

Nie zdążył dokończyć zdania. Strzała z kuszy perfekcyjnie przebiła jego

głowę a ten wydał pomruk zagłuszony piorunem. Mój towarzysz wciągną

go do domu a kobieta, która była jego żoną na pożegnanie napluła mu

na twarz. W trakcie planu okazało się, że w wielu domach pozostała lub

powracała część piratów lecz moi ludzie szybko się dostosowali do

sytuacji. Po wyprowadzeniu kobiet, ryglowali okna a drzwi domu z

martwym piratem, zamykali na klucz, który wyrzucali w krzaki. W

pewnym momencie kobieta wybiegła z budynku wrzeszcząc na cały

głos.

Kobieta (głośno krzycząc): Zabili Thomasa!!!! Zabili Thomasa!!!

Niestety wiedziałem, że taka sytuacja mogła się zdarzyć. Nim bełt z

kuszy trafił centralnie w serce kobiety zdążyła zaalarmować piratów. Z

wnętrza burdelu wybuchł głośny hałas spadających na ziemię tac i

krzyżowanych ostrzy. Wiedziałem, że zaczęła się walka. Na szczęście na

zewnątrz panował spokój, większość z nich została już zdjęta.

Dowiedziawszy się o dekonspiracji, ze statku Robina wybiegła kolejna

część armii która miała ujawnić swą obecność tylko w razie wybuchu

walki.

Robert: Wy! Upewnijcie się, że wszystkie kobiety i dzieci bezpiecznie

dotarli do lasu! Ruszać!

Kilku żołnierzy natychmiast zaczęli otwierać oznaczone domy a kolejna

garstka z nich pobiegła w stronę lasu sprawdzić czy wszyscy dotarli.

Robert: Jednostka z krzaków! Dajcie znać kusznikom. Chcę by otoczyli

budynek. Strzelać do każdego kto wyjdzie a nie jest kobietą! I niech nie

zastrzelą mnie...

Robert: Reszta za mną! Ochraniać kurtyzany!

Wbiegliśmy do budynku. Ciała piratów były ułożone jeden na drugim.

Krwi na podłodze było tak dużo, że działała jak lustro w której można

było ujrzeć swoje odbicie. Część kurtyzan leżało rannych. Pod baczną

ochroną kuszników czyhających na zewnątrz, żołnierze brali je na ręce

i wynosili w kierunku statku na którym Robin umieścił nie tylko

wojowników, ale i czarodziei by Ci w błyskawicznym tempie pomogli

cierpiącym.

Wyciągnąłem Zamieć kierując się z armią schodami na wyższe piętra

badając dokładnie każde pomieszczenie Piraci będąc ogłupieni

alkoholem nie sprawiali większych problemów. Likwidowaliśmy jednego

po drugim, jednocześnie dbając o bezpieczeństwo siebie na wzajem.

Działaliśmy jak jeden organizm, z tym samym tokiem myślenia. Brałem

udział w wielu wojnach, lecz to był oddział godny najlepszych królów. W

jednym z pokojów zauważyłem martwego już lidera piratów a obok nie

go Klausa, który okazał się być jego prawą ręką.

Klaus (patrząc ze złością w oczach): Ty!...

Chwyciłem nóż i dobiłem go. Patrząc mu w oczy

Robert: Ja..

Z niższego piętra czuć było nieprzyjemny zapach a jeden z żołnierzy

krzykną.

Żołnierz: Pożar!! Uciekajcie!!

Wszyscy wybiegli jak najszybciej z budynku patrząc z zewnątrz jak

płonie.

Kurtyzana: Amanda? Gdzie jest Amanda?! Nie ma jej z nami!

Kobieta, z którą rozmawiałem w siedzibie brała udział w całym zajściu a

ja nawet nie miałem o tym pojęcia. Jedna z kurtyzan wskazała palcem

na ostatnie piętro na którym ujrzała zarys sylwetki

Kurtyzana: To Amanda! Na bogów! Zróbcie coś!

Wszyscy stali wpatrzeni, lecz nikt nie chciał ryzykować. Zacisnąłem

pięści kierując się natychmiast w kierunku płomieni

Żołnierz: Kapitanie!

Wszyscy stali jak wmurowani z olbrzymim przejęciem na twarzy.

Będąc w środku czułem jak mój ubiór zaczyna się nagrzewać i powoli

przylegać do skóry. Wbiegłem szybko po ledwo stojących drewnianych

schodach i z wstrzymanym oddechem będąc na ostatnim piętrze

wbiegłem do pomieszczenia w którym widziałem Amandę.

Amanda ledwo przytomna spojrzała na mnie i wymówiła słowa.

Amanda (tracąc przytomność): Anioł.

Zbiegałem na dół. Ubrania topiąc się po moim ciele zostawiały ślady

krwi zmieszanej z tkaniną. Nie wytrzymałem i puściłem oddech

zaciągając się dymem, upadając na kolano z wciąż trzymaną w rękach

Amandą. Zacząłem czuć ten moment. Złość zaczęła opanowywać mój

umysł a z rąk na których leżała Amanda w wolnym tempie wyrastały

szpony. Trzymając usta zamknięte z głębi gardła usłyszeć można było

nagłaśniający się ryk. Amanda otworzyła oczy.

Amanda (patrząc prosto na mnie): R...Robert?

Spojrzałem prosto w jej oczy. Widząc jej przerażenie odzyskałem

władzę. Ruszyłem szybkim krokiem skoczyłem piętro w dół łamiąc

jedną z kostek. Wybiegłem z drzwi wyrzucając Amandę przed siebie

zostając z tyłu bliżej wejścia. Towarzysze odciągnęli z dala od wejścia

moje parujące przez przestający deszcz ciało.

Kurtyzana: Magów! Wezwijcie magów! Szybko!

Żołnierze biegli w kierunku statku a część z nich pozostała przy mnie.

Robert: Błagam. Uciekajcie! Szybko!

Żołnierz (pewnie): Nie ma mowy kapitanie. Nigdy nie widziałem tak

bohaterskiego czynu. Nie zostawimy Cię!

Robert (zamykając oczy): Nic nie rozumiesz! Idź stąd, ale już! Nie

jesteście bezpieczni! Ja...

Nie zdążyłem dokończyć zdania. Spojrzałem w górę czując tylko powiew

wiatru i dźwięk uderzających o skały fal. Wokół ujrzałem morze. Stałem

na niewielkiej skalnej wysepce a po moich ranach jak i towarzyszach

nie było śladu. W oddali widziałem tylko płonące budynki z Zatoki.

Wskoczyłem do wody popłynąłem. Po dłuższym czasie znalazłem się już

na brzegu w porcie Zatoki. Przy brzegu leżała sterta ciał piratów. Z

jednego z nich zdjąłem spodnie i koszulę i założyłem je. Lepiej to niż

nic.

Idąc zdezorientowany w stronę płonących budynków zobaczyłem kilku

z żołnierzy z którymi przeprowadzałem akcję. Ładowali beczki pełne

skarbów piratów na statek Robina. Gdy jeden z nich zobaczył mnie,

zrobił minę jakby zobaczył ducha. Z otwartymi ustami upuścił beczkę i

podbiegł przyjrzeć się bliżej.

Żołnierz (w szoku): Na niebiosa! Robert?!

Robert: Co się stało?

Żołnierz: Co się stało? Ty mi powiedz?! Magowie byli w drodze by

uleczyć Twoje rany a Ty zniknąłeś sprzed naszych oczu! Co się stało do

licha?!

Robert: Wszyscy są cali? Nic złego się nie stało?

Żołnierz: Mówisz o Amandzie? Dojdzie do siebie.

Robert: Nie! Nic Wam nie zrobiłem?

Żołnierz (zakłopotany): Co niby miałeś nam zrobić? Byłeś świetnym

dowódcą! Akcja była przeprowadzona bardzo dobrze. Robin jest

zadowolony po wszystkim co o Tobie usłyszał i równie zdziwiony tym

co się stało.

Robert (krzyczy): Ile czasu minęło od naszego ataku?!

Żołnierz (zakłopotany): Dwie godziny... Na pewno dobrze się czujesz?

Robert: Ja... Wybacz, że się uniosłem.

Żołnierz: Twoje rany... Ostatnio, gdy Cię widziałem ledwo żyłeś.

Powiedz. Co się stało?

Pochodziłem chwilę po plaży szukając wymówki

Robert (kłamiąc): Moja przyjaciółka jest potężnym magiem. Oglądała

naszą walkę z moich oczu. Gdy tylko zobaczyła moje rany od razu

przeniosła mnie by mi pomóc.

Żołnierz: Niesamowite! Musi być potężna! Chciałbym mieć takiego, że

tak powiem Anioła Stróża.

Robert: Też chciałbym go poznać...

Wiedziałem, że nie była to Kara. To potężna magia teleportacji, o której

rozmawiałem z Karą. Nawet będąc potężną czarodziejką nie potrafiła

rzucić tego czaru. Pytane kto to zrobił.

Ogarnąłem się z całej sytuacji by nie wzbudzać żadnych podejrzeń.

Dowiedziałem się, że po udanej akcji gdybym się jeszcze pojawił, Robin

chce mnie widzieć. Poszedłem do niego licząc, że jak jego żołnierz, kupi

historię o teleportacji. Będąc już przy drzwiach siedziby, oddział z

którym wykonałem misję przywitał mnie gromkimi brawami jak i

lekkim zdziwieniem na twarzy, widząc mój stan.

Robert: Dziękuję wszystkim. Byliście wspaniali. Prowadziłem nie jedną

walkę i nigdy nie miałem okazji walczyć u boku tak wspaniałych

wojowników.

Lider wyszedł z drzwi siedziby ściskając mnie z ramiona, po tym gdy

usłyszał moje nadejście.

Robin: Wszyscy tutaj obecni! Stawiam Wino do samego świtu!

Oczywiście to nie zatrute!

Zażartował Lider na co wszyscy zareagowali śmiechem.

Robin: Robercie zapraszam do mnie.

Poszliśmy do jego kwatery w dźwięku wciąż nieustających braw. Lider

zamkną za mną drzwi i odsuną krzesło.

Robin: A więc. Masz, jak to nazwali moi ludzie, anioła stróża.

Robert (kłamiąc): Tak Moja przyjaciółka chciała czuwać nade mną przy

tej bitwie. I dobrze się stało. Coś czuję, że czary Twoich magów, mogły

być niewystarczające.

Robin spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem.

Robin (rozluźniony): Mam nadzieję, że kiedyś poznam tą Twoja,

przyjaciółkę. Musi być bardzo zdolna. To co zrobiłeś dla Amandy było

największym poświęceniem. Ryzykowałeś własnym życiem dla niej.

Dziękuję Ci w moim i jej imieniu.

Robert: Jak się trzyma?

Robin: Jest poparzona, ale powinna dojść do siebie. Opiekują się nią

moi najlepsi magowie i guślarze.

Robert: A co ze statkiem w Umbra?

Robin: Zgodnie z planem. Wojownicy z Nagani nie mieli najmniejszych

problemów.

Robert: To dobrze.

Lider wstał kierując się w stronę skarbca w jego kwaterze, wyciągając z

niego worek pełen szlachetnych diamentów.

Robin: Masz to dla Ciebie. Wiem, że nie umawialiśmy się na nic, ale

nigdy nie spodziewałem się tak dobrze przeprowadzonej akcji.

Wstałem od stołu kierując się ku wyjściu.

Robert: Nie zrobiłem tego dla pieniędzy tylko dla przyjaciela. Daj te

diamenty Amandzie, gdy już wyzdrowieje.

Robin: Cóż za szlachetność... Dobrze. Amanda je dostanie. I jeszcze coś

Robercie....

Powiedział Robin patrząc na mnie oddalającego się w korytarzu.

Robert: Tak?

Robin (z uśmiechem): Coś czuję. Że nasze ścieżki jeszcze się skrzyżują.

Prędzej niż myślisz.

Kiwnąłem głową Liderowi kierując się ku wyjściu. Pogadałem chwilę z

kompanami walki którzy świętowali po zwycięstwie i udałem się w

stronę uczelni z mętlikiem w głowie. Wszedłem do swojej kwatery w

której czekała zmartwiona czarodziejka.

Kara: Słyszałam o pożarze w Zatoce. Martwiłam się. Wszystko w

porządku?

Robert: Kara... Muszę Ci coś powiedzieć.

Powiedziałem z poważną miną

Kara (zaniepokojona): Co się stało?

Robert: Byłem blisko przemiany. Na szczęście nikt nic nie podejrzewa

ale...

Kara przerwała

Kara (zaniepokojona): Wiedziałam, że stanie się coś złego! Ciągle

miałam złe przeczucia! Co się stało? Zranili Cię?

Robert: Nie... Akcja przebiegła bardzo gładko. Do czasu pożaru w

burdelu. Jedna z kobiet została na ostatnim piętrze i...

Kara (lekko uśmiechnięta): ...I Robert, Wybawca Uciśnionych, musiał

interweniować

Robert: (szyderczo): W Twoich ustach ten tytuł brzmi jak zniewaga.

Kara: Dlaczego narażałeś się dla jednej osoby?

Robert: To nie wszystko. Gdy wyszedłem z budynku i poczułem jak

śmierć zagląda mi w oczy, nagle przeniosłem się kilka kilometrów od

brzegu Zatoki, na niewielką wysepkę.

Kara popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

Robert: Ktoś wiedział. Ktoś wiedział co stanie się gdy zginę. Uratował

tych wszystkich ludzi.

Kara: Robert, to nie...

Robert: Wiem. Nie Ty to zrobiłaś. Pytanie kto.

Siedzieliśmy przez jakiś czas zamyśleni. Kara wstała z łóżka i

skierowała się w stronę wanny podgrzewając wodę wlaną tóż przed

moim przybyciem.

Kara: Musisz być wymęczony. Wykąp się. Strasznie cuchniesz. Ja

zagrzeję Ci koziego mleka z miodem. Zaśniesz po nim jak suseł.

Robert (defensywnie): To te ubrania... Może i masz rację. Powinienem

się wykąpać.

Kara: Jutro wszystko przemyślimy na spokojnie, nie zadręczaj się tym

teraz. Odpocznij

Powiedziała Kara po czym opuściła mój pokój udając się do jadalni.

Jutrzejszego dnia skieruję się do Lukasa by poinformować go o

możliwości wznowienia kursów, choć zakładam, iż pierwsze usłyszy o

tym z ulicy. Plotki o poległych piratach rozniosą się jeszcze przez noc.

Teraz marzy mi się odpoczynek. Ostatnie tygodnie były bardzo napięte.

 

Rozdział Szósty:

Wyzwanie:

***Jeżeli ktoś na prawdę przeczytał do tego momentu to dziękuje bardzo za poświęcony czas :) To wszystko co do tej pory napisałem.***

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Amelia2You 2 miesiące temu
    Podobało mi się. Ciekawa fabuła i postacie, wciągająca na tyle, że chciałabym poznać dalsze losy Roberta i jego ukochanej. Do przeczytania na raz jest w porządku, lecz polecam podzielić na rozdziały.
  • Sosna564 2 miesiące temu
    @Amelia2You Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie. Zakładam, że jest tam kilka błędów i składnia może nie być najlepsza, lecz wstawiłem to na stronę spontanicznie :D Opowiadanie mam zapisane w pdf-ie gdzie jeszcze są obrazki wygenerowane przez AI do większości scen oraz wszystko wygląda bardziej przejrzyście przez różne wielkości czcionki.
  • MKP 2 miesiące temu
    Ja wnoszę petycję o podział na mniejsze części 😉
  • Sosna564 2 miesiące temu
    MKP Po Twoich licznych publikacjach widzę, że możesz się znać na rzeczy :D Ja jestem tutaj nowy. Wstawiłem już opowiadanie podzielone na rozdziały i czekam na publikacje. Ciekawi mnie jak zrobić taką listę wszystkich części/ rozdziałów jak masz Ty. Możesz z tym pomóc?
  • MKP 2 miesiące temu
    Sosna564 Ja raczej to mówię z perspektywy czytelnika a nie autora. Nie przepadam za czytaniem długich tekstów w sieci - ale to jest moja osobista preferencja związana nijak z jakością tekstu😉
    P.S
    Publikuj nie więcej niż dwie części dziennie, bo tylko tyle pojawia się na tablicy ogólnej.
    Taka rada marketingowa😁😁

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania