Wieczny Wędrowiec
Wieczny Wędrowiec
Rozdział Pierwszy:
Wyspa Fargrave:
Rok 1661, dotarłem do Fargrave, wyspy Umarłych. To tutaj dziesiątki
tysięcy lat temu bogini Katiana złożyła w ofierze czterystu najlepszych
żołnierzy swojego plemienia. Jej planem było zyskać aprobatę Boga
Śmierci Xarota który dzięki ofierze miał uczynić ją nieśmiertelną.
Grupa buntowników pod moim dowództwem miała zapobiec wiecznych
rządów tej podłej, brutalnej i bezwzględnej bogini. Niestety wszystko
posypało się w mgnieniu oka...
-Kara: Nad Czym tak rozmyślasz Robercie?
-Robert: Przepraszam, zamyśliłem się. To wszystko zdarzyło się tak
dawno temu a wciąż pamiętam jakby to było wczoraj.
-Kara: Wyczuwam to. Złe moce krążą wokół Ciebie im bliżej brzegu
jesteśmy. Nie martw się. Już niedługo będziesz bogaty
Uśmiechnąłem się chwytając ją za rękę, lecz nie czułem takiej pewności
jak Kara.
-Davy: Robercie, Pani, dotarliśmy do brzegu. Ostatni raz, zabrałem Was
w to przeklęte miejsce! Ta burza niemal doszczętnie zniszczyła moją
łajbę!
-Robert: Daj spokój Davy, bardziej zniszczona być nie mogła niż przed
podróżą. Sam jestem w szoku, że daliśmy radę tutaj dotrzeć tym
wrakiem
-Davy: No, no!! Z szacunkiem do mojej kochanej Kapibary. Ta
ślicznotka opłynęła cała Ziemię czternaście razy! Zamiast gadać, lepiej
dawaj złoto, tak jak się umawialiśmy!
-Robert: Masz, nawet dorzucę Ci kilka klejnotów! Nikt inny nie byłby na
tyle głupi, żeby zabrać mnie na tą wyspę
-Davy: Dziękuję. Zaraz, nazwałeś mnie głupim? Lepiej wychodź z mojej
Kapibary. Zaczekam na Ciebie tak długo aż nie skończy mi się rum.
Potem odpływam bez Was!
Kara popatrzyła na mnie śmiejąc się pod nosem z Daviego i razem
wyszliśmy ze statku. Powietrze wokół było zupełnie inne niż w każdym
innym miejscu na Ziemi.
Wyspa Fargrave pojawia się tylko podczas zaćmienia Słońca, sama
lokacja wyspy zmienia się za każdym razem. Dotarcie tutaj było
olbrzymim wyzwaniem. Dzięki astronomom z Utah oraz znajomościom,
które zawarłem, udało nam się ustalić, gdzie pojawi się wyspa tym
razem. Samo postawienie nogi tutaj to jedno. Teraz musimy przedostać
się do świątyni, gdzie mam nadzieję uda się nam to wszystko
zakończyć. Kara ostrzegała mnie o sługach bogini Katiany, którzy
wiernie strzegą świątyni przed ludźmi. Nie mogłem trafić na lepszego
kompana do podróży niż Kara. Jej magiczne zdolności nie tylko
pomogą nam w potencjalnej walce ale i pokonaniem terenu wyspy.
Wspinanie się na pięćdziesięciu metrowe klify byłoby sporym
wyzwaniem, ale gdy możesz wznieść się w powietrze zajmie to chwilę. Z
tego co zdążyłem się dowiedzieć studiowała w Utah. Od zawsze
interesowała się starą magią używaną przez nielicznych. Nie tylko przez
wzgląd na to jak niedostępne są księgi starszej magii, ale i tym jak
ciężko ją opanować. Sam osobiście brzydzę się magią głównie ze
względu na to co mi się stało.
-Kara (wskazując palcem): Robert! Kryj się. Widzisz to? To słudzy
Katiany! Wiedziałam, że istnieją! Fascynujące. Przeżyli tyle lat, lecz ich
ciała nie uległy rozkładowi. Nie ma innej drogi, nie przejdziemy dalej
nawet latając. Zauważą nas. Musimy się ich pozbyć
-Robert: Zostaw to mnie.
Wyszedłem na środek drogi ujawniając się sługom. Wyposażeni w
włócznie oraz miecze przypięte do pozostałości pasów przy ciele zaczęli
biec prosto na mnie rycząc nieludzko. Było ich tylko trzech więc nie
czułem zbyt dużego zagrożenia. Jeden z nich stojący najdalej rzucił
włócznie precyzyjnie w moim kierunku. Złapałem ją tóż przy moim
ciele i odrzuciłem ją w kierunku najbliższego z nich przybijając go do
skały. Kolejny rzucił w moim kierunku włócznia, która z łatwością
odbiłem mym mieczem. Wyciągną miecz biegnąc z olbrzymią
prędkością w moją stronę. Zatrzymałem się czekając na odpowiedni
moment. Gdy był już w zasięgu, zamachną się na mnie a ja jednym
sprawnym ruchem odciąłem mu rękę razem z bronią. Złapałem jego
miecz w powietrzu i odrzuciłem w stronę ostatniego z nich stojącego
najdalej, trafiając go bezpośrednio w głowę. Nie zrobiło to na nim
wrażenia. Zauważyłem ze przybity do ściany sługa wciąż żył i próbował
wyciągnąć włócznie ze swojego ciała. Ostatni z nich szarżował z
mieczem z głowie w moim kierunku. Zauważyłem, że ten odcięta ręką
zwija się z bólu więc odpowiedź była jasna. Są odporni na wszystko nie
licząc mojego miecza zahartowanego w smoczym ogniu. Wbiłem miecz
w serce leżącego sługi zabijając go po czym rozpadł się z proch.
Biegnący na mnie potwór z mieczem w głowie był już blisko, ale jednym
ruchem oddzieliłem głowę od jego ciała po czym również zamienił się w
proch. Spojrzałem w bok a ostatni z nich oswobodził się i brał zamach
by rzucić włócznię w moim kierunku. Na jego głowę spadł olbrzymi głaz
miażdżąc go na miejscu.
-Robert: Dzięki Kara. Jak zauważyłaś nie działały na nich żadne bronie
nie licząc mojego miecza, ale myślę, że tonowy głaz z nieba też
wystarczy.
-Kara (ze zdenerwowaniem): Zawsze tak walczysz? Wychodzisz bez
przygotowania na kilku przeciwników z nadzieją, że Twoja broń ich
zabije?
-Robert: Wierz mi. Chciałbym, żeby ta walka inaczej się zakończyła. Ale
wiem, że nie mogłem dać im wygrać, ponieważ Ty nie dałabyś im rady.
-Kara: Żartujesz? Gdyby nie ja ten ostatni przebiłby Cię na wylot!
-Robert: A gdyby nie ja tamta dwójka smażyłaby Cię teraz na ognisku
-Kara (z uśmiechem): Nie bądź taki pewny. Potrafię o siebie zadbać.
-Robert (z uśmiechem): Niech Ci będzie. Dzięki za pomoc.
Słudzy Katiany według legendy to żołnierze, których poświęciła
podczas rytuału. Mające zerową kontrole nad swoim ciałem, zmutowali
przez czary Boga śmierci Xarota skazani na wieczną służbę ochrony
świątyni przez napastnikami. Ci których spotkaliśmy są tylko
namiastkom tego co czekało wewnątrz świątyni. Będąc niedaleko
wejścia magia Kary przestała działać. Przez co mieliśmy nieprzyjemne
lądowanie.
-Robert (lądując na ziemi): Nic Ci nie jest?
-Kara: Lekko się poobijałam.
Jednym ruchem ręki Kara uleczyła swoje obicia. Widocznie bardziej
zaawansowana magia nie działa w okolicy świątyni jak i zapewne
wewnątrz niej. Słyszałam o zaklęciu zaniknięcia. To jedno z
najpotężniejszych zaklęć znane ludziom i podobno nie jest możliwe do
opanowania przez śmiertelników. Wyłącza ono magię każdego rodzaju
na danym obszarze.
-Kara: Ten kto to rzucił jest bardzo potężnym magiem.
Domyślałem się kto mógł rzucić ten czar, ale nie mogłem powiedzieć
Karze. Nie teraz, gdy byliśmy tak blisko celu. Wiedziałem, że bardzo ją
narażam, lecz chciała iść ze mną. Poznałem ją w Utah, podsłuchała
moją rozmowę z przyjacielem profesorem o Fargrave. Czarodziejce,
wyspa była znana. Większość magów dałaby się zabić za zdobycie
rzekomych manuskryptów z głównej sali świątyni na wyspie. Według
wierzeń zawierają one dokładne inskrypcję starożytnej zakazanej magii,
tak potężnej i znanej tylko tym którzy zadawali się z samym Bogiem
Śmierci. To on stworzył tą magię. Niewielu wie jak działa, lecz
wiadomo, że została użyta podczas ludobójstwa w Nagani w 2000 roku
przed nasza erą. Jeden czar zniszczył Czterysta tysięcy kilometrów
kwadratowych Ziemi nie pozostawiając kamienia na kamieniu.
Wszystkie żywe istoty w promieniu rażenia czaru zmieniły się w
różnego rodzaju bestię na służbie u samego Xarota. Rozprzestrzeniły się
one na cały świat siejąc spustoszenie i zarazę. Nie brakuje dzielnych
wojowników walczących z potworami, lecz większość nie ma z nimi
szans. Zlecenia na te bestie są dobrze opłacane więc wielu ludzi
zajmowało się tym jako głównym środkiem swoich dochodów, również
ja.
Byliśmy już niedaleko wejścia do świątyni. Czułem, że powinienem
powiedzieć Karze po co tutaj naprawdę przybyłem, ale bałem się
powiedzieć prawdę. Wejście do świątyni prowadziło przez olbrzymie
drzwi. Były one bardzo ciężkie do otworzenia. Wspólnymi siłami
daliśmy radę.
-Kara: Robert wiem, że to złoto Ci się przyda, lecz naprawdę uważasz,
że podróż tutaj tylko dla wzbogacenia się była tego warta? Może to
hipokryzja, ale ja chociaż chcę zdobyć czary dostępne tylko w tym
miejscu. Zarobić możesz na szlaku, mniej ryzykując.
-Robert (kłamiąc): Wole iść na łatwiznę. Podobno w tej świątyni są
skarby, które ustawiłyby mnie do końca życia.
-Kara: Rozumiem, ale....
-Robert (wskazując na przeciwników): Cicho! Popatrz!
Wyglądali dokładnie tak samo jak Ci których pokonaliśmy w drodze do
świątyni. Jego zobaczyłem na samym końcu pomieszczenia. Wielki,
człeko-podobny i zakapturzony. Stał tyłem do nas przygotowując coś na
ołtarzu ofiarnym.
-Kara (z zaciekawieniem): Wiesz kto to może być?
-Robert: Zostań tutaj i pod żadnym pozorem nie idź za mną,
zrozumiałaś?
Wyglądała na zszokowaną na moją odpowiedź, ale patrząc na moją
twarz kiwnęła głową ukrywając się za wazami. Wyszedłem na środek
cichym krokiem w stronę zakapturzonego. Nie wydałem żadnego
dźwięku.
-Nieznajomy (prostując się i unosząc głowę): Znalazłeś mnie, znowu.
Gratulacje. Myślisz, że tym razem inaczej się to skończy?
Szybkim ruchem rzuciłem mój miecz celnie trafiając go w plecy
przebijając go na wylot. Kara widziała co zrobiłem i nadal została w
ukryciu. Odwrócił się, niewzruszony z mieczem w plecach po czym cala
sala sług stanęła w gotowości do ataku. Nie wierzyłem, że nic mu się nie
stało. Wyciągną miecz ze swojego ciała po czym go powąchał.
-Nieznajomy (trzymając w ręku miecz): Smoczy Ogień. Ciekawy wybór.
Pewnie niełatwo było zdobyć taką broń
Uśmiechną się lekko po czym stopił mój miecz we własnych dłoniach.
-Robert: Niemożliwe, jak!
-Xarot: Naprawdę myślałeś, że broń śmiertelników może mnie pokonać?
Jakieś marne rzemiosło ludzkie, może zabić mnie, MNIE?? BOGA
ŚMIERCI?!!
-Robert: Zdejmij ze mnie klątwę. Przestanę Cię szukać i dam Ci spokój,
ale zdejmij ze mnie tą cholerną klątwę! Nigdy tego nie chciałem i
dobrze o tym wiesz! Zrób to albo w końcu znajdę sposób, żeby Cię
zabić!!!
-Xarot: Klątwę? Jaką klątwę? To dar! Wielki dar, którego nie otrzymał
żaden inny człowiek! Jak śmiesz nim gardzić! Będziesz mój. W końcu
przekonasz się do tego, że jesteś moim wybrańcem!!!
-Robert: Nigdy w życiu nie dopuszczę do tego co się stało w Nagani.
Twoja armia traci liczebność i dobrze o tym wiesz. Gdy wybiję Was co
do jednego zabiję i Ciebie.
-Xarot: Urocze, człowieczku. Zobaczymy jak długo wytrzymasz. Może
przydałby Ci się mały powrót do formy? Jak Twoje umiejętności walki?
Może czas obudzić tą bestię? Muszę iść. Mam ważniejsze sprawy niż
kolejne bezcelowe walki z Tobą. Ale nie martw się pozostawię Ci
towarzystwo.
Powiedział dotykając ręką ciało żołnierza na piedestale ofiarnym. Xarot
znikną po czym żołnierz powstał z martwych. Był dwu, trzy krotnie
większy niż reszta z nich. Trzymał dwa olbrzymie młoty większe niż
ciała reszty sług. Krzykną słowo w nieznanym mi języku i cała armia
wojowników Katiany zaczęła biec na mnie.
-Kara: Robert! Uważaj!
-Robert: Uciekaj stad! To nie Twoja walka!!
-Kara: Nigdy! Pomogę Ci!
Cała armia biegła prosto na mnie. Było ich ze trzystu, może czterystu.
Nie miałem żadnej broni, więc chwyciłem za świecznik stojący obok i
podpaliłem najbliższego z nich. Kara zaczęła strzelać magicznymi
pociskami w plecy wroga. Powaliłem jednego z nich, miażdżąc jego
głowę. Wziąłem jego miecz. Wstając zostałem dźgnięty włócznią w
ramię. Uciąłem głowę przeciwnikowi i zabrałem drugi miecz.
Przebijałem kilku z nich, lecz te bronie nie były na nich efektywne.
Zostałem dźgnięty drugi, trzeci i czwarty raz. Tym razem w płuco.
Upadłem na ziemie po czym słudzy utworzyli wokół mnie okrąg.
Przyszedł generał wszystkich wojowników trzymając swoje wielkie
młoty. Podszedł na sam środek. Wziął potężny zamach i uderzył mnie
prosto w klatkę piersiową.
-Kara: Robert!!!!
-Robert (ostatnim tchem): Uciekaj!
Zginąłem... Lecz czarne demoniczne oczy otworzyły się ponownie.
Paznokcie wypadły a w ich miejscu pojawiły się szesnastu calowe
szpony ostre jak brzytwa. Mięśnie powiększyły się kilkukrotnie a skóra
zmieniła się w ciężki łuskowaty pancerz. Z głowy wyrosły zawinięte do
środka rogi a rany zagoiły się natychmiast. Kara patrzyła na sytuacje z
niedowierzaniem i przerażeniem. Podniosłem się. Generał armii patrzył
z uśmiechem. Krzykną coś w demonicznym języku i cała armia
skoczyła na mnie. Przeciąłem siedmiu z nich jednym zamachem
szponów a ich ciała zmieniły się w popiół. Z dwudziestu skoczyło na
mnie przewracając mnie na ziemie unieruchamiając ręce. Podniosłem
się mimo tego. Wpadłem w szał. Nie panowałem nad sobą. Zabiłem z
czterdziestu z nich nie wiedząc kiedy. Reszta skoczyła na mnie, lecz
nie mieli żadnych szans ich bronie nie mogły nawet przebić się przez
moją skórę. Krzyknąłem na resztę demonicznym głosem po czym
zaczęli uciekać. Nie dałem im tej okazji. Skoczyłem kilkadziesiąt
metrów w górę w stronę jedynego wyjścia blokując drogę ucieczki.
Wybiłem ich co do jednego. Każdy zamach ręką był jak przecinanie się
gorącego noża przez masło. Wszyscy zmieniali się w popiół. Został tylko
generał. Chwycił z ziemi jeden ze swoich młotów i rzucił nim z wielką
siłą prosto we mnie. Wziąłem zamach i przeciąłem obuch młota jak i
trzon równo przez środek. Generał patrzył z niedowierzaniem.
Skoczyłem w jego stronę biorąc zamach w powietrzu. Przebiłem się
całym ciałem przez wnętrzności generała robiąc olbrzymią dziurę w
jego brzuchu. Stanąłem cały we krwi po czym generał upadł zmieniając
się w proch. To jednak nie koniec. Nie panowałem nad tym. Moja
demoniczna forma była silniejsza niż ludzka. Spojrzałem na Kare i
ryknąłem głośno w jej kierunku doskakując do niej. Nie mogłem
przerwać szału. Kara w ostatniej chwili rzuciła zaklęcie dzięki któremu
schowała się w bańce ochronnej. Biłem i szarpałem się by ją dorwać.
-Kara(przerażona): Robert przestań!! To ja, Kara! Wygrałeś już.
Przestań!!!
Próbowałem przebić się przez jej czar który słabł i stawał się coraz
bardziej przeźroczysty.
-Kara (desperacko): Robert! Błagam przestań! Wiem ze mnie słyszysz!
Myślę, że dzięki jej słowom zdołałem przerwać mój szał. Walczyłem sam
ze sobą by jej nie zabić.
-Robert (demonicznym głosem): NIEEE!! Nie ją!!
Zacząłem wracać do ludzkiej formy. Ciało kompletnie się zregenerowało
i zacząłem zmieniać się w człowieka. Leżałem na ziemi. Ledwo
przytomny. Kara podeszła do mnie niepewnie chwytając mnie za rękę.
-Kara (przerażona): R-Robert? Wszystko w porządku.
-Robert (bijąc pięścią w ziemię): Nic nie jest w porządku. Nigdy nie było
i nie będzie!
-Kara: Chodźmy stąd.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Nie spytała co się stało tylko zaczęła
kierować się ze spuszczoną głową w stronę wyjścia.
-Robert: Zaczekaj!
Powiedziałem, wstając i idąc w stronę poległych resztek generała armii.
Z jego pozostałości wyciągnąłem papiery zwinięte w rulon.
-Robert (wręczając zwoje): Przed tym gdy mnie zabił, zobaczyłem, że ma
to. To chyba te zaklęcia po które tu przybyłaś.
Spojrzała na nie i po chwili włożyła je do swojej torby.
-Kara: Dziękuje. Wiesz co?...Może nie stój goły.
Ruszyła ręką wyczarowując mi nowe ubrania. Lekko się uśmiechając
-Robert (speszony): Dzięki. Ciągle zapominam, że ubrania niestety nie
robią się większe razem ze mną.
Kara poszła za mną do wyjścia oświetlając drogę magią. Przeszliśmy z
połowę drogi pieszo, nie było nam pośpiesznie do portu i czułem ze
Kara nie miała nawet ochoty używać magi. Nie wydawała się obecna w
tej chwili tylko zamyślona tym co się stało.
-Robert: Pewnie masz wiele pytań, śmiało.
-Kara (niepewnie): Nie musisz mi o tym mówić, jeżeli nie chcesz choć
umieram z ciekawości
-Robert: Już i tak większość widziałaś więc nie muszę niczego przed
Tobą kryć. Ten którego widziałaś w świątyni to Xarot, Bóg Śmierci.
Wiele, wiele lat temu zostałem przez niego przeklęty. Przypadkowo
został na mnie rzucony jeden z jego potężnych czarów.
-Kara: Xarot?!
-Robert: Tak. Zapewne słyszałaś o rytuale Katiany. Próbowała ona
zyskać nieśmiertelność i upodobać się Bogowi Śmierci. Byłem jednym z
tych którzy chcieli temu zapobiec za wszelką cenę. Gdy zjawił się Xarot
a jej rytuał był na ukończeniu i miała zyskać nieśmiertelność, jako
dowódca buntowników rzuciłem się w jej kierunku by ją zabić przed
zakończeniem. Odepchnąłem ją a czar, który miał na nią rzucić Bóg
Śmierci trafił prosto we mnie. Wtedy pierwszy raz.... Zmieniłem się.
-Kara (smutna): Na pewno chcesz dalej o tym mówić?
-Robert (kontynuując): Gdy się zmieniłem, było gorzej niż tutaj w
świątyni. Kompletnie nie mogłem zapanować nad sobą, zabiłem
Katianę, jej obstawę, nawet swoich towarzyszy. Wszyscy zginęli. Xarot
stał tam śmiejąc się. Mówił, że będę tym który sprowadzi zniszczenie.
Już w tamtych chciał zrobić to co stało się w Nagani, lecz na znacznie
większą skalę. Sam Bóg Śmierci nie może ingerować w losy na Ziemii
ale może mieć swojego “wybrańca” który ma to zrobić za niego
-Kara: To straszne. Więc jak udało Ci się uciec z jego klątwy i uratować
świat przed katastrofą?
-Robert: Nasza grupie buntowników została pobłogosławiona przez
potężnego maga czystej krwi- Veriona. Był jednym z pierwszych magów
na świecie. Jego czary były potężniejsze niż jakiegokolwiek z obecnych
czarodziejów.
Kara spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jakby chciała coś
powiedzieć, lecz powstrzymała się.
-Kara: Rozumiem. Więc dzięki temu błogosławieństwu mogłeś zwalczyć
swoją drugą formę, tak?
-Robert: Dokładnie. Tylko dzięki temu magowi wciąż jestem
człowiekiem. Lecz jak widzisz klątwa która rzucił Xarot naprawdę daje
nieśmiertelność. Nie mogę zginąć bo moja druga forma mi nie pozwoli.
Mimo, że tego chcę...
-Kara (zdziwiona): Zaraz, chcesz zginąć? Dlaczego?
-Robert (zamyślony): Wiesz jak dawno był rytuał? Mimo że wyglądam na
trzydzieści lat, lecz moje życie trwa dłużej. Znacznie dłużej. Tak długo
ze sam nie pamiętam jak. Wieczne życie to nie jest dar jak mawia
Xarot, to klątwa, straszna klątwa.
-Kara (lekko przerażona): Rozumiem.
-Robert: Nie pozwolę by to co stało się w Nagani się powtórzyło. Będę
walczył z armią Xarota a potem zabiję i jego.
-Kara: Może...może w tych zwojach znajdę więcej informacji. Może jest
jakieś zaklęcie, które może cofnąć Twoją klątwę.
-Robert (zdziwiony): Chcesz mi pomóc? Dlaczego?
-Kara (stanowczo): Czuję, że to moje powołanie. Myślę ze moim celem
jest przerwać Twoja klątwę a potem zabić Xarota, razem z Tobą.
Czuję, że Kara może coś ukrywać. Żyję na tyle długo i wiem jak ludzie
powinni reagować na moją klątwę. Widziałem to kilka razy. Nie raz
chcieli mnie zabić tylko gdy wspomniałem, że jestem demonem
stworzonym przez czary Boga Śmierci. Jednak... Jest w niej coś innego.
Zachowuje się jakby naprawdę ją to przejęło. Muszę mieć Karę na oku.
Jeżeli w tych zwojach może kryć się odpowiedź na moją klątwę, lub
cokolwiek o zabiciu Xarota, muszę ją mieć blisko siebie.
-Kara: Nikomu nie powiem co się stało w świątyni. Powiemy, że nie było
tam nic oprócz pajęczyn i starych bandaży. Musimy wrócić do Utah.
Tam są wszystkie księgi jakie posiadam. Musimy odkryć więcej
informacji jak Ci pomóc. Szybciej Robert!
Po dłuższym czasie dotarliśmy do portu.
-Davy (sepleniąc): Noooo w końcu jesteście! I czo! Macie szkarby z
wyspy za które kupię więcej rummmu?
-Kara: Niestety nic ciekawego nie było w środku. Starocie, rupiecie i nic
błyszczącego, przykro mi Panie Davy.
-Davy: Jaaasne pewnie wszystko chcecie zachować dla siebie. Niech
Wam, będzie jestem i tak zbyt pijany żeby się kłócić. Ale nie zbyt
pijany by nie wypłynąć moją Kapibarą na pełne morze HA HA HA!!
-Robert (rzucając pełną sakiewkę w stronę kapitana): Wracamy do Utah
Davy.
-Davy (łapiąc sakiewkę): Ma się rozumieć!!!! Czała na przód!
Idąc korytarzem statku zobaczyłem przez dziurkę od klucza Karę
przeglądająca z zaciekawieniem zwoje które zdobyła w świątyni. Nie
wiem czy mogę jej zaufać, ale obecnie to jedna z nielicznych osób która
wie o mojej klątwie. Być może uda się coś odnaleźć. Od setek lat
pojawia się kolejna szansa na zdjęcie klątwy. W Utah będę musiał
zdobyć nową broń oraz zarobić coś złota na zleceniach. Koszt podróży
był olbrzymi. Czas iść spać i czekać na port u Utah.
Rozdział Drugi:
Złodziej z Utah:
Dobijaliśmy do portu olbrzymiej metropolii. Utah było stolicą Burial,
państwa leżącego na północno-wschodniej części Starego Kontynentu.
Kara całą tygodniową podróż na morzu nałogowo studiowała zwoje
zdobyte w świątyni na Fargrave. Pierwszym przystankiem w mieście
miała być uczelnia na której wykładał mój przyjaciel. Tauros, o którym
mowa, jest wybitnym profesorem. Jak sam lubi wspominać, jego wiedzę
ogranicza tylko współczesna technologia. Przez co sam pasjonuje się
tworzeniem nowych urządzeń mających na celu ułatwienie mu badania
kolejnych zjawisk. Rzemiosło, sztuki walki, magia, architektura,
pisarstwo, geologia, lingwistyka, muzyka, rzeźbiarstwo... Cokolwiek,
pomyśleć, Tauros pewnie się tym zajmował w pewnym momencie
swojego życia. To on pomógł mi zdobyć miecz Zenit... ten sam który z
taką łatwością zniszczył Xarot. Zdobycie schematów tego miecza
kosztowało mnie 10 lat życia, kilka sakiewek nieskazitelnych
diamentów jak i tysięcy stoczonych walk, których nie podjąłby się
żaden człowiek. To właśnie Tauros był tym, który dał radę wykłuć
miecz w Smoczym Ogniu. Chyba nie będzie zadowolony faktem, że go
straciłem. Przechwalał się jako to wykłucie go było jednym z
największych osiągnieć w jego życiu. Cóż, mówi tak o wszystkim co
zrobił...
-Kara (krzycząc): Szlag!
-Robert (po wejściu do jej kwatery): Co się stało? Pomóc Ci w czymś?
-Kara: Wątpię, że jest to coś z czym możesz mi pomóc!
-Robert: Spokojnie, co się stało?
-Kara: Ja tylko...Ehhh przepraszam. Te zwoje, przyprawiają mnie o
zawroty głowy. Zapisali je tak by każde słowo było w innym języku niż
poprzednie. Przetłumaczenie tego jest nie lada wyzwaniem. Niektóre
słowa wymawiane są tak samo w różnych językach, lecz mają zupełnie
inne znaczenie!
-Robert: Rzeczywiście brzmi jak coś trudnego do odszyfrowania. Mogę
spojrzeć?... Hmmm to brzmi jak stary Kagarski język, widzisz? Ten
symbol oznacza “oczyszczenie” w ich mowie. Następne słowo znaczy
“ciało” w Hegrajskim, lub “koło” w języku Hoiti. “Oczyszczenie Ciała”
brzmi jak coś co miałoby sens, prawda? Może podejdziemy do tego
metodą eliminacji?
-Kara: Cóż, to akurat zdążyłam rozgryźć, zaraz skąd Ty znasz te
języki?! Żadnego z nich nie używa się obecnie... Pewnie miałeś dużo
czasu, żeby się ich nauczyć, mam racje?
-Robert: Niektóre z nich używałem na co dzień, ale to było dawno
temu... Co nie zmienia faktu, że części z nich nie wydziałem na oczy,
jak ten lub ten znak.
-Kara: To Malogański. Używany przez nieliczne plemię Malogan, którzy
zostali wybici przez kolonizatorów w trzy setnym roku. Ten oznacza
“bóstwo” a ten “ofiara”.
-Robert (zdumiony): Całkiem nieźle, muszę przyznać. Widać ze lata
spędzone z nosem w książkach nie poszły na marne.
-Kara: Dziękuję. No cóż. Tak czy siak, wiem że zajmie mi sporo czasu
dokładnie przestudiować te zwoje. Może ostatecznie uda nam się
dowiedzieć coś o słabościach Xarota czy odkryć jakieś nowe zaklęcie,
które w jakiś sposób Ci pomoże.
-Robert: Mam taką nadzieję. Jesteśmy już w Utah. Myślę, że profesor
Tauros będzie w stanie nam pomóc. Mam nadzieję iż praca z nim nie
będzie dla Ciebie przeszkodą?
-Kara (zirytowana): To zarozumiały, przechwalający się, narcystyczny
dupek, ale jednego nie można mu odmówić. Wie wszystko o wszystkim.
Pracowałam z nim kiedyś. Był tak zajęty samym sobą, że zauważył
mnie dopiero po sześciu godzinach wspólnej pracy, mimo że nie raz
próbowałam rozpocząć z nim rozmowę. Jego pomoc jest niezbędna i
dobrze o tym wiem.
-Davy: Robercie, Pani. Wysiadać! Za chwilę mam następny kurs a już
prawie zdążyłem wytrzeźwieć! Zbierać rzeczy i wynocha.
-Kara: Już się zbieramy, kapitanie. Jeszcze raz dziękujemy.
Zebraliśmy całe swoje wyposażenie po czym udaliśmy się w stronę
pomostu. Mój bagaż nie był jakoś wielki, zmieściłem wszystko w jedną
walizkę, za to Kara zabrała ze sobą chyba połowę pracowni. Sama ilość
ksiąg nie pozwalała zapiąć do końca o wiele większej walizki niż moja,
nie wspominając o tych urządzeniach magicznych czy kryształach,
których wcześniej nie widziałem. Po wyjściu ze statku, Kara włożyła
zwoje w głębokie kieszenie swojego płaszczu a walizki ciągnęła za sobą.
Wziąłem jedna z nich by było jej lżej i udaliśmy się prosto do uczelni by
spotkać się z Taurosem.
Tłum w mieście był o wiele większy niż ostatnio. Podobno zjechała się
połowa okolicznych wsi by obejrzeć najnowsze towary z Nowego
Kontynentu, które rzadko można było zakupić, tutaj na targach w Utah.
Miasto słynęło z handlu, głównie przez łatwy dostęp do morza. Raz w
miesiącu kilka statków dopływało do portu wypełnione po brzegi w
przyprawy czy inne dobra dostępne tylko na Nowym Kontynencie.
Niestety miasto miało też swoje mroczne oblicze, jako to w którym
najczęściej dochodziło do kradzieży. Nie ma co się dziwić. W miejscach
gdzie krąży dużo kupujących jak i sprzedawców, łatwo się dorobić. Do
czasu aż Cię złapią. Mimo nieustannego problemu ze złodziejami Major
miasta nie reaguje. Ludzie opowiadają różne historie, lecz
najpopularniejsza jest taka iż dogadał się on z dowódczą Gildii Złodziei,
działającej w mieście od dziesiątek lat. Nie oficjalnie, to właśnie oni
podejmują główne decyzje w tym mieście a urzędy miasta są przez nie
przekupione lub boją się w ogóle zaczynać z nimi walkę. Przeciskając
się przez tłumy ludzi dążyliśmy ku uczelni.
-Mieszczanin (przepychając się przez tłum): Oj, przepraszam Panią
najmocniej. Mój błąd.
Powiedział do Kary ciemniejszej karnacji zakapturzony mężczyzna. Od
razu wyczuła jak podejrzanie zachowywał się mężczyzna, po czym
wsadziła ręce w swoje kieszenie
-Kara: Zwoje! Zabrał je!!
Młodzieniec odwrócił się po czym zaczął biec w stronę skrzyń przy
budynku. Ruszyłem za nim w pościg. Był bardzo szybki lecz doganiałem
go. Dobiegł do skrzyń po czym wszedł jak pająk po ścianie budynku.
Zachowywał się jakby miał olbrzymie doświadczenie. Złapałem kokos z
pobliskiego straganu i rzuciłem w niego celnie prawie zrzucając go ze
ściany, lecz jego chwyt był bardzo mocny dzięki czemu młodzieniec nie
spadł i do końca wspiął się na dach. Wspiąłem się po pobliskiej drabinie
na dach sąsiedniego budynku ale po złodzieju nie było już śladu.
-Robert (krzykną): Szlag by to!
Kara dobiegła do mnie targając ze sobą wszystkie nasze walizki.
-Kara (zadyszana): Sukinsyn! Uciekł z naszymi zwojami! Co my teraz
zrobimy!
-Robert: Chodźmy do Taurosa odłożyć nasze rzeczy. Zajmę się tym.
Kara idąc cała drogę była bardzo przygnębiona. Szła zamyślona ze
spuszczona głową. Byliśmy już przed drzwiami uczelni.
-Robert: Spokojnie, poradzimy sobie z tym. Dowiem się gdzie są te
zwoje i przyniosę je tutaj.
-Kara (smutna): To moja wina, powinnam bardziej uważać z czymś tak
ważnym a nie wsadzić je do kieszeni.
-Robert: Daj spokój nie mogłaś tego przewidzieć. Również nie mogłaś
złapać czarami złodzieja przy wszystkich. Wiesz jak ludzie ze wsi
reagują na czarodziei.
-Kara: Mam nadzieję, że uda Ci się je odzyskać. Wchodzisz do środka?
-Robert: Od razu ruszam w poszukiwaniach, wiem gdzie zacząć.
Wyjaśnij Taurosowi co się stało i powiedz mu żeby poczekał aż nie
odzyskam zwoi.
-Kara (sarkastycznie): Świetnie! Pewnie dostanie zawału jak dowie się,
że straciliśmy wiedzę niedostępną od tysięcy lat przez jakiegoś
ciemnoskórego gówniarza.
-Robert: Poczekaj aż się dowie, że straciłem Zenit. Wykuwał go tydzień
bez przerwy a straciłem go w 10 sekund, może lepiej nie mówmy mu
wszystkich złych nowin na raz. Znowu będzie mi grozić stryczkiem
-Kara: Mam nadzieję, że będzie tak pochłonięty pracą, że mnie nie
zauważy. Może obejdzie się bez tłumaczeń. Spróbuj odzyskać zwoje, ja
idę odłożyć nasze rzeczy.
-Robert: Ruszam do Majora. Od niego zacznę poszukiwania.
Niecały kilometr od uczelni znajdował się ratusz w którym najczęściej
przebywał Major. Słyną on z tego, że zbywał ludzi z ich problemami i
nie przejmował się ich losem. Przez jego podejście do wszystkiego, miał
mało obowiązków. Ludzie już dawno przestali przychodzić do niego z
pomocą. Wiadomo, że był przekupiony przez Gildię Złodziei, a za pomoc
z problemami trzeba było surowo zapłacić właśnie komuś z jej
przedstawicieli. Nie dało się postawić nowego straganu w mieście czy
przybić do portu ze swoim towarem bez dogadania się z Gildią.
Śmiałkowie próbowali i tak, lecz zazwyczaj kończyło się to kradzieżami
lub nawet zabójstwem. Kto chce handlować. Musi zapłacić Gildii.
W holu za biurkiem siedziała szczupła starsza kobieta.
-Kobieta: Witam. Major jest teraz zajęty. Nie przyjmuję mieszkańców ---
-Robert (wchodząc do biura): Nie jestem mieszkańcem.
-Major: Co to za kultura! Wchodzisz do mojego biura jak do chlewu!
Wynocha mi stąd... To.. To Ty! Czego znowu chcesz!!”
Powiedzmy, że znałem się już z majorem. Gdy przybyłem do tego
miasta około 7 lat temu w czasach gdy chciałem zakupić rzadkie
składniki rzemieślnicze potrzebne do stworzenia Zenitu. Rozmawiałem
wówczas z handlarką która miała bardzo szeroki wybór towarów. Byłem
bardzo zafascynowany jej znajomością własnego towaru i bardzo
przypadła mi do gustu. Gdy byłem zajęty zakupami, banda zbirów
podeszła pod jej straganu i żądała od niej pieniędzy. Tłumaczyli jej, że
major żąda zapłaty bo Gildia nie jest zadowolona tym co zapłaciła.
Kobieta zaklinała się, że zapłaci więcej pod koniec dnia, lecz na obecną
chwilę nie ma nawet pieniędzy na statek by wrócić do domu. Bandyci
natychmiast zaczęli niszczyć jej stragan i kraść rzeczy z jej wystawy.
Nie mogłem na to pozwolić. Chwyciłem jednego z nich za ręce i
odepchnąłem na ziemię.
-Robert: Odstąpcie. Słyszycie, że ta kobieta nie ma pieniędzy. Z tego co
zdążyłem usłyszeć już zapłaciła za stragan
-Zbir (krzyczy do drugiego): Na niego!!
Rzucili się na mnie. Jeden z nich próbował zaatakować mnie sztyletem,
lecz z łatwością uniknąłem jego ataku. Nie wyciągnąłem swojej broni,
ponieważ nie chciałem zabijać ludzi na środku miasta przy tylu
świadkach. Chwyciłem rękę atakującego wytrącając mu jego sztylet i
złamałem mu nadgarstek. Drugi z nich szarżował na mnie z pięściami.
Popchnąłem jego partnera prosto w niego czym przewróciłem ich obu
na ziemię. Obaj wstali jednocześnie biegnąc na mnie. Chwyciłem
jednego z nich za szyję i kopnąłem w kolano łamiąc mu nogę. Drugi
zatrzymał się przerażony.
-Robert (agresywnie): Zabieraj kolegę na przytułek puki jeden z was
może chodzić. Zaatakujcie tę kobietę jeszcze raz a wrócę i będziecie
błagać, żeby skończyło się tylko złamaniem
-Handlarka: Dziękuję Ci. Wiedziałam, że handlowanie tutaj kiedyś tak
się skończy. Jak tylko zauważą, że ktoś ma więcej klientów od razu
żądają więcej pieniędzy
-Robert: To nie koniec. Myślę, że powinnaś wziąć swój towar i wracać
do domu. Masz, te pieniądze pokryją podróż statkiem a to zapłata za
wszystkie moje zakupy. Bądź bezpieczna.
-Handlarka: Dziękuję Ci dobry człowieku! To rzadkość spotkać kogoś
takiego jak Ty w tych czasach.
-Robert: Uważaj na siebie. A ja złoże wizytę naszemu Majorowi i zadbam
by takie sytuacje się nie powtarzały.
Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z Majorem. Dopiero co zaczynał
swoją kadencję lecz już sprawiał kłopoty ludziom. Wparowałem do jego
biura i ze złością przycisnąłem go do ściany. Dostał klika razy w twarz i
padł na ziemię. Wytłumaczyłem mu, żeby jego ludzie mieli inne
podejście do handlarzy albo wrócę. Raczej nie tęsknił za mną.
-Major: Więc?? Czego tu chcesz! Myślisz, że zapomniałem, jak mnie
pobiłeś? Zaraz naślę na Ciebie dziesięciu moich ludzi. Ciekawe czy
ciągle jesteś taki silny jak byłeś ostatnim razem!
-Robert: Po pierwsze nie ma nikogo w budynku nie licząc Twojej
sekretarki, więc wątpię, że ktoś zdążyłby Ci pomóc zanim pobiłbym Cię
do nieprzytomności. Po drugie. Tylko dziesięciu? Myślałem, że ktoś
opłacany przez Gildię Złodziei ma większe finanse na obstawę. Nie
martw się nie chcę Cię bić. Chyba, że mnie do tego zmusisz.
-Major: Czego chcesz?!
-Robert: Gildia Złodziei. Gdzie jest ich siedziba?
-Major (zdziwiony): I to tyle? Nie mogłeś spytać pierwszego lepszego
podejrzanego gościa na ulicy tylko wparowałeś do mnie?
-Robert: Wolę informację od kogoś kto wie, że lepiej mówić mi prawdę.
-Major: Magazyny na okrawkach. Wejście jest przy budynku zaraz obok
kanałów.
-Robert: Widzisz? Tym razem zachowasz twarz. Na razie nie słyszałem o
pobiciach handlarzy ale wiesz co się stanie jak usłyszę. Lepiej czekaj
wtedy z większą obstawą
-Major: Nic nie rozumiesz. To nawet nie są moi ludzie. Jestem tylko
pionkiem w tej grze. Gildia Złodziei to nie jest byle kto. Może i masz
ich za bandytów tego miasta, ale na swój sposób dbają o porządek.
Na okrawki miasta była dosyć daleka droga a zaczynało się już
ściemniać. Podobno jest to niebezpieczne miejsce nocą, lecz wątpię, że
ktokolwiek chciałby próbować mnie napaść. Od momentu kiedy
pobiłem tamtych bandytów grożących handlarce, jakoś mało kto
próbował. Zbliżałem się ku celowi. Przy wejściu stało dwóch dosyć
dobrze uzbrojonych strażników. Jako, że nie miałem przy sobie żadnej
broni wolałem nie rozpoczynać walki.
-Robert: Prowadźcie mnie do lidera.
-Strażnik: Najpierw oddaj broń. Inaczej nie porozmawiasz z naszym
dowódcą.
-Robert: Nie mam przy sobie żadnej broni.
-Strażnik: No proszę. Jakiś dzielny wojak. Sam, nocą przez okrawki bez
żadnej broni.
-Drugi Strażnik (śmiejąc się): Albo głupiec. Dobra możesz wejść. Tylko
niczego nie próbuj.
Wewnątrz liczba straży była olbrzymia. Myślę, że więcej straży patroluję
to miejsce niż ulice miasta. Nie dziwię się, że zdobycie informacji o
lokacji tego miejsca było takie proste. Nawet znając miejsce nikt nie
byłby na tyle głupi, żeby próbować ich okradać. Skarbiec za skarbcem.
Za kratami widziałem dziesiątki skrzyń zapewne pełnych złota czy
innych dóbr. Stojaki z mieczami, zbroje, sakiewki, czego tylko
zapragnąć. To tutaj jest cały dobytek Gildii.
-Lider: Jak Cię zwą?
-Robert: Nazywają mnie Robert.
-Lider: Robert...Robert... Ten sam Robert, który kilka lat temu pobił
moich ludzi? A teraz chcesz jak gdyby nigdy nic, spotkania ze mną
tak? Myślałeś, że zapomnę?
-Robert: Sami zaczęli. Zasłużyli na to, tym jak traktują handlarzy.
Dobrze wiesz, że dzięki tylko dzięki nim wasza Gildia ma to co ma
teraz?
-Lider (poważnym głosem): Dwa razy się odezwałeś i już zdążyłeś mnie
obrazić. Nie za dobry start. Czego chcesz?”
-Robert: Jeden z Twoich ludzi ukradł coś co jest dla mnie cenne i chce
to odzyskać.
-Lider: Tak po prostu? Chcesz coś co ukradł ktoś ode mnie? Skąd w
ogóle pomysł, że ten człowiek był moim człowiekiem?
-Robert (z irytacją): Daj spokój, nie mam czasu na gierki. Wiem, jak to
działa. Każdy złodziej w tym mieście jest Twoim człowiekiem. Nic nie
dzieje się bez Twojej zgody. Wiesz kto i co ukradł. Nie jestem tutaj
pierwszy raz.
-Lider: Bystry jesteś.
Lider Gildii mówiąc to wyciągną zwoje ze swojej szuflady
-Robert: Jedyne czego nie rozumiem to skąd w ogóle wiedziałeś, że to
mam.
-Lider: Tak jak powiedziałeś. Nic nie dzieje się bez mojej zgody. Wiem
wszystko o wszystkim co dzieje się w tym mieście, lecz preferuję
działać z ukrycia.
-Robert (poważnym głosem): Wiesz ze odzyskam te zwoje, od Ciebie
zależy tylko ilu ludzi stracisz nim to zrobię.
-Lider: Hahaha. Najpierw mnie obrażasz, teraz mi grozisz. Zaczynam Cię
lubieć.
-Robin: Nazywam się Robin. Na ulicach nazywają mnie Liderem. Wiesz...
Nie chcę, żeby moi ludzie Cię zabili. Bardziej przydasz mi się żywy.
Wiem kim jesteś. Wiem co też robisz i jakich zadań się podejmujesz.
-Robert: Oho coś czuję, że masz dla mnie robotę.
-Robin (do swoich ludzi): Widzicie. Mówiłem Wam. Bystry gość.
-Robin: Wiesz mam mały problem z sąsiadem. Być może zauważyłeś,
moje skarbce są dosyć pełne a Gildia ciągle znosi więcej. Obok tego
miejsca są nieczynne już kanały, które teraz są pustymi korytarzami.
Chcę rozbudować moją siedzibę i przejąć te kanały.
-Robert (szyderczo): Kiepski ze mnie budowlaniec, nie możesz użyć
swoich ludzi do pomocy z rozbudową
-Robin: Hahaha. Wiesz, że nie brałbym Cię do urządzania wnętrz. W
kanałach, tóż za ścianą siedzi Kragen czy jak je tam zwą. Wiesz. To
wielkie mackowate gówno, co przylazło z Nagani po katastrofie.
Hibernuje tam praktycznie, odkąd założyli miasto. Przez niego kanały
zostały opuszczone i wybudowali nowe, zaraz obok. Raz na jakiś czas
szedł tam jakiś śmiały wojak co chciał zarobić złota i zabić bestię, ale
zazwyczaj nie wracał. Nigdy mi nie przeszkadzał a nawet pomagał, bo
ludzie bali się podchodzić do tego miejsca. Teraz się obudził. Wysłałem
czterech silniejszych chłopów, ale wszystkich zabił. Wiem, że zyskałeś
sławę na szlaku jako ten który nie boi się wyzwania. Zabij bestię a
odzyskasz zwoje.”
-Robert: Czyli ukradłeś mi zwoje tylko po to, żebym zabił potwora?
Mogłeś zostawić ogłoszenie a pewnie bym je znalazł i zabił potwora za
dobrą zapłatę. Teraz mam go zabić za coś co było moje...
-Robin: No widzisz? Gówno rozumiesz. Wolę, żeby ludzie myśleli, że w
kanałach jest Kragen. Wtedy dalej będą się bali tego miejsca a ja będę
miał bezpieczniejszy skarbiec. Wiedziałem, że z czasem mnie znajdziesz
i pomożesz mi z potworem, bo mam coś na czym Ci zależy. Spokojnie.
Zapłatę też dostaniesz. Może i jestem złodziejem ale uczciwym
złodziejem. Nawet nie wiesz, ile mi oferowali za te zwoje. Już dawno
mogły być na Nowym Kontynencie zamknięte pod kluczem u jakiegoś
bogatego kolekcjonera.
-Robert: Chyba nie mam wyjścia... Zacznijmy od broni. Daj mi coś czym
mogę zabić bestie.
-Robin (szyderczo): Myślałem, że zabijasz potwory z pięści, skoro nie
masz własnej broni.
-Robin: Dobrze. Weź co chcesz z mojej zbrojowni. Możesz też
skorzystać z pomocy moich ludzi. Weź co silniejszego do pomocy.
-Robert: Wierz mi. Twoi ludzie tylko mnie spowolnią. Umowa to umowa,
tak?
Robin wstał z krzesła podając mi dłoń by przypieczętować umowę.
Nie podobało mi się to jak podszedł mnie do rozwiązania własnych
problemów, lecz nie mogłem odmówić sprytu w jaki to wszystko
zaplanował. Jakby był kilka kroków przed każdym. Nie miałem wyjścia,
by odzyskać zwoje musiałem zabić potwora i to nie byle jakiego. Kargen
opisany został przez Taurosa w bestiariuszu. Cała anatomia tego
stwora, zachowania, dieta i cykl życia. Nie pytam skąd on to wie. Jego
bestiariusze są znane na całym świecie. Jako jedyny opisał setki
gatunków stworów powstałych w Nagani. Czasami przynosiłem do jego
pracowni truchła stworów ze zleceń a on godzinami przyglądał się ich
ciałom. Wracając do Kragena. Mięsożerny potwór mniej więcej wielkości
dorosłego konia. Olbrzymie macki wystające z ciała, długie szponiaste
ręce i nogi dzięki którym wspaniale przemieszczał się w wodzie. Uścisk
jego macek bez problemu mógłby wygiąć stal a szpony przeciąć
człowieka na pół. Dzięki dogłębnym badaniom profesora Taurosa udało
się ustalić, że słuch potwora jest o wiele bardziej rozwinięty niż jego
wzrok. Prawdopodobnie przez upodobania do ciemnych wilgotnych
miejsc, jak właśnie chociażby kanały. Słabym punktem Kragena jest
górna część jego głowy, na której znajdują się uszy. Udałem się do
zbrojowni Robina. Cóż to był za widok. Widziałem mnóstwo dobrego
sprzętu, ale to co posiadał przekraczało pojęcie. Takim uzbrojeniem nie
powstydziłyby się najnowocześniejsze armie z Nowego Kontynentu.
Wybrałem do walki włócznię oraz tarczę, wiedząc iż lepiej utrzymać
dystans od potwora, jednocześnie mieć coś do obrony przez długimi
mackami. Włócznia zakończona grotem, prawdopodobnie z diamentu na
metalowym trzonie. Perfekcyjnie wyważona, nadająca się zarówno do
walki wręcz jak i jako broń rzucana. Tarcza wybrałem drewnianą, co
może być dziwnym wyborem, lecz dokładnie wiedziałem z jakiego
rodzaju drewna jest zrobiona. Bardzo rzadki gatunek drzewa Aregynu,
charakteryzujący się wytrzymałością większą niż stal, jednocześnie
bardzo lekkie. Wziąłem ze sobą także bombę dymną. Wiedziałem, że
może się przydać i to nie ze względu na dym który wytwarza. Byłem
gotowy do walki. Wyszedłem z budynku i udałem się do wejścia kanałów
tóż obok. Już od samego początku było słychać i czuć co czyha głębiej.
Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem Kragena. Po jego wymiarach
widać było, że siedział tutaj już jakiś czas. Był o wiele masywniejszy niż
reszta przedstawicieli jego gatunku. W okolicach jego leża była sterta
dziesiątek ciał i popularne uzbrojenia z różnych czasów. Poruszałem się
bardzo cicho, znając jego mocne i słabe strony. Spojrzał w moją stronę,
lecz nie zobaczył mnie. Podszedłem bliżej będąc gotowym do ataku.
Zaskoczyłem potwora. Włócznią przebiłem jego nogę, z której wypłynęła
jego czarna jak smoła krew. Wrzeszczał wściekle. Zaczął machać
wielkimi łapami w losowych kierunkach a macki z jego ciała
sztywniejąc zaczęły dźgać ściany kanałów. Uniknąłem kilka ataków i
odskoczyłem do tyłu. Widać, że był to stary osobnik, ale nie
doświadczony w walce. Nie miał wiele wyzwań w życiu więc i nie
wiedział co robić, gdy już zostanie zaatakowany. Lecz wiedza o tym nie
wygra za mnie walki. To wciąż silny przeciwnik. Zaczął wytężać swój
słuch by mnie usłyszeć. Odpiąłem od pasa bombę dymną, lecz wydając
niewielki dźwięk, potwór zorientował się gdzie jestem. Olbrzymie macki
podążały w moją stronę. Zablokowałem jego ataki tarczą lecz złapał
mnie za nogę jedna z odnóg. Przewrócił mnie na ziemie przez co
upuściłem tarcze. Szybko dźgnąłem go włócznia w okolicę górnej części
brzucha na co z bólem zareagował potwór. To była moja szansa. Na
szczęście wiedziałem w którym miejscu upadła bomba. Zebrałem ją z
wody i odpaliłem. Gdy była już blisko eksplozji, rzuciłem ją w kierunku
uszu bestii. Wybuchła idealnie przy jego głowie a hałas, który temu
towarzyszył zadziałał dokładnie tak jak chciałem. Kragen zwariował.
Całkowicie stracił orientacje w terenie i zaczął na oślep atakować.
Dzięki zasięgowi włóczni i znośnie otwartego terenu mogłem atakować
z różnych kierunków, dźgając bestię w różne miejsca ciała. Potwór padł
na kolana a ja wbiłem broń centralnie przez jego uszy. Padł na ziemię
bez życia. Udało się. Odpocząłem chwilę w kanałach po czym udałem
się do siedziby Gildii
-Robin: Patrzcie, mówiłem, że wróci! Zbierać zakłady.
-Robert: Zakładaliście się o to czy przeżyje?
-Robin: Oj tam, nie narzekaj. Chłopaki muszą mieć jakąś rozrywkę w tej
norze. Nawet nie wiesz ile ludzie potrafią zarabiać na zakładach. Byłeś
w mojej tawernie? Można tam wygrać nie małą sumkę na zakładach.
-Robert: Może kiedy indziej. Puki co. Zwoje.
-Robin: Umowa to umowa. Masz. A to zapłata za zlecenie. Powinno
wynagrodzić walkę.
Lider wręczył mi zwoje oraz sakiewkę wypchaną po brzegi złotem.
-Robert: Dzięki. Chcę od Ciebie czegoś jeszcze.
-Robin (zirytowany): Poważnie? Myślisz, że to za mało? Dostałeś sowitą
zapłatę i odzyskałeś zwoje. Nie testuj mojej cierpliwości Robercie.
-Robert: Nie chodzi o pieniądze. Wtedy gdy pomogłem tej handlarce.
Rozmawiałem z nią i naprawdę znała się na tym co robiła. Tacy ludzie
powinni być dla Ciebie na wagę złota, dosłownie. Dzięki takim ludziom
handel się rozwija a Ty masz więcej pieniędzy. Twoi ludzie chcieli
okraść ją z wszystkiego co miała tylko dlatego, że nie mogła zapłacić od
razu"- powiedziałem
-Robin: ...Nie muszę się przed Tobą tłumaczyć, ale powiem Ci jak było,
tylko ten jeden raz, dlatego że bez większych problemów mi pomogłeś.
Widzisz ten rozkaz nie był ode mnie. Tych dwoje których pobiłeś, już
nigdy nikogo nie nachodzili. Nie posłuchali mojego rozkazu tylko
zachciało im się rządzić. Naturalnie zabiłem ich tego samego dnia,
kiedy ich pobiłeś.
-Robert: To dlaczego nie powiedziałeś tego publicznie? By ludzie
wiedzieli jak jest.
-Robin: Nie rozumiesz. Niech ludzie wiedzą, że rządzę twardą ręką.
Ludzie mają nowe, bary, nowe szpitale, nowe zamtuzy czy uczelnie.
Całe to miasto zbudowałem za pieniądze Gildii. Dzięki moim rządom to
miasto stało się potężną metropolią, sercem handlu. To, że działam z
ukrycia, nie znaczy, że działam tylko dla siebie. Robię to dla tego
miasta.
-Robert: Rozumiem Cię. Może i jest w tym jakaś logika. Puki co. Lepiej,
żeby się nie powtarzały rzeczy jak dzisiaj.
-Robin: Być może nasze ścieżki się jeszcze skrzyżują. Puki co, bywaj
Robercie. Odprowadźcie go.
Wyszedłem z kryjówki Gildii Złodziei. Pod osłoną nocy udałem się w
kierunku uczelni, gdzie czekała na mnie Kara oraz Taurus. Teraz, mając
zwoje możemy zająć się ich rozszyfrowaniem. Być może to właśnie one
są odpowiedzią na większość moich problemów. Mam nadzieje...
Rozdział Trzeci:
Tajemnice:
Miną miesiąc od czasu, gdy odzyskałem starożytne zwoje. Czas
spędziłem w swojej kwaterze w uczelni regenerując siły. Od czasu do
czasu zająłem się zleceniem z tablic w mieście, co łącznie z zapłatą od
Gildii Złodziei dobrze wpłynęło na moją sytuację finansową.
Wykorzystałem też okazję na zakupy, skoro trwał sezon handlu w Utah.
Kupiłem miecz od handlarza z państwa we wschodniej części Starego
Kontynentu. Na tle naszych szeroko znanych mieczy wyróżniał się
silnie zakrzywionym trzydziestu calowym jednosiecznym ostrzem i
wyjątkowo długą rękojeścią zdobioną przeróżnymi symbolami.
Większość życia walczyłem obusiecznym mieczem przeróżnej długości
czy szerokości. Chciałem spróbować czegoś nowego. W końcu trening
czyni mistrza, a ja mam dużo czasu na trenowanie. Kupiec twierdził, że
miecz ten jest ze stali, której w naszych stronach nie znamy. Miał
rację. Byłem wszędzie. Zwiedziłem Stary i Nowy kontynent w całości i
wiem co nieco o rzemiośle różnych kultur. W ich stronach w 564-tym
roku z kosmosu spadł olbrzymi głaz. Dzięki wysoko rozwiniętej, jak na
tamte czasy, sztuce magii oraz znajomości astronomii, udało im się
spowolnić upadek asteroidy do na tyle niskiej prędkości by nie
wyrządził większych szkód. Do dzisiaj oddaję się cześć tym magom. To
ich zdolności pozwoliły uniknąć katastrofy na olbrzymią skalę, być
może nawet globalną. Sam głaz zawierał stal charakteryzującą się
olbrzymią wytrzymałością. To właśnie z niej wykonany był miecz.
Ostrze jest zawsze nienaturalnie zimne w dotyku, przez co nazwano je
“Zamieć”.
Kara oraz Tauros cały ten czas pracowali rozszyfrowując zwoje.
-Głos (głośny krzyk): EUREKA!!
Wybiegłem szybko z mojego pokoju i otworzyłem drzwi kwatery Taurosa
z której wybrzmiał dźwięk.
-Robert: Taurosie, co się stało?
-Tauros (podekscytowany): Robercie!! Udało mi się! Odszyfrowałem cały
pierwszy papirus!
-Tauros (patrzy na Karę stojącą z założonymi rękami i grymasem na
twarzy): Znaczy... Odszyfrowaliśmy... Kara udzieliła mi oczywiście wielu
świetnych rad, co prawda większość z nich już wiedziałem, ale...
-Kara: Dobrze już dobrze, powiedz Robertowi czego się dowiedziałeś,
zanim zemdlejesz z dumy, profesorze.
-Tauros: Naturalnie. Robercie usiądź. Ilość informacji może Cię
przytłoczyć.
Usiadłem przy stole przy których rozłożony był jeden z czterech zwoi.
-Tauros: A więc. Po kolei. Na początek udało mi się ustalić kolejność, w
której powinny być odczytane zwoje, lecz moje domysły nie miały z
początku sensu. Do czasu aż ustaliłem datowanie owych zwoi. Nie były
one zapisane jeden po drugim.
-Robert: Ciekawe... Jak udało Ci się to ustalić?
-Tauros (wyciąga urządzenie na stół): Dzięki temu. To Kazograf. Mój
autorski wynalazek. Pozwala na badanie stopnia rozkładu włókien
trzciny papirusowej z której wykonany jest sam papirus. Na tej
podstawie z dużą dokładnością potrafię stwierdzić datę jego powstania.
-Kara: Fascynujące urządzenie. Mówią, że ogranicza Cię tylko postęp
technologii, ale widzę, że i z tym potrafisz sobie poradzić profesorze,
tworząc własne urządzenia.
-Tauros (zachwycony): Dziękuję moja droga. Lecz jak wspominałem
pojawiło się dużo pytań. Sprawdziłem to kilka razy. Starannie
przeprowadziłem obliczenia i stwierdzam, że pierwszy papirus
datowany jest na 8600 rok przed naszą erą.
-Robert (zdziwiony): Słucham? To niemożliwe. Ludzie w tamtych
czasach nie używali pergaminów jako materiału do pisania. Pierwsze
użycie datowane jest na 900 rok przed nasza erą. W czasach na który
datujesz ten papirus ludzie pisali na zwierzęcych a nawet i ludzkich
skórach.
-Tauros: Dokładnie Robercie! Sprawdziłem to kilkukrotnie! Wszystko
się zgadza a po dalszych badaniach powstało tylko więcej pytań!
-Kara: Masz na myśli sam tekst?
-Tauros (zachwycony): TAK! Dokładnie moja uczennico! Wiedziałem, że
ty się tego domyślisz!
Nie widziałem Kary tak zawstydzonej i zarumienionej jednocześnie.
Pochwała od tak wybitnego profesora i mentora musiała dla niej wiele
znaczyć.
-Tauros: Chodzi o atrament! Można stwierdzić datę napisanego tekstu
poprzez ustalenie wartości zaniku trudno lotnych rozpuszczalników.
-Robert: Niech zgadnę. Do tego też stworzyłeś urządzenie?
-Tauros: A jakby inaczej! Jest jeszcze w fazie tworzenia, ale w wielu
przypadkach się sprawdził. Pomogłem nawet w defraudacji listów od
rzekomej Cesarzowej Joanny.
-Kara: Rzekomej?
-Tauros: Długa historia. Pewien krętacz wysyłał listy do Cesarza podając
się za jego żonę. Biedak nie wiedział, że odeszła z jakimś wieśniakiem a
krętacz udawał w listach jego porwaną żonę. Kazał sobie wysyłać złotą
biżuterię jako okup co zresztą Cesarz robił.
-Robert (zaciekawiony): Brzmi jak ciekawa historia, jak to się
skończyło?
-Tauros: Może innym razem Robercie. To dobra historia do stołu i
wódki. Wróćmy do zwoi. Ustaliłem, że tekst na pierwszym zwoju
napisano również w około 8600 roku przed naszą erą... Kara chcesz
dokończyć moją myśl?
-Kara: Papirus w tak wczesnych latach już naprowadził mnie na ten
trop ale teraz jestem pewna. Chodzi Ci o języki w których zapisano
tekst. Malogański był używany w latach 100-300 naszej ery przez
niewielkie plemię, które wybito. Teraz to martwy język praktycznie nie
używany. Kagarski jest również użyty w tekście. Co prawda używają go
do dzisiaj ale jego początki datuje się na 400 rok naszej ery, więc nie
mógł być zapisany w 8600 roku przed naszą erą.
-Tauros: Dokładnie. To może oznaczać tylko jedno. Osoba, która
napisała ten tekst... Potrafi przemieszczać się w czasie.
-Kara: Słyszałeś o jakimś zaklęciu pozwalającym na podróż w czasie?
-Tauros: Z tego co wiem nie istnieje takie zaklęcie. Może coś ze starszej
zakazanej magii, ale nie mam do niej dostępu.
-Robert: Uważasz, że podróż w czasie byłaby możliwa?
-Tauros: Naturalnie. I wcale nie trzeba by było do tego magii. Od dawna
interesuję się tym tematem i według moich teorii osoba rozpędzona do
dużych, naprawdę dużych prędkości, postrzegałaby czas wokół siebie
inaczej niż inni. Ale to tylko teorie. Jest jeden obecnie znany mi
przedsmak podróży w czasie.
-Kara (zdziwiona): Co masz na myśli?
-Tauros: Roberta oczywiście. Długowieczność jest w teorii podróżą w
czasie, co prawda tylko w przyszłość, ale zawsze.
-Kara (zaskoczona): Zaraz! Ty wiesz? Wiedziałeś o klątwie Roberta?
-Tauros: Oczywiście, wiem od dawna. Robert powiedział mi też o tym co
stało się w świątyni. Nawet nie wiesz jak zazdroszczę Ci, że widziałaś
jego demoniczną formę. Dałbym wiele żeby ją przestudiować, opisać
każdy szczegół... Robercie, myślałem, że powiedziałeś jej o tym, że
wiem.
-Robert: Nie było okazji.
-Kara: Zakładam, że nie zdążyłbyś wyciągnąć pióra by opisać cokolwiek
zanim zostałbyś rozszarpany profesorze....Ja... Przepraszam Robert nie
powinnam tego mówić.
-Robert: Nic się nie stało. To prawda. Byłbym dla Was olbrzymim
zagrożeniem gdybym się przemienił. Kara dobrze to wie po
wydarzeniach w świątyni.
-Kara: Zmieńmy temat. Profesorze. Skoro wiemy, że zwoje napisała
potężna osoba, która potrafi podróżować w czasie, może powiesz nam o
czym pisała?
-Tauros: Prawie o tym zapomniałem! Część tekstu jest w złej jakości
przez wyblakłe litery, lecz udało mi się ustalić, że jest to rytuał. W
kolejnych zwojach będą wypisane składniki do jego przeprowadzenia.
-Kara: Możesz odczytać nam tekst?
-Tauros (biorąc zwój do ręki): “...I stanie do walki brat przeciwko bratu.
Ciemność i Światło. Życie i Śmierć. Wojna i Pokój. Nie bójcie się.
Pierwszy z wybrańcem zjednoczą się...” Tutaj tekst jest przerwany.
Niżej dopisano. “Uwolnij mnie od wiecznej tułaczki i razem zwalczymy
Śmierć. Rytuał związania przeprowadź, by ramie w ramie zawalczyć ze
złem” Poniżej napisano więcej informacji o samym rytuale. “Składniki
potrzebne do rytuału opisałem na pozostałych trzech zwojach. Zdobądź
je i przeprowadź go zgodnie z opisem na ostatnim zwoju. Wierzę w
Ciebie, wybrańcu.”
-Tauros: Co o tym sądzicie?
-Robert: Ten tekst... Jest do mnie.
-Kara (zdziwiona): Co masz na myśli?
-Robert: Xarot od zawsze nazywał mnie swoim wybrańcem. “...Pierwszy
z Wybrańcem zjednoczą się...” Nie słyszałem, o kimś kogo nazywają
Pierwszym, i nie sądzę żeby to był Bóg Śmierci. Wydaje mi się, że to
właśnie autor tekstu, chce zjednoczyć siły do walki przeciwko
Xarotowi.
-Kara: To ma sens. Życie i Śmierć. Ciemność i Światło. To swoje
przeciwieństwa. Myślisz, że ten Pierwszy mówi o sobie jako o Światłości
i Życiu a o Xarocie jako Ciemności i Śmierci?
-Tauros: To by bardzo pasowało... Zabieram się od razu za
odszyfrowanie składników. Jeżeli jest szansa na zdobycie sojusznika,
na dodatek prawdopodobnie potężną istotę do walki z Xarotem to
chyba warto przeprowadzić ten rytuał?
-Robert: Dziękuję Taurosie. Powodzenia.
Miną tydzień od momentu gdy profesor podzielił się z nami
informacjami na temat pierwszego zwoju. Od tego czasu nieustannie
pracuje nad kolejnym z nich i nie chcę, aby mu przeszkadzać.
Przechodząc się po mieście usłyszałem o nowym zleceniu, przez które
zginęło już siedmiu wojowników. Podobno kapitan straży zebrał nie
małą sumę za potwora. Postanowiłem podjąć się temu wyzwaniu, lecz
muszę zebrać więcej informacji, skoro tylu śmiałków poległo w walce z
ową bestią. Udałem się do wieży, w której znajdowały się koszary.
Strażnik: Witaj. W jakiej sprawię?
Robert: Chcę pogadać z Kapitanem. Jest w środku?
Strażnik: Tak, jest w środku. Wchodź.
Wieża z wewnątrz wydawała się o wiele większa. Zawierała sporo
pomieszczeń, głównie jadalnie i kwatery strażników. Na samym środku
znajdowała się kwatera kapitana, do której wszedłem po zapukaniu w
drzwi.
Robert (w drzwiach wejściowych): Witaj. Mogę wejść
Kapitan straży (ćwicząc ataki na kukle treningowej): Co? Ahh tak,
proszę, usiądź przy moim biurku, zaraz skończę.
Widać, że kapitan był doświadczonym wojownikiem. Naprawdę dobrze
obchodził się z mieczem, dokładne cięcia pod dobrym kątem, do tego
wyśmienicie rzucał nożami do celu.
Robert: Widzę, że byle kogo nie zatrudniają do armii.
Kapitan: Dziękuje młodzieńcze. Wiesz trenuję sobie codziennie, żeby
nie wypaść z formy. W mieście nie dzieje się za wiele, czasami trzeba
stłuc kilku złodziejaszków po rękach czy przegnać kilku włóczęgów.
Kiedyś było ciekawiej...
Robert: Nudzisz się tutaj?
Kapitan: A żebyś wiedział. Służyłem w armii jako dowódca wojska Króla
Samuela w 1639 roku. Wtedy do się działo! Byłeś tylko Ty i przeciwnik.
Zabijesz albo zostaniesz zabity! A teraz... Jestem za stary na wojny to
przydzielili mnie tutaj...Ale coś czuję, że nie przybyłeś tutaj pisać moją
biografię, Robercie.
Robert: Widzę, że mnie już znasz.
Kapitan: Oczywiście. Słynny łowca potworów. Ubiłeś bestię z kanałów,
nie lada przeciwnik...Spokojnie. Robin to mój dobry przyjaciel.
Powiedział mi o wszystkim.
Robert: Więc zapewne wiesz po co przychodzę. Zlecenie dalej aktualne?
Kapitan: Myślę, że tak, chociaż... Jakieś dwie godziny temu pewien
facet przyszedł i mówił, że zabije potwora. Coś za długo mu schodzi
więc myślę, że skończył jak reszta tych co próbowali. A pokładałem w
nim spore nadzieję. Szkoda, że go nie widziałeś. Chłop wielki jak
stodoła.
Robert: Powiedz mi więcej o tym stworze? Znasz jego nazwę?
Kapitan: Nie bardzo znam się na tych bestiach. Walczyć z człowiekiem
to jeszcze mogę, ale co za czasy nam przyszły, by bić się z potworami. Z
tego co po karczmach mówią wieśniacy jest gigantyczny, jego łeb
przypomina kozi a oczy ma białe jak mleko. Wiem, że żyje w jaskini na
południe od wejścia do miasta. Napadł na kilkanaście już transportów
bydła. Ludzie boją się przyjeżdżać handlować a to źle wpłynie na
dochody miasta.
Robert: Nie możecie po prostu wysadzić jaskini i pogrzebać w niej
potwora? Kilka dynamitów byłoby tańsze niż wynająć specjalistę.
Kapitan: To będzie ostateczność. Zależy nam na tych jaskiniach. Nie
wiem, czy wiesz, ale trwały tam prace. Próbujemy zrobić skrót przez
jaskinie do pobliskich wiosek by usprawnić handel.
Robert: Rozumiem. Z Twoich opisów myślę, że to Szarkal albo jakiś
podgatunek Koczala. Tak czy inaczej, zajmę się tym.
Kapitan: Cieszę się. Płacę 1600 złotych monet po wykonanej robocie.
Wiesz zapłaciłbym Ci połowę przed, ale jak zginiesz to nie przyda Ci się
to złoto.
Robert: Wyczekuj mnie. Przyjdę z głową potwora.
Wyszedłem z kwatery kapitana i udałem się w stronę wyjścia z wieży.
Pod wejściem zaczepił mnie strażnik, który mnie wpuścił do środka.
Strażnik: Zaraz, poczekaj. Robert, tak? Idziesz polować na Bestię z
Południa?
Robert: Widzę, że dostała nawet przydomek. Takie są najgroźniejsze,
skoro sobie na niego zasłużyła. Tak, idę po potwora.
Strażnik: Mój syn... Poszedł dwa dni temu do jaskini. Głupiec uparł się,
że jak zabije bestię będzie miał sławę i szacunek ludzi do końca życia.
Mówiłem mu nie raz. To nie jest wojsko a jego przeciwnik to nie jest
byle żołnierz. Nie chciał słuchać. Wziął tarczę, włócznię i poszedł
pewnym krokiem przed siebie.
Robert: Skoro nie wrócił od dwóch dni... wiesz, że on nie...
Strażnik (smutny): Nie łudzę się, że mój syn ciągle żyje. Chce tylko byś
odnalazł jego ciało. Chce wyprawić mu godny pochówek. Żeby ludzie
widzieli, że zginą jak bohater. Nosił naszyjnik w kształcie liścia
koniczyny. To był jego szczęśliwy talizman.
Robert: Postaram się odnaleźć Twojego syna.
Strażnik: Dziękuję.
Musiałem wrócić do uczelni by zabrać mój nowy miecz. W końcu będę
miał szanse przetestować go w prawdziwym boju. Na korytarzu
wpadłem na Karę wychodzącą w kwatery Taurosa, który cały czas
wykrzykiwał coś sam do siebie, badając zwój.
Kara (zirytowana): Ehhh. Znowu to samo. Wpadł w jakiś trans.
Kompletnie nie zwraca uwagi na nic innego niż te zwoje. Spytałam go
czy potrzebuję pomocy to odpowiedział mi po trzydziestu minutach,
żebym zrobiła mu herbatę.
Robert: Typowy Tauros. Widziałaś co się stało, gdy powiedziałem mu o
zniszczeniu Zenitu? Popatrzył na mnie jakbym zabił całą jego rodzinę,
po czym prawie zapłakany odpowiedział “moje maleństwo”. Od tego
czasu wolałem się do niego nie zbliżać. Co teraz będziesz robić?
Kara: Pewnie wracam do swojej kwatery między książki. Zaczynam się
już nudzić.
Robert: Hmmm... A co powiesz na małą rozgrzewkę. Przyjąłem zlecenie
na Bestię z Południa. Może to być Szarkal, więc nie byle jaki
przeciwnik. Chcesz zarobić trochę złota?
Kara (zdzierczo): Od razu przyznaj, że nie dasz rady sam staruszku
Robert (szyderczo): Nie, po prostu ktoś musi nieść mój sprzęt. Wiesz
jako giermek bardzo mi się przydasz. Gdy już zbliżymy się do jaskini,
możesz uciec.
Kara (roześmiana): Hahaha... Szarkal powiadasz. Nie widziałam jeszcze
tego potwora. To może być ciekawe doświadczenie. Wezmę płaszcz i
ruszamy.
Udaliśmy się w stronę jaskiń. Po drodze dyskutując o nowych czarach
jakich uczy się Kara. Z tego co się dowiedziałem poznała wiele nowych
zaklęć i nawet udało jej się zakupić nową księgę. Zawierała częściowo
informacje o starej magii co jest niesamowicie rzadkie. Przez co księga
kosztowała fortunę, więc i Karze przyda się złoto. Gdy byliśmy około
dwieście metrów od jaskini, w której zamieszkał potwór słychać było
odgłosy dwóch uderzanych o siebie metali. Kara uniosła się w powietrze
by zobaczyć co się dzieje.
Kara: Robert! Szybko, musimy mu pomóc!
Dostrzegła w oddali mężczyznę walczącego z potworem! Miałem racje,
to był Szarkal. Olbrzym, dzierżący w ręku topór wykonany z całego
drzewa jako trzonu oraz obuchu ze stali, która służyła wcześniej jako
inne rzeczy wykonane przez ludzi. Potwór ten jest inteligentniejszy niż
inne bestie, co czyni z niego groźniejszego przeciwnika. Potrafi
wytwarzać proste narzędzia oraz łączy się w pary na całe życie mimo
faktu, iż nie może się rozmnażać. To o tym człowieku musiał mówić
kapitan straży. Walczył dzielnie z potworem. Rzeczywiście był to
olbrzymi facet, do tego walczący dwoma toporami.
Robert: Kara! Rzuć mną w stronę Szarkala!
Kara (zdziwiona): Zwariowałeś?
Robert: Zaufaj mi, zrób to!
Kara uniosła mnie w powietrze i cisnęła mną tak jak jej powiedziałem.
W powietrzu, będąc około trzydzieści metrów od potwora wyciągnąłem
Zamieć i przygotowałem się do ataku. Potwór był zajęty walką z
wojownikiem, lecz potrzebował on pomocy. Zasłaniał się swoimi
toporami, w trakcie, gdy Szarkal naciskał swoim olbrzymim toporem na
jego bronie. Wbiłem broń w plecy bestii i zachowując dynamikę lotu,
rozciąłem bestię poważnie ją raniąc, jednocześnie wyhamowując
momentum zachowane po rzucie Kary. Szarkal wpadł w szał. Zaczął
wściekle machać toporem co dało szanse nieznanemu wojownikowi
również zaatakować. Odciął połowę stopy bestii jednym z toporów a
drugi wbił w jego nogę. Bestia nie pozostawała dłużna i silnym ruchem
ręki cisnęła wojownikiem o kamienną ścianę. Ten jednak wstał, jak
gdyby nic się nie stało. Nawet nie upuścił toporów z dłoni. Zaczął
szarżować na Szarkala, lecz ten znowu go uderzył. Tym razem wojownik
upadł na ziemię, wciąż próbując się podnieść. Potwór rykną wziął
zamach na nieznanego wojownika by dokończyć dzieła. Kara
unieruchomiła rękę potwora w powietrzu magią, by ten nie mógł
zaatakować. Wspiąłem się po plecach bestii i odciąłem palce jego ręki
przez co opuścił swój topór na ziemie. Czar Kary przestał działać a
potwór zaczął zwijać się z bólu trzymając się za dłoń swoją drugą ręką.
Wnet wojownik wstał z ziemi, podszedł pod topór potwora leżący na
ziemi i z olbrzymim wysiłkiem podniósł go wykonując zamach. Jednym
ruchem przeciął brzuch Szarkala a jego wnętrzności upadły na ziemie,
po czym bestia wydała ostatni oddech.
Kara: Cóż to była za walka!
Robert: Ciekawie było. Hej, Ty. Dasz radę wstać?
Powiedziałem do wojownika, który siedział na ziemi zasapany. Lecz nic
nie odpowiedział
Kara: Jesteś ranny... Pozwól, że uleczę twe rany.
Powiedziała do niego Kara.
Nieznajomy (zirytowany): Nie! Zostaw. Mają mi przypominać o tej
walce.
Sądząc po tym jak wyglądał naprawdę trzymał się tego co powiedział.
Blizna na bliźnie. Starczy około sześćdziesięciu letni mężczyzna, wstał
z ziemi, podniósł swoje topory i ruszył w swoją stronę, oddalając się od
miasta.
Nieznajomy (zatrzymał się i odwrócił głowę): Dziękuję za pomoc.
Robert: Tala Moana.
Nieznajomy odwrócił się natychmiast i zaczął kierować się w moją
stronę.
Nieznajomy: Tala Moana, bracie.
Powiedział po czym odłożył jeden topór i podał mi dłoń, którą
uścisnąłem.
Nieznajomy: Mam na imię Andras, bracie.
Robert: Jestem Robert a to jest moja przyjaciółka, Kara.
Kiwną głową w stronę Kary na powitanie.
Andras: Robert. Słyszałem o Tobie wiele dobrego. Od dawna jesteś na
szlaku?
Robert: Bardzo dawna. A Ty?
Andras: Po szkoleniu zaciągnąłem się do armii. Po kilku latach
uznałem, że nie jest to wyzwanie, którego szukałem. Tydzień na polu
bitwy był prostszy niż godzina naszego treningu. Pamiętasz je?
Robert: Tego się nie zapomina. Terror dawał nam niezły wycisk.
Andras: Całe życie szukał godnego przeciwnika, ale nie mógł go znaleźć.
W końcu udał się do Nagani, gdzie potworów jest najwięcej. Walczył
miesiąc otoczony tysiącami stworów. Jego ciało jest teraz w Sanktum,
byśmy mogli oddawać mu cześć.
Robert: Niech walczy teraz na Czerwonych Wzgórzach, jak jego
przodkowie.
Powiedziałem oddając cześć Terrorowi.
Andras: Niech walczy.
Robert: Kto teraz rządzi w Sanktum?
Andras: Ja.
Robert: A więc jesteś synem Terrora. Miło Cię poznać. To dla mnie
zaszczyt.
Andras: Miło spotkać brata na szlaku. Jesteś młody jak osobę po
szkoleniu. Kiedy skończyłeś trening?
Robert: Dosyć dawno temu. Po prostu jestem starszy niż wyglądam.
Andras: Rozumiem... Wracaj do miasta. Nie miałem zamiaru odbierać
złota za bestię. Czeka na Ciebie nie mała suma, ja po prostu chciałem
wyzwania.
Robert: Od razu widać, że jesteś synem Terrora. Powodzenia na szlaku.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, bracie.
Andras: Wróć kiedyś do Sanktum. Bramy stoją dla Ciebie otwarte.
Bywaj
Andras podniósł swój topór i kierował się ścieżką oddalając się od
miasta.
Kara (zszokowana): Wyjaśnisz mi co tu się właściwie stało? Kim on był i
dlaczego się znacie.
Robert: Opowiem Ci wszystko w drodze powrotnej. Mamy tu jeszcze
jedną rzecz do załatwienia. Szukaj ciała młodego chłopaka z
medalionem w kształcie koniczyny.
Kara: To ktoś znajomy?
Robert: Obiecałem strażnikowi, że odzyskam ciało jego syna. Dwa dni
temu poszedł walczyć z Bestia z Południa.
Nie mogliśmy znaleźć ciała z takowym amuletem więc Kara wpadła na
pewien pomysł.
Kara: Znajdziemy go w inny sposób. Użyję zaklęcia Starszej magii, które
niedawno poznałam.
Robert: Jak działa?
Kara: Położę dłoń na ciele trupa. Będę mogła zobaczyć jego ostatnie
wspomnienia przed śmiercią.
Robert: Brzmi dobrze, spróbuj.
Położyła swą dłoń na głowie denata.
Kara (obrzydzona): Fuuuj, to nie on. Już żałuję używania tego zaklęcia.
Robert: Dlaczego? Co widziałaś?
Kara: Ten facet niedawno był w burdelu. Tyle informacji powinno Ci
wystarczyć.
Robert (zdzierczo): Rzeczywiście ciekawe zaklęcie. Spróbuj teraz tego.
Wskazałem na kolejnego trupa młodszego mężczyzny.
Kara (wkurzona): Widzę, że się dobrze bawisz. Proszę. Popatrz sobie ze
mną.
Jedną ręką dotknęła ciało mężczyzny a drugą mojej dłoni przez co
widziałem to co ona.
Robert: To on. Poznaję jego ojca. To chyba wspomnienie kłótni tuż
przed jego wyjściem.
Kara: Biedny chłopiec. Chciał zyskać rozgłos i uznanie miasta a
skończył zgnieciony jak robak. Popatrz na jego kości. Chyba wszystkie
są połamane.
Robert: Nic już nie możemy zrobić. Teraz chociaż jego ojciec może go
pochować a to też jest ważne. Powiadomię strażnika, gdzie znajdzie
ciało syna.
Kara: Dobrze. Wracajmy do miasta.
Wstaliśmy od ciała młodzieńca i ruszyliśmy powolnym krokiem w
stronę bram miasta.
Kara: Tala Moana. To powiedziałeś do Andrasa po czym kompletnie
zmienił swoje zachowanie. Co to znaczy? Nie znam tego języka.
Robert: To przywitanie. Nie jest w żadnym znanym Ci języku, ponieważ
oficjalnie nie istnieje.
Kara: Więc... Należeliście do jakiejś sekty?
Robert: Nic z tych rzeczy. Sanktum to miejsce znajdujące się wysoko w
górach na północy Starego Kontynentu. Ścieżki do tego miejsca są
bardzo dobrze zatarte i jak dotąd nikt obcy go nie odnalazł.
Kara: Skąd wiedziałeś, że Andras jest jednym z jego członków?
Robert: Kapitan straży powiedział mi, że olbrzymi facet poszedł dwie
godziny temu walczyć z potworem. Opisem pasował więc założyłem, że
to on. Tylko ktoś z Sanktum mógł tak długo walczyć z Szarkalem i
przeżyć.
Kara: Należałeś do Sanktum?
Robert: Tak. Praktycznie od samych jego początków. Gdy Terror
dopiero miał kilku wojowników pod swoim skrzydłem.
Kara: Powiedz mi więcej o tym Terrorze. To Twój przyjaciel?
Robert: W 1541 roku Utah terroryzował Goliat z Kanionu. Pewnie o nim
słyszałaś.
Kara: Oczywiście, kto nie słyszał. Czytałam, że zabił go drwal rzucając
mu kłodę pod nogę. Bestia się pośliznęła i skręciła kark.
Robert: To Terror go zabił. Walka trwała cały dzień. Sytuacja
przypominała nawet tą która zdarzyła się dzisiaj. Jechałem konno
niedaleko miejsca walki. Usłyszałem, jak wymieniali się ciosami. Bestia
była przeogromna. Czterokrotnie większa niż Szarkal. Piasek, na
którym walczyli był czerwony od krwi zarówno Jego jak i bestii.
Miałem przy koniu długą linę i zarzuciłem ją na szyję potwora a drugi
koniec przywiązałem do drzewa. Potwór był tak zajęty walką, że nawet
tego nie zauważył. Terror zobaczył co chcę zrobić. Skoczył z urwiska a
bestia za nim, lecz zawisła na linie i skręciła swój kark. Tak zacząłem
znajomość z Terrorem.
Kara: Niesamowite. Ciekawe skąd wzięła się ta bajka o drwalu.
Robert: To też zasługa Terrora. Nie chciał rozgłosu czy sławy. Odciął
wielki łeb potwora i podrzucił śpiącemu drwalowi. Tak zrodziła się
legenda.
Kara: Co było dalej?
Robert: Na początku Terror był zły, że wtrąciłem się do jego walki.
Jednak po czasie zaimponowało mu to jak pomysłowo pozbyliśmy się
bestii. Poszliśmy razem do karczmy uczcić zwycięstwo piwem i
zaprzyjaźniliśmy się. Tak po czasie skończyłem w Sanktum na jego
treningu.
Kara: Andras mówił, że Terror zginął przy walce z tysiącem potworów.
To może być prawda?
Robert: Znając jego? Tak właśnie było. Wiele rzeczy nas łączyło, ale
głównie fakt, iż obaj byliśmy znudzeni życiem. On szukał wyzwania a ja
śmierci.
Kara: Mam nadzieję, że Twoje podejście do życia zmieniło się od tego
czasu?
Robert: Te zwoje... Naprawdę dają mi chociaż trochę nadziei. Sądzę, że
w końcu jestem bliżej zdjęcia klątwy niż kiedykolwiek wcześniej.
Kara: Cieszę się, że mogę być tego częścią.
Robert: Kara...Powiedz mi, dlaczego to robisz? Dlaczego chcesz mi
pomóc? Na wyspie mówiłaś, że czujesz powołanie by zniszczyć Xarota i
zdjąć moją klątwę. Nie zrozum mnie źle, naprawdę cieszę się, że jesteś
ze mną. Bardzo dużo dla mnie zrobiłaś, ale żyję też na tyle długo by
wiedzieć, że nikt nie pomaga bezinteresownie.
Kara (poddenerwowana): Ja...Nie ma sensu dalej tego przed tobą kryć.
Sam powiedziałeś mi wiele swoich tajemnic, więc myślę, że już czas.
Proszę nie zadręczaj się po tym co Ci powiem. To nie Twoja wina i
dobrze to wiem
Robert (zdziwiony): O co chodzi?
Kara: Okłamałam Cię, jeżeli chodzi o podróż w czasie. Znałam jedną
osobę, która potrafiła tego dokonać.
Robert (zaskoczony): Naprawdę? Kto taki?
Kara (smutna): Mój ojciec. Verion.
Robert (w szoku): On... Był wtedy w świątyni, gdy się to wszystko
zaczęło. Zabiłem wszystkich. Katianę jak i swoich ludzi. Ja...Zabiłem
Twojego ojca.
Kara:(krzyczy) Wiem, że to nie Twoja wina! Mój ojciec wiedział na co się
pisze! Wiedział jak wielkie to ryzyko, ale dokonał tego. Dzięki jego
błogosławieństwu które na Ciebie rzucił, uratował świat.
Robert (smutny): Twój ojciec uratował mi życie. A ja go zabiłem.
Przepraszam Kara.
Ta rozmowa z Karą była najtrudniejszą rozmową w moim życiu.
Dowiedziałem się tak wiele a jednocześnie narodziło się więcej nowych
pytań. Skoro Kara wiedziała, że jej ojciec zginą przeze mnie, powinna
mnie nienawidzić a nie mi pomagać.
Kara: Robert. Proszę Cię. Nie mów nikomu o tym czego się
dowiedziałeś. Mój ojciec nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o
podróżach w czasie. Niesie to wiele zagrożeń przez zmiany przeszłości i
jednocześnie przyszłości. Gdyby ktoś wykorzystał to do niecnych celów
cały świat mógłby przestać istnieć. Nie wyobrażam sobie Xarota z taką
mocą! Obiecaj mi! Nawet profesor nie może o tym wiedzieć.
Robert: Zachowam tą informację dla siebie do końca świata. Jestem to
winien Verionowi. Jednego wciąż nie rozumiem. Dlaczego mi
pomagasz? Powinnaś chcieć mojej śmierci.
Kara: Verion przeniósł się do Twoich czasów, gdy miałam piętnaście lat.
Świat wcale nie wyglądał tak jak wygląda teraz. Wszystko było w
chaosie. Ty jako demon razem z Xarotem opanowaliście wszystkie
kontynenty siejąc pogrom i zniszczenie. Potworów było znacznie więcej
niż ludzi. To był koszmar. Ludzkość była na skraju wyginięcia. Mój
ojciec na chwilę przed podróżą w czasie powiedział mi, że zostawi dla
mnie i kolejnych pokoleń lepszy świat. Rzucił na mnie czar, bym jako
jedyna nie straciła wspomnień tego jak było kiedyś. Chwilę po tym, gdy
znikną. Cały świat stał się piękny. Miasta, państwa, pełno ludzi i życia.
Roślinność znowu ożyła a dzieci bawiły się na podwórkach. Nikt nie
wiedział nawet, że wszystko to co teraz mają to zasługa mego ojca.
Zmieniając przeszłość, zapobiegając Twojej całkowitej transformacji,
uratował wszystkich.
Robert: Kara... Nie wiem co powiedzieć.
Kara: Robercie. Gdy dowiedziałam się na wyspie, iż jesteś przeklęty, że
od tamtej pory podróżujesz po świecie poczułam, że jesteś jak ja.
Kolejna ofiara Xarota która cierpi przez jego tyranię. Muszę dokończyć
dzieło mego ojca. Raz na zawszę musimy pozbyć się Xarota by świat
nigdy nie skończył tak jak za czasów jego panowania. Teraz masz
odpowiedź, dlaczego Ci pomagam.
Robert: Nigdy nie zapomnę tego co Twój ojciec zrobił dla świata.
Dziękuję, że powiedziałaś mi prawdę. Mamy ten sam cel. Chwycimy
Xarota za gardło i razem złamiemy mu kark.
Kara: Mam nadzieję, że zwoje pomogą nam tego dokonać. I Robercie...
Nawet jeżeli nie, wspólnie znajdziemy kolejny sposób.
Przez cały ten czas, który spędziłem na świecie, nigdy nie pomyślałem
jak inaczej wszystko mogło się zakończyć. Całe moje życie zmieniło się
przez poświęcenie jednego człowieka. Dzięki wyznaniu Kary zacząłem
postrzegać wiele spraw z innej perspektywy. Spotkanie z nią było
największym wydarzeniem w moim życiu i jestem za to wdzięczny.
Część drogi powrotnej wróciliśmy w milczeniu pogrążeni we własnych
myślach. Oczom ukazała nam się brama miasta. Zbliżaliśmy się do celu.
Kara (przerywając ciszę): Prawie jesteśmy. Robercie Dziękuję za to, że
wyciągnąłeś mnie na tą przygodę. Pewnie nigdy jej nie zapomnę.
Robert (z uśmiechem): Ja z pewnością nie zapomnę jej do końca życia.
Kara (szyderczo): Wiesz o czym jeszcze nie zapomniesz? O mojej
zapłacie za potwora
Robert (śmiejąc się): Oczywiście. Kieruję się prosto do wieży.
Kara (uśmiechnięta): Ja lecę prosto do łóżka. Ta podróż zwaliła mnie z
nóg. Muszę częściej chodzić a mniej latać.
Robert (zdzierczo): Przez te czary robisz się zbyt wygodna, a ja
potrzebuję twardych sojuszników.
Kara (szyderczo): Skopałabym Ci tyłek tak szybko, że nieśmiertelność
by Ci nie pomogła.
Robert (uśmiechnięty): Jestem pewien, że tak właśnie by było.
Pożegnałem się z Karą pod uczelnią i udałem się do wieży strażników.
Przed nią czekał ojciec chłopaka, którego znaleźliśmy przy jaskini.
Zobaczył mnie i podbiegł do mnie opuszczając wartę.
Strażnik: Robercie, wróciłeś! I co udało Ci się odnaleźć mojego
chłopca?
Robert: Odnalazłem go. Nie mogłem znaleźć jego medalionu, lecz
potwierdziłem, że to on. Jego ciało jest po prawej stronie od wejścia.
Oparte o głaz.
Strażnik: Jesteś pewien, że to mój syn? Jak, skoro nie miał medalionu?
Robert: Miał przy sobie włócznię oraz tarczę, tak jak mówiłeś. Poza
tym. Wygląda bardzo podobnie do Ciebie. Jestem pewien, że to on.
Strażnik (zapłakany): Ja... Dziękuję. Za chwilę kończę moją wartę i lecę
po ciało syna.
Robert: Zaczekaj. Może to niewiele, ale jego włócznia była zakrwawiona.
Myślę, że wyprowadził kilka ataków w potwora zanim.... W pewnym
stopniu pomógł mi w tej walce. Osłabił bestię dzięki czemu łatwiej było
mi ją pokonać. Zginą jak bohater.
Strażnik (wstrzymując łzy): Dziękuję za te słowa. Bywaj w zdrowiu.
Wszedłem do środka prosto do kwatery kapitana.
Kapitan: Wiesz co? Nie miałem wątpliwości, że wrócisz. To koniec?
Robert: Bestia zabita. Możesz wysłać górników do kopalni.
Kapitan: Tak zrobię. Oto i obiecana zapłata. Słyszałem co powiedziałeś
Hubertowi, strażnikowi przed drzwiami. Masz dobre serce i jesteś
wspaniałym wojownikiem. Cieszę się, że Cię poznałem. Proszę weź to.
Ten naszyjnik przekazał mi mój ojciec. To jaskółka przebita strzałą w
serce. Symbolizuje oddanie sprawie oraz stratę bliskiej osoby.
Robert: Kapitanie. Nie mogę tego przyjąć. To pamiątka rodzinna.
Kapitan: Mój dziadek dał ją mojemu ojcu a on dał ją mnie. Mój syn
zginą na wojnie i wróciła do mnie. Teraz jestem za stary na syna a chcę
by ktoś miał ten talizman. Nie musisz go nosić. Możesz go podarować
komuś kto Twoim zdaniem zasługuję na nią. Po prostu to weź.
Robert: Przykro mi z powodu Twojego syna. Dziękuję za prezent. Wiele
dla mnie znaczy.
Kapitan: Ruszaj wojowniku! Przynieś chwałę sobie i bliskim.
Udałem się w stronę uczelni. Przez miasto zobaczyłem pędzący wóz
ciągnięty przez dwa konie kierujący się w stronę jaskini na południu a
na nim strażnik kiwający mi głową. Cieszę się, że będzie mógł
zakończyć rozdział historii swojego syna. Daje mi to nadzieję, że kiedyś
i ja zakończę moją historię. Wszedłem przez drzwi uczelni. Oczywiście
wszędzie słychać było Taurosa krzyczącego sam do siebie, jak wielkim
jest geniuszem. Podszedłem do lekko uchylonych drzwi do komnaty
Kary.
Robert (pukając w drzwi): Wybacz. Widzę, że jeszcze nie śpisz. Mam
Twoją część za bestię.
Położyłem olbrzymi worek monet na jej szafce przy łóżku.
Kara: Dziękuję. Interesy z Tobą to przyjemność.
Robert: Mam dla Ciebie coś jeszcze. Możesz się odwrócić?
Kara zdziwiona, ale posłuchała mojej prośby. Przerzuciłem jej długie
rude włosy na jedną stronę i założyłem naszyjnik zapinając z tyłu szyi.
Robert: To jaskółka z sercem przebitym strzałą.
Kara: Pamiątka po utracie bliskiej osoby oraz symbol oddania. Jest
piękna, dziękuję Robercie.
Robert: Dobrej nocy Kara. Mam nadzieję, że dasz radę zasnąć przy
krzykach Taurosa.
Kara: Przyzwyczaiłam się. Jeszcze raz dziękuję za prezent.
Wszedłem do wanny, wróciłem do mojej komnaty i położyłem się w
łóżku, wciąż przytłoczony zdarzeniami dzisiejszego dnia. Pozostało mi
wypocząć i czekać na więcej informacji od profesora. Teraz gdy
wszystko zrozumiałem, czuję się pewniejszy i wiem jak potężnym
sojusznikiem będzie dla mnie Kara.
Rozdział Czwarty:
Przeklęta Żona:
Wszystkie wydarzenia związane z dzisiejszym dniem sprawiły, że
zasnąłem bardzo szybko. Ciche postukiwanie deszczu o dach uczelni
bardzo mi w tym pomogło. Potrzebuję odpoczynku po walce jak i czasu
by ochłonąć po wszystkim co wyjawiła mi Kara. Liczę, że jutrzejszy
dzień przyniesie nowe informacje o rytuale związania opisanego na
pierwszym zwoju. Słyszałem, jak profesor krzyczał o ostatnich szlifach.
Może jest blisko poznania pierwszego ze składników. Przez sen
usłyszałem głośny hałas niedaleko uczelni. Uznałem, że to burza.
Kolejne uderzenia jeszcze głośniejsze zerwało mnie ze snu. To nie
piorun. Głośne echo rozniosło się po korytarzach uczelni. Ktoś z wielką
siłą dobijał się do drzwi. Profesor i kilku innych studentów wyszło na
główną salę by sprawdzić co się dzieje.
Tauros: Ktoś chce się włamać?
Robert: Profesorze, wracaj do swojej kwatery, ja się tym zajmę. Wy,
wejdźcie z powrotem do pokoi i zamknijcie za sobą drzwi na klucz.
Powiedziałem do grupki uczniów profesora przyglądających się sytuacji,
po czym zrobili, jak im powiedziałem. Z pokoju wyszła zaspana Kara.
Kara: Co się dzieje? Skąd ten hałas?
Robert: Chyba jacyś złodzieje próbują włamać się do uczelni. Wracam
do pokoju po miecz.
Pobiegłem do kwatery i sięgnąłem po Zamieć opartą o szafkę przy
łóżku. Zapiąłem pochwę przy pasie i szybko wyszedłem z pokoju. To co
zobaczyłem wracając na korytarz kompletnie mnie zamurowało. Duże
drzwi wejściowe otwarte na oścież a przez nie widać płonące
zrujnowane budynki, setki martwych mieszkańców przygniecionych
pod gruzami i wszystko w płomieniach. Wnet przez drzwi i okna
wbiegała armia demonów. Całe pomieszczenie wypełniało się
nieskończoną liczbą bestii. Rzuciły się cała gromadą pierwsze na
profesora, który nie zdążył zareagować. Rozszarpały go na części.
Swoimi szponami kilkukrotnie przebijały go na wylot przez klatkę
piersiową.
Kara (przerażona): Profesorze!!! Nie!!!
Robert (przerażony): Taurosie!!
Kara wpadła w szok. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jej oczy
zaświeciły jasno fioletowym kolorem. Podniosła rękę po czym dziesiątki
potworów przy ciele profesora, które przyczyniły się jego śmierci
uniosły się bezwładnie w powietrze. Kara zacisnęła pięść po czym ich
ciała zgniotły się jak kartka papieru. Połamane wykrwawiające się
truchła upadły na ziemie. Czarodziejka opuściła dłoń patrząc smutna w
moje oczy.
Kara (przerażona): Zabiłeś mojego ojca potwo...
Kara nie zdążyła dokończyć. Jej gardło zostało przecięte szponem a
ciało bezwładnie upadło na ziemię.
Xarot (zlizując krew Kary z własnych szponów): Czysta krew...
Nie mogłem się ruszyć. Chciałem sięgnąć po miecz, lecz ciało
odmawiało mi posłuszeństwa. Mogłem tylko przyglądać się temu co robi
Xarot. Jego armia stała bez ruchu wpatrując się we mnie.
Xarot (podchodząc pod twarz Roberta): Widzisz jak słabi są? To
karaluchy. Zniewolenie będzie najlepszym co może ich spotkać. W
końcu jesteś gotowy mój Wybrańcu. Chodź, odbierzmy co nasze.
Bóg Śmierci po tych słowach wbił szpony w me serce a ja ryknąłem
głośno demonicznym głosem.
Tauros: Robercie!!
Profesor szarpał mocno za moje ramiona.
Tauros: Obudź się!!
Robert: Profesorze?! Nic Ci nie jest?
Tauros: A co miałoby się stać?
Robert (próbując wstać z łóżka): Kara! Gdzie ona jest?!
Tauros (przejęty): Uspokój się! Kara śpi w swoim pokoju. Krzyczałeś
przez sen... Pamiętasz co Ci się śniło? Pierwsze chwilę po przebudzeniu
są najistotniejsze by zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
Robert: Pamiętam wszystko dokładnie. To był koszmar.
Tauros: Domyślam się. Krzyczałeś jakby cię rozszarpali żywcem. To
tylko zły sen. Wiesz...Może uda nam się coś z niego wywnioskować.
Zanim Cię jeszcze poznałem, gdy byłem tutaj uczniem. Studiowaliśmy
ludzki umysł. Nie chcę zanudzać Cię szczegółami, lecz przy badaniach
związanych ze snem zauważyliśmy, że człowiek często ukazuje swoje
skrywane emocje właśnie podczas snu.
Robert: W moim śnie. Xarot i jego armia zabili Ciebię i Karę a ja nie
mogłem nic zrobić. Chciałem pomóc, lecz moje ciało odmawiało
posłuszeństwa
Tauros: Hmmm. Bezradność. Podświadomie czujesz, że nie możesz nic
zrobić. Prawdopodobnie ze swoją klątwą. Czy tak właśnie jest?
Robert (zamyślony): Przez cały ten czas. Próbowałem już tylu rzeczy.
Zaczynają mi się ze sobą zlewać. Sam już nie wiem co robić.
Tauros: Nie martw się. Mam same dobre nowiny. Przed chwilą udało mi
się odszyfrować drugi zwój. Wypocznij. Jutro opowiem Ci więcej.
Robert: Wypocznij? Powiedz mi profesorze, kiedy Ty ostatnio spałeś?
Ciągle widziałem Cię w pracowni badając zwoje. Nie wiem jak ciągle
możesz funkcjonować bez snu.
Tauros: Przyjąłem bardziej wydajną technikę zaspakajania potrzeby
snu. Podczas dnia sześciokrotnie udaję się na trzydziestu minutowe
drzemki. Dzięki temu nie tracę tak dużo czasu na sen, jednocześnie
pozostając wypoczętym.
Robert: Nawet do kwestii spania podchodzisz naukowo. Poznałem
tysiące ludzi, ale nigdy nie spotkałem kogoś tak wybitnego jak Ty.
Naprawdę, przewyższasz swoją wiedzą obecne czasy.
Tauros (uśmiechnięty): Cóż, chętnie bym jeszcze posłuchał, jak mnie
pochwalasz, ale musisz zebrać siły przed jutrzejszym dniem. Wierz mi,
będzie się działo.
Robert: Dobranoc profesorze.
Tauros wyszedł z mojego pokoju a ja zasnąłem czekając z
niecierpliwością na następny dzień.
Kara (pukając do drzwi): Robercie? Zaspałeś! Wstawaj. Tauros woła nas
do swojej komnaty. Podobno ma informację o pierwszym składniku!
Robert: Oczywiście. Już się ubieram i do was schodzę. Przygotuję
herbatę.
Kara (uśmiechnięta): Byłoby miło. W końcu chociaż raz to nie ja będę
od rana w kuchni. Skoro już jesteś dzisiaj taki miły, zjadłabym placki z
jagodami na śniadanie.
Robert (śmieje się): Daj palec a porwie całą dłoń. Wiesz co? Zgoda.
Czekajcie na mnie u Taurosa.
Kara (śmieje się): Poważnie?! Mam nadzieję, że przez swoje życie
nauczyłeś się gotować.
Robert: Moja droga. Żebyś Ty mnie widziała w 1100 roku w kuchni
Króla Juliusza Tyrana.
Kara: Byłeś królewskim kucharzem w dodatku tego potwora? Nikt nie
zasłyną z gorszych rządów niż on.
Robert: Wiesz, jak zginą?
Kara: Został otruty... Zaraz! Ty go otrułeś?!
Robert (z poważną miną): Dalej chcesz, żebym dla Ciebie gotował?
Kara: Próbujesz mnie nastraszyć!? Rób placki, nie wywiniesz się już.
Robert (śmiejąc się): Cóż... Musiałem spróbować.
Kara wyszła z mojego pokoju roześmiana a ja udałem się przygotować
posiłek. Dwadzieścia minut później wkroczyłem do komnaty Taurosa ze
srebrną tacą pełną placków oraz trzema kubkami herbaty.
Kara: Zrobiłeś to wszystko w tak krótkim czasie?!
Tauros: Wyglądają na smaczne. Można?
Powiedział profesor wystawiając pustą tacę
Robert: Oczywiście! Częstujcie się.
Kara i Tauros rzucili się na posiłek.
Kara (zachwycona): To jest najlepsza rzecz jaką w życiu jadłam! Zamiast
zarabiać na zabijaniu potworów otwieraj karczmę Robercie.
Tauros: Są przepyszne! Byłem taki głodny!
Będę ten moment bardzo dobrze wspominać. Widok ich szczęśliwych
twarzy to coś co momentalnie może poprawić humor.
Robert: Cieszę się, że Wam smakuje. Smacznego.
Powiedziałem, również biorąc jeden z placków. Po dziesięciu minutach
cała taca placków zniknęła i każdy był gotowy do działania.
Tauros: Dobrze się złożyło. Teraz nie będziemy głodni podczas długiej
podróży.
Kara: O jakiej podróży mówisz profesorze?
Tauros: Związanej z drugim zwojem. Udajemy się do Viridian a
dokładniej, Nagani.
Robert: Nagani? Nie byłem tam od setek lat.
Kara: Siedlisko potworów? Dlaczego akurat tam profesorze?
Tauros (sięga po zwój): Pozwólcie, że zacytuję. “...Moja kochana Felina.
Sposobu zakończenia wszystkiego szukała, co matką wszystkich bestii
została. Jej serce pierwszym składnikiem będzie. Wybrańcu. Zakończ
jej cierpienia i jej zbłąkaną duszę wyprowadź z cienia...”
Kara: Nigdy nie słyszałam o żadnej Felinie.
Robert (z niedowierzaniem): Niemożliwe, ale to musi być ona. Teraz to
wszystko pasuje.
Tauros (zaciekawiony): Robercie. Może podzielisz się z nami swoją
wiedzą? Wiesz jak nie lubię czegoś nie wiedzieć.
Kara: Teraz wiesz jak My się czujemy przy Tobie, profesorze.
Robert: Dawno temu, jeszcze przed wydarzeniami w Nagani, przed tym
jak potwory pojawiły się na świecie, spotkałem kobietę z tym imieniem.
To musi być ona.
Kara: Skąd wiesz, że to ta sama osoba?
Robert: Spotkałem ją będąc na szlaku. W Veridian zagrożenie poza
miastami nie było dużo mniejsze niż jest obecnie. Szalała tam Hanza
bandytów zwana Czarny Świt. Byli znani w całym państwie.
Tauros: Czytałem o nich. Podobno była to najbardziej liczebna grupa
przestępcza w historii.
Robert: Zgadza się. Byłem wtedy w Nagani. Pewien wieśniak powiedział,
że ludzie z Czarnego Świtu przyjechali do pobliskiej wioski i porwali
jego córkę. Władze nie chciały narażać się bandytom więc nawet nie
zareagowali na jego prośby o wysłanie kogoś by ją odbić. W końcu
zdarzało się to na tyle często, że przestali zwracać uwagę na porwania
kobiet.
Kara: Znając Ciebie, zgodziłeś się mu pomóc?
Robert: Nic nie miałem do stracenia. Nawet gdyby mnie tam zabili,
wszyscy co do jednego podzieliliby ten sam los. Poza tym dowiedziałem
się, że to jego jedyne dziecko. Nie chciałem by ją stracił.
Tauros: Ta kobieta, córka. To była Felina?
Robert: Nie, spotkałem ją tam przypadkowo.
Zakradłem się do środka fortecy. Moim zamiarem było uwolnić jak
najwięcej więźniów zanim wybuchłaby ewentualna walka. Kto wie czy
nie pozabijałbym tych kobiet w razie przemiany. Klatki były pełne
zmaltretowanych kobiet, niektóre z nich ledwo przytomne a część już
martwa. Zobaczyłem ją w jednej z klatek.
Robert (cicho): Nie martw się. Jestem tu by Wam pomóc. Odsuń się od
drzwi. Spróbuję otworzyć zamek.
Felina (ledwo żyjąca): Przedmiot na stole. Proszę
Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Podszedłem do stołu i zobaczyłem
dziwną pieczęć a na niej symbol. Coś przypominające wagę. Wziąłem
przedmiot ze stołu i wręczyłem go kobiecie. Ta chwyciła go mocno w
dłoń pochyliła głowę i szepnęła jakieś słowo. Nagle symbol zaczął
świecić. Zniknął z jej dłoni a na nadgarstku pojawił się tatuaż z tym
samym symbolem. Kobieta momentalnie zniknęła ze swojej klatki i
pojawiła się za moimi plecami w stanie jakby nigdy nikt jej nie uderzył,
mimo iż przed chwilą ledwo żyła.
Felina (wskazując palcem): Mogę to pożyczyć?
Pokazała na nóż, który nosiłem przy pasie. Lekko zdziwiony
wyciągnąłem go z pochwy i dałem do ręki jednocześnie chwytając
mocniej mój miecz w razie jej ataku.
Felina (spokojnym głosem): Dziękuje. Zaraz wracam.
Po czym rozpłynęła się w powietrzu na moich oczach. Chwilę później
usłyszałem krzyki członków Hanzy w całym budynku. Wrzeszczeli z
bólu wydając ostatnie dźwięki. Kobieta pojawiła się znowu przed moimi
oczami.
Felina: Proszę.
Wyciągnęła dłoń wręczając mi mój zakrwawiony nóż.
Robert: Mogłaś chociaż go umyć. Kim jesteś? Czarodziejem?
Felina (uśmiechnięta): Ha. Proszę Cię. Widziałeś kiedyś maga, który by
tak zrobił?
Robert: Nie bardzo. Wiesz, że jak się dowiedzą co zrobiłaś będą Cię
ścigać?
Felina: Kto? Czarny Świt? Przed chwilą zabiłam wszystkich dowódców
w czternastu twierdzach i spaliłam wszystko co mieli. Jedyne co po
nich pozostało to zła sława.
Robert: Teraz to się zgrywasz. Nie wierzę Ci.
Felina: Słuchaj. Chętnie bym jeszcze porozmawiała, ale mam dużo do
spraw do załatwienia. Dzięki za pomoc.
Robert: Chwila, poczekaj!
Chwyciłem ją za ramię a jej oczy momentalnie zaświeciły jasnym
blaskiem.
Felina: Wybraniec?!
Robert (zdziwiony): Kim Ty jesteś?
Felina: No proszę. Nie wierzyłam, gdy mój mąż mówił o przeznaczeniu.
Jestem Felina. Jest coś z czym jeszcze możesz mi pomóc.
Robert: Wiesz o mojej klątwie. Inaczej nie nazwałabyś mnie
Wybrańcem. Potrafisz ją zdjąć?!
Felina: Pomożesz mi a my pomożemy Tobie. Widzisz, mój mąż ma
problemy, musimy mu pomóc...
W mgnieniu oka za kobietą pojawił się Bóg Śmierci. Chwycił Felinę za
głowę a ta zasnęła.
Xarot: Naprawdę, blisko byłeś.
Powiedział Xarot po czym znikną z Feliną tuż przed moimi oczyma.
To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Szukałem jakichkolwiek śladów
czy informacji o tej kobiecie po całym państwie, lecz niczego się nie
dowiedziałem. Tydzień później nastąpił wybuch w Nagani, który
zapoczątkował istnienie potworów i musiałem opuścić Viridian.
Spędziłem dużo czasu szukając jej. Był to jedyny wtedy trop
prowadzący do zdjęcia klątwy, lecz po setkach lat, przestałem.
Kara: To co zrobiła Felina. Potwierdziłeś informację o zniszczeniu przez
nią Hanzy?
Robert: Szukałem w ich twierdzach jakiś śladów po niej. Zostawiła tylko
trupy. To była prawda. Zabiła wszystkich szybciej niż ja dotarłbym
konno do choćby jednej z twierdz.
Tauros: Jedyne wytłumaczenie to starsza zakazana magia. Czar tak
potężny nie mógłby być użyty przez człowieka. Twoja koleżanka,
musiała być kimś więcej. Do tego ta pieczęć. Nigdy nie słyszałem o
czymś takim.
Kara: Zgadzam się z profesorem. Żaden człowiek nie potrafiłby tak
zrobić.
Robert: “...Moja kochana Felina. Sposobu zakończenia wszystkiego
szukała, co matką wszystkich bestii została...” Jej mąż! To on napisał
zwoje.
Kara: Dlaczego jej serce byłoby składnikiem? Taurosie. Skąd wiesz, że
musimy udać się do Nagani?
Tauros: “Matką wszystkich bestii została”. Nie byłem do końca pewny,
ale teraz po tym co powiedział nam Robert, wszystko stało się jasne.
Felina była odpowiedzialna za wybuch w Nagani. To ona sprowadziła
potwory.
Kara: Zaraz profesorze! Nie wierzę, że zrobiła to z własnej woli.
Zapomniałeś co powiedział Robert? Przecież Xarot ją porwał. Nie
wydawała się jakby chciała rozpętać piekło na Ziemi.
Robert: Zgadzam się z Karą. Dlaczego chciałaby wzmacniać siły Boga
Śmierci armią potworów a mi mówiła, by pomóc jej mężowi. Z
pierwszego zwoju wiemy, że Pierwszy, jej mąż chce walczyć z Xarotem.
Tauros: Nie możemy lekceważyć faktu, że jej własny mąż chce jej serca
jako składnika. Musiało stać się z nią coś złego. Jest jeszcze coś co
wyczytałem ze zwoju. Składniki zadziałają tylko gdy będziemy pewni,
że są prawidłowe. By się upewnić musimy położyć składnik na zwój a
on wskażę nam czy jest prawidłowy.
Robert: Przydatna informacja. Profesorze. Jest szansa, zlokalizować
dokładne miejsce wybuchu w Nagani?
Tauros (wskazując na mapie): Już to zrobiłem. Epicentrum wybuchu
było w tym miejscu. Wystarczyło wyznaczyć okrąg, dokąd sięgną
wybuch. Musiał zacząć się od środka tego okręgu.
Kara: Nawet jeśli. Na tak olbrzymią skalę eksplozji, ciężko będzie
znaleźć dokładne miejsce.
Robert (wskazując na mapie): W tym miejscu jest miejsce zwane
Szklane Jaskinie. Tak nazwali je wojownicy z Sanktum, którzy dali radę
wrócić by o nim opowiedzieć.
Tauros: Sanktum? Nie słyszałem o tym. To jakaś organizacja?
Robert: Długa historia. Kiedyś Ci opowiem.
Tauros (podirytowany): Nie znoszę nie wiedzieć...
Kara: Skąd pomysł, że to właśnie z tego miejsca rozpoczą się wybuch
Robercie?
Robert: Szklane Jaskinie to dosyć dosłowna nazwa. Podłoga w tych
jaskiniach pokryta jest szkłem a ściany są gładkie w dotyku. Wybuch
musiał być tam najsilniejszy, skoro stopił piach oraz ściany jaskiń. Nie
sądzicie?
Tauros (zachwycony): Wspaniała teoria Robercie. Spędzacie
zdecydowanie za dużo czasu ze mną. Z dnia na dzień jesteście coraz
bystrzejsi.
Kara (zadziorczo): I jakby troszkę skromniejsi. Ale to już chyba z
innych powodów niż spędzania czasu z Tobą.
Tauros jak i Ja roześmialiśmy się. Mimo wszystko to prawda. Uczyliśmy
się od najlepszego. Profesor miał na nas dobry wpływ.
Tauros: Dobrze. Czas poszukać statku. Wypływamy w południe.
Robert: Też płyniesz profesorze? To jedno z najbardziej
niebezpiecznych miejsc na Ziemi. Nawet nie mówię o samych
potworach. Czeka nas walka z samą Matką Bestii.
Tauros: Potrafię o siebie zadbać. Nie wychodziłem z uczelni od
miesięcy. Czas rozprostować nogi. Mam szanse opisać gatunki, których
nie widział jeszcze świat.
Kara: Będę Cię ochraniać profesorze.
Jako, że nie noszę zazwyczaj zbyt dużych bagaży, spakowałem się jako
pierwszy. Wyszedłem do portu by znaleźć statek płynący do Viridian. W
porcie natrafiłem na pijaka zaczepiającego starszego mężczyznę.
Pijak: No i co dziadku. Co tam przywiozłeś z Nowego Kontynentu?
Musisz umorzyć opłatę za wstęp do miasta. Takie są przepisy.
Robert: A mnie się wydaje, że próbujesz zarobić na wódkę.
Pijak (odwracając się): A Ty co?! Nie wpieprzaj się w nieswoje sprawy!
Tobą zajmę się zaraz po nim.
Robert: Zauważyłeś, że od czasu do czasu w swoim życiu natrafisz na
osobę, której lepiej nie zdenerwować? W Twoim przypadku jestem nią
ja. Odejdź puki jeszcze możesz.
Pijak (szarżując wściekle na Roberta): Nosz dosyć tego!!
Robert (spokojnie): Nie mam na to czasu.
Złapałem go za koszulę i wepchnąłem do wody. Pijak prawie od razu
wytrzeźwiał.
Robert: Odpływaj stąd zanim meduzy wejdą Ci w majtki. Podnieś na
mnie rękę raz jeszcze a ją stracisz.
Starzec: Dziękuję młodzieńcze. Cholerne uroki Utah. Skąd Ci ludzie się
biorą.
Robert: Nic Ci nie jest?
Starzec: Nie, nic. Dawniej skopałbym mu dupę zanim by się odezwał, a
teraz...
Robert: Dopiero dotarłeś do Utah? Skąd przybyłeś?
Starzec: Z Bellum.
Robert: Statek przepływał obok Viridian? Szukam transportu.
Starzec (wskazując na statek): Zapytaj kapitana tego statku. Pewnie
niedługo znów wypływa.
Robert: Dziękuję. Bywaj.
Wszedłem na statek kierując się do kajuty kapitana mijając po drodze
marynarzy. Stojąc w drzwiach zobaczyłem młodego chłopaka za
biurkiem kapitana
Robert (stojąc w drzwiach): Witaj szukam transportu do Viridian. Mogę
porozmawiać z kapitanem?
Chłopiec: Rozmawiasz z nim. Przepływam przez Viridian. Wstępuje do
portów w Umbra, Nagani i Luks.
Robert (zdziwiony): Nagani byłoby idealne. Naprawdę jesteś kapitanem
tego statku?
Kapitan: Coś Ci się nie podoba?
Robert: To raczej niespotykane, że ktoś w Twoim wieku ma swój własny
statek.
Kapitan: Mój dziadek i ojciec dowodzili tym statkiem. Gdy dziadek
zmarł oddał statek mojemu ojcu. On został zabity przez piratów na
morzu i teraz należy do mnie.
Robert: Przykro mi z powodu ojca. Pewnie byłby szczęśliwy, że
kontynuujesz jego dzieło.
Kapitan: Pływałem z nim od zawsze. Byłem przy tym, gdy napadli nas
piraci. Splądrowali cały statek, zostawili przy życiu tylko mnie i kilku
pasażerów. Wtedy pierwszy raz samodzielnie wróciłem statkiem do
portu.
Robert: Masz za sobą ciekawą historię kapitanie. Wracając do
transportu. Potrzebuję trzech kajut. Wypływam z przyjaciółmi.
Kapitan: Jestem Lukas. Miło mi. Viridian powiadasz... Sądzę, że nie
nosisz tego miecza dla ozdoby. Mam propozycję. Co powiesz na
darmową podróż? Zgarnę Was też w powrotną stronę
Robert: Zwą mnie Robert. Również mi miło. Coś czuję, że ta podróż nie
będzie tak bardzo darmowa.
Lukas: Bystry jesteś Robercie. W końcu zarabiam na przewozie ludzi.
Do rzeczy. W ładowni pewien naukowiec przewoził Aipury w klatkach,
nie wiem, czy potrzebował je do badań czy do czegoś innego. W każdym
razie nie zabezpieczył klatek w transporcie i te rozbiły się o pokład.
Potwory wyskoczyły z klatek, poszarpały jednego z moich marynarzy.
Ledwo zatrzasną za sobą drzwi. Teraz nikt nie chce tam wejść a ja tracę
miejsce przez co nie mogę przewozić beczek z bimbrem. Wiesz do czego
zmierzam prawda?
Robert: Więc pozbędę się potworów a Ty załatwisz nam darmowy
przejazd. Pasuję mi ten układ. Ilu ich jest?
Lukas: Trzech. Uważaj na ich kły.
Robert: Walczyłem z większymi bestiami niż Aipury. Nie będzie
problemów.
Lukas (krzycząc w drzwiach): Martin!! Zaprowadź Roberta do ładowni.
Czas pozbyć się tych małp.
Marynarz pokazał mi, gdzie jest ładownia po czym zamkną za mną
drzwi. Aipury nie są zbyt groźnym przeciwnikiem. Przed zmutowaniem
w Nagani prawdopodobnie był to któryś z gatunków małp. Po mutacji
ich rozmiar nie zwiększył się, lecz kły zwiększyły swą długość a futro
zmieniło się w niewielkie macki. Otworzyłem drzwi, za którymi było
słychać spadające z regałów przedmioty. Wyciągnąłem Zamieć i byłem
gotowy do walki. Całe pomieszczenie było kompletnie ciemne. Bestię
pochowały się w najciemniejszych zakamarkach, by zaatakować z
ukrycia. Dzięki bestiariuszom Taurosa wiedziałem, że ich wzrok wcale
nie jest zbyt dobry. Jedna z nich skradała się za moimi plecami, lecz
zdradził ją kawałek szkła na ziemi na który stanęła. Obróciłem się,
jednocześnie biorąc zamach mieczem. Zraniłem Aipurę lecz wróciła w
ciemności. Musiałem podejść do walki w inny sposób. Wytężyć zmysł
słuchu. Technika, której uczył nas Terror. Zamknąłem oczy i
wstrzymałem oddech. Można było usłyszeć każdy najmniejszy hałas.
Wszystkie bestie skoczyły na mnie jednocześnie. Zaatakowały od boku
na wysokości szyi. Złapałem Zamieć w dwie ręce i jednym pchnięciem
przebiłem się przez ciała wszystkich trzech potworów zabijając je
jednym ruchem miecza. Pociągnąłem miecz wyciągając go z regału w
który się wbił. Usłyszałem ciała bestii padające na ziemie oraz krople
krwi skapujące z Zamieci. Cofnąłem się w kierunku drzwi. Otwierając
drzwi spojrzałem do tylu patrząc na trzy ciała Aipur leżące na pokładzie
i ich przebite głowy. Wróciłem do Kapitana Lukasa.
Robert: Załatwione. Liczę, że dotrzymasz słowa?
Lukas: Oczywiście, za kogo mnie masz. Leć po swoich ludzi.
Odpływamy za dwie godziny. Muszę załadować beczki i spalić ciała
potworów.
Robert: Dziękuje. Będę tutaj w południe z moimi przyjaciółmi. Trzymaj
się.
Lukas: Bywaj.
Po dziewięćdziesięciu minutach dotarłem znowu do portu tym razem w
towarzystwie Kary i Taurosa. Załadowaliśmy swoje bagaże do kajut.
Kara wzięła tą obok mojej a Tauros trafił do tej naprzeciw mojej.
Potrzebował dużo miejsca na różne ustrojstwa więc wziął największą.
Może nie był to najnowocześniejszy ze statków, ale miał swój klimat.
Podobał mi się. Podróż do portu w Nagani miała trwać dwa dni. Kara
przyszła do mojej kajuty wieczorową porą tego samego dnia, którego
wypłynęliśmy.
Kara: Śpisz już? Ja nie mogę zasnąć. Nienawidzę płynąć statkiem.
Robert: Nie śpię. Ostatnim razem nie zauważyłem by podróż statkiem
Ci przeszkadzała.
Kara: Tylko czasami mi to przeszkadza. Przy większych falach statek za
bardzo buja.
Robert: Co to za zapach? Zaraz, Ty piłaś?
Kara (chwiejąc się): W ładowniach mają beczki pełne bimbru.
Pożyczałam sobie jedną buteleczkę. Napijesz się ze mną?
Robert: Pewien mądry człowiek powiedział, że picie samemu to
pierwszy krok do alkoholizmu. Nie mogę pozwolić Ci tak nisko upaść.
Kara (roześmiana): Nie oceniaj mnie! Alkohol pomoże mi szybciej
zasnąć na morzu. A i smakuje nie najgorzej.
Robert: Masz szklankę?
Kara (wyciągając butelkę w moją stronę): Będziemy pić jak zawodowcy.
Prosto z butelki.
Chwyciłem lekko opróżnioną przez Karę butelkę i wziąłem porządny
łyk.
Robert (krzywiąc się): Nieźle pali.
Kara (zabierając butelkę): Amator.
Po czym wzięła kolejny łyk.
Robert (uśmiechnięty): Kto by pomyślał, że dziewczyna z nosem w
książkach potrafi tak pić.
Statek wpłyną na większą falę przez co Kara zachwiała się i prawie
upadła na ziemię, lecz złapałem ją w ramiona. Popatrzyła mi prosto w
oczy.
Robert: Usiądź na łóżku. Zanim się zabijesz.
Kara usiadła obok mnie chichocząc i ciągle patrząc na mnie. Spojrzała
prosto w moje oczy i pocałowała mnie a ja odwzajemniłem pocałunek,
który trwał dłuższą chwilę, po czym siedzieliśmy na łóżku speszeni.
Kara (speszona): Ja... Przepraszam... Ten alkohol jest chyba trochę za
mocny na moją głowę.
Robert: Nie masz za co przepraszać.
Po czym pocałowałem ją jeszcze raz a ona odwzajemniła pocałunek. Tą
noc spędziliśmy razem w mojej kajucie.
Zbudziłem się późno. Około godziny dziesiątej. Byłem już sam w
pokoju. Kara uchyliła moje drzwi przechodząc korytarzem.
Kara: Robię herbatę. Też chcesz?
Robert (lekko zaspany): Poproszę.
Zamknęła ponownie drzwi a w korytarzu można było usłyszeć jej
oddalające się kroki. Po dziesięciu minutach słyszałem, jak wraca
powolnym krokiem. Zdążyłem się w tym czasie ubrać i posłać swoje
łóżko. Kara weszła do kajuty niosąc dwie szklanki herbaty. Jedną w
ręku a druga unosiła się dzięki magii.
Robert (uśmiechając się): Praktyczne rozwiązanie.
Kara: Inaczej nie otworzyłabym drzwi.
Postawiła obie herbaty na stoliku obok mojego łóżka.
Kara: Są jeszcze gorące.
Chwyciłem za Zamieć i na jej ostrzu postawiłem kubki pełne cieczy.
Para przestała lecieć a herbaty momentalnie wystygły, uzyskując
idealną temperaturę.
Kara (śmiejąc się): Praktyczne rozwiązanie.
Robert: Inaczej musiałbym czekać dłużej by wypić w dobrym
towarzystwie.
Kara popatrzyła na mnie lekko speszona. Czułem, że wciąż nie wie, jak
zachowywać się po dzisiejszej nocy.
Kara: Robercie. Zapłaciłeś za transport trzech osób. To musiało być
bardzo kosztowne. Pozwól, że zwrócę koszty za siebie.
Robert: Nie musiałem płacić za rejs. Płyniemy w obie strony za darmo.
Kara (zdziwiona): Jak to możliwe?
Robert (śmiejąc się): Wiesz. Użyłem mojego uroku osobistego. Kapitan,
gdy tylko mnie zobaczył zaoferował darmowy transport.
Kara (szyderczo): A ja bym pomyślała, że kazał Ci dopłacać za szkody
jakie mu wyrządziłeś koniecznością patrzenia na Ciebie.
Zaśmialiśmy się głośno rozluźniając atmosferę. Oraz dokańczając nasze
napoje.
Kara (poważniej): A więc? Mogę oddać Ci część kosztów?
Robert: Naprawdę płyniemy za darmo. Kapitan miał problemy z
Aipurami w ładowni. Pozbyłem się ich a w zamian zaoferował darmowy
kurs w obie strony.
Kara: Ciekawe co Aipury robiły w ładowni. Raczej unikają ludzi.
Robert: Z tego co się dowiedziałem ktoś próbował przewieść je w celu
badań.
Kara: Gdyby nie fakt, iż Tauros był z nami pomyślałabym, że to on za
tym stoi. Często ma szalone pomysły, jak chociaż przywożenie
potworów do gęsto zaludnionego miasta. Ciekawe co by było, gdyby
uciekły z tego statku zacumowanego w porcie.
Robert: Pewnie to co zawsze. Ktoś wystawiłby zlecenie a tacy jak ja
polowaliby na potwory, zanim wyrządzą większe szkody.
Kara: Słyszałam kiedyś o pewnym studencie z akademii w Bellum,
który próbował oswoić Aipura. Był tak przekonany faktu, iż jest to
możliwe, że po miesiącu oswajania wypuścił go z klatki.
Robert (zaciekawiony): Co się z nim stało?
Kara: Ze studentem? Zginą oczywiście. Podobno przyłapali go jak
próbował pocałować swojego Aipura.
Roześmialiśmy się z tej historii, lecz po chwili Kara speszyła się
wspominając o pocałunku.
Kara (speszona): Robert. Co do wczoraj. Wiedz, że to co się zdarzyło nie
było przez alkohol. Moje uczucia są prawdziwe.
Robert: Czuję dokładnie to samo. Poza tym prawie na pewno nie upiłaś
mnie dwoma łykami.
Razem zaśmialiśmy się po czym pocałowałem Karę a ona zarumieniła
się nadal pozostając uśmiechnięta. Do drzwi mojej kajuty zapukał
profesor przerywając miłą chwilę.
Tauros: Przeszkodziłem w czymś?
Robert: Oczywiście ze nie, usiądź z nami Taurosie.
Kara: Coś się stało?
Tauros (siadając na krześle): Przemyślałem całą sprawę związaną z
Feliną. Mam kilka domysłów co mogło się stać po tym, gdy zabrał ją
Xarot.
Kara: Podziel się wiedzą z nami, profesorze.
Tauros: Przeczytałem dokładnie kolejny raz zwoje. Myślę, że
odpowiedzią na wszystko jest symbol, który jej wręczyłeś.
Robert: Nie pamiętam dokładnie jak wyglądał, ale myślę, że
przypominał...
Tauros (kończąc zdanie Roberta): Wagę. W wielu wierzeniach jest
symbolem równowagi. Myślę, że Felina, jej mąż Pierwszy oraz Xarot.
Oni wszyscy są Bogami. W pierwszym zwoju, Pierwszy mówił o sobie
jako Światłości, Pokoju czy Życia. Xarot to jego totalne przeciwieństwo.
Ciemność, Wojną czy Śmierć. Felina musiała być równowagą pomiędzy
nimi dwoma, stąd ten symbol na jej ramieniu.
Robert: To z pewnością ma sens. A jakie masz teorie co mogło stać się z
Feliną?
Tauros: Na pewno nic dobrego. Pierwszy napisał, że została Matką
Bestii, jako iż wszystkich potworów. Myślę, że po jakimś zdarzeniu,
które spowodowało wybuch została ona pierwszym potworem w Nagani.
Kara: Bóg zmieniony w potwora. Jeżeli masz rację nie będzie to prosta
walka.
Robert (optymistycznie): Naszej grupie nie da rady żaden Bóg czy
potwór.
Tauros: Chciałbym myśleć podobnie do Ciebie, lecz jako racjonalista
zgadzam się z Karą. To będzie bardzo trudna walka. Powinniśmy się do
niej przygotować
Resztę dnia spędziliśmy na rozmowach. Różnych scenariuszach jak
może przebiec walka. Zakładając czy Felina będzie latać, biegać czy
chodzić po ścianach. Na każdą ewentualność planowaliśmy różne
strategie. Statkiem przestało bujać a to mogło oznaczać tylko jedno.
Lukas (wchodząc do mojej kajuty): Dobiliśmy do Nagani. Wciąż nie
wiem co ciągnie Was w to przeklęte miejsce.
Robert: Dzięki za informację Kapitanie. Zbieramy swoje rzeczy i
ruszamy.
Lukas: Planuję być tutaj w porcie dokładnie za trzy dni w południe.
Jeżeli Was nie będzie popłynę bez Was. Wiem, że mam u Ciebie dług,
lecz nie mogę za długo czekać. Interes musi się kręcić.
Robert: Rozumiem to. Będziemy w porcie na czas. Wypatruj nas.
Lukas: Powodzenia. W czymkolwiek co tam planujecie.
Robert: Dziękujemy Lukasie.
Kapitan wyszedł z kajuty a za nim Tauros, udał się do siebie.
Kara (udając się ku wyjściu z mojej kajuty): Wciąż nie mogę się
nadziwić. Taki młody chłopiec a jest kapitanem statku.
Robert: Pewnie ma wiele ciekawych historii. Porozmawiamy z nim w
drodze powrotnej do Utah.
Kara: Dobry pomysł.
Zebraliśmy wszystkie nasze rzeczy. Wysiedliśmy ze statku patrząc jak
zaczyna odpływać w dalszą podróż. Kapitan machną nam w geście
pożegnania. Port znajdował się w niewielkim miasteczku, lecz
otoczonym olbrzymim potężnym murem chroniącym przed potworami.
Gigantyczne bramy oddzielały miasteczko od bezkresnych pustkowi po
wybuchu, gęsto obsianych w bestie przeróżnych gatunków. W
miasteczku była jedna karczma, w której można było wynająć pokoje.
Weszliśmy do środka. Pierwsze co rzucało się w oczy to brak zwykłych
mieszkańców. Przy stołach siedzieli sami wojownicy a obok należące do
nich bronie. Nie ma się co dziwić. W okolice Nagani przyjeżdżają tylko
Ci którzy szukają wyzwania lub sławy. Najlepszym sposobem by tego
dokonać jest zabijanie potworów. Podeszliśmy pod szynkwas.
Karczmarz: Witajcie w Mordowni. Co podać?
Kara: Ciekawa nazwa na karczmę.
Karczmarz: Nie ja ją tak nazwałem tylko bywalcy. Wracają tutaj zawsze
po walkach z bestiami. Jednego razu któryś zażartował, że wraca z
mordowni, którą było zabijanie potworów do Mordowni, nawiązując tak
mocny bimber, który tu piją. I tak się przyjęła nazwa karczmy.
Kara: Ciekawa historia. Widać ruchu nie brakuję.
Karczmarz: A no nie brakuje. Śmiałków do walki jest pełno to i jest
interes. Ktoś musi ich karmić i napoić. Skoro o tym mowa. Co podać?
Jakiś bimberek?
Kara (krzywiąc się): Nie spojrzę na alkohol przez następny rok.
Karczmarz: Ehhh te kobiety. Za słabe głowy. A dla Panów?
Tauros: Wezmę pokój na piętrze. Chcę ten największy. Proszę o dzban
wody oraz by mi nie przeszkadzać.
Powiedział profesor kierując się w stronę pokoju ze swoimi sprzętami.
Karczmarz: Oho. Naukowiec jakiś. Taki klient to gorszy niż byle
wojownik. Oni się pobiją się po mordach i pójdą spać a taki uczony,
będzie się zachowywać jak księżniczka z zachciankami.
Popatrzyłem na Karę, która ledwo powstrzymywała się ze śmiechu po
trafnym opisie Taurosa. Sam starałem się nie roześmiać na głos.
Robert: Wezmę te dwa pokoje na parterze. Który wolisz Kara?
Kara: Ten po prawej ma okno. Wolę, gdy wpada więcej światła. Lepiej mi
czytać.
Robert: To ja wezmę ten po lewej. Możesz odłożyć nasze rzeczy? Ja się
rozejrzę po karczmie.
Kara: Nie ma sprawy. Będę u siebie gdybyś mnie potrzebował.
Zapłaciłem za trzy noce z góry i zacząłem rozglądać się po karczmie.
Przy każdym stole siedziało po dwóch czy czterech wojaków. Tylko
przy jednym z nich w samym rogu karczmy siedział samotny wojownik
a obok niego dwa topory. Poszedłem w jego stronę i dosiadłem się.
Andras: Tala Moana przyjacielu. Znowu się spotykamy.
Robert: Tala Moana. Dobrze Cię znowu widzieć. Powiedziałbym “cóż za
przypadek” ale nie licząc Sanktum mam wrażenie, że to może być
kolejne miejsce, w którym bardzo często przebywasz.
Andras: To prawda. Dosyć często tu jestem. Można chwilę odpocząć
przed dalszą walką.
Robert: Mogę kupić Ci piwo?
Andras: Czemu nie. Ciemne, jeśli możesz.
Robert (z uśmiechem): Pamiętam, że Terror pił takie samo.
Andras: To z nim wypiłem pierwsze piwo. Nie próbowałem innego od
tamtej pory.
Naszą rozmowę przerwało kilku podpitych wojowników podchodzących
do stolika.
Wojak: Hej Ty. Ty co wyglądasz jakbyś zjadł Szarkala. Moi koledzy tam
przy stole mówią, że nie dałbym Ci rady. Chce im udowodnić jak bardzo
się mylą. Siłowanie na rękę. Ty i ja.
Powiedział do Andrasa.
Andras (obojętnie): Precz.
Wojak (krzycząc do swoich): Hahaha. Słyszeliście? Boi się! Może i
wygląda na silnego, ale jest już stary. Pewnie brak mu formy.
Jego przyjaciele przy stole się roześmiali.
Wojak: To jak będzie. Spróbujesz się ze mną czy mam Cię zmusić
dziadku?
Powiedział wymachując siekierą
Robert: Może spróbuj ze mną?... Jak będzie?
Powiedziałem chwytając za miecz przy pasie.
Jego przyjaciele przy stole pochylili głowy a karczma ucichła.
Wojak: Mirko, wracaj do stołu. Dobrze wiesz kto to jest. Lepiej mu nie
przeszkadzaj.
Powiedział jeden z jego przyjaciół przy stole, po czym Mirko zaczął
kierować się w ich stronę. Andras wstał z krzesła głową prawie
zahaczając o sufit karczmy.
Andras (wołając): Mirko, tak? Chodź tutaj.
Właściciel karczmy krzykną, myśląc, że zaraz wybuchnie burda.
Karczmarz (głośno): No! Przestańcie, bo nie wejdziecie więcej do mojej
karczmy!!
Andras podchodził do Mirko który głową nie sięgał do szyi Andrasa.
Andras: Co powiesz na to. Będę siłować się na rękę z wami czteroma
jednocześnie przeciwko mnie. Gdy już przegracie, stawiacie piwo
wszystkim tu obecnym do samego świtu. To jak będzie, Mirko?
Mirko (lekko przestraszony): A co, jeżeli Ty przegrasz?
Andras: Nie przegram.
Cała karczma ponownie ucichła. Mirko popatrzył na kolegów
kiwających głową by się zgodził a on podał dłoń Andrasowi by
przypieczętować układ. Wokół stołu ludzie utworzyli okrąg i każdy
chciał zobaczyć co się stanie. Andras usiadł po jednej stronie a ich
czwórka po drugiej stronie. Wyłożyli łokcie na stół. We czwórkę
chwycili prawą dłoń Andrasa gotowi by pchać w jedna stronę.
Karczmarz ogłosił start. Twarze wojaków zrobiły się czerwone od
wysiłku a żyły wyskoczyły na ich czołach. Andras siedział
niewzruszony. Jego ręka nie drgnęła. Pozostała w pionie a on nawet nie
zaczął próbować. Chwycił kufel piwa w lewą rękę beztrosko pijąc trunek
duszkiem. Gdy piwo się skończyło przesuną rękę w swoją lewą stronę
razem z całą ławką, na której siedział Mirko i jego koledzy. Zwyciężył,
ale nikt tego nie komentował. Wszyscy siedzieli ze szczękami
spuszczonymi pod samą ziemie. Andras wstał od wymęczonych z
wysiłku wojaków.
Andras (wskazując): Piwo przynieście nam to tego stolika.
Po czym udaliśmy się do stolika, przy którym zaczęliśmy spotkanie.
Andras: Wyobrażasz sobie tych gamoni na treningu w Sanktum? Nie
wytrwaliby dziesięciu minut.
Robert: Nie zapomnę wnoszenia głazów pod górę. Nieźle dawało wycisk.
Andras: Wymysł mojego ojca. Mawiał, że tym ćwiczeniem angażujesz
wszystkie mięśnie.
Robert: Miał rację. Po kilku miesiącach nawet nie czułem już ciężaru
głazów. Liczyło się tylko wnieść jak najwięcej z nich.
Andras zbliżył się do mojej głowy by nikt nie usłyszał co ma mi do
powiedzenia
Andras (ciszej): Wiesz, słyszałem o Tobie dużo od mojego ojca. Mówił, że
byłeś najlepszym uczniem. Jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju.
Trenowałeś z Terrorem praktycznie od początku sanktum Ojciec
założył je Gdy miał około czterdzieści lat. Wiesz do czego zmierzam,
prawda?
Robert: Pytasz, dlaczego jestem młodszy od Ciebie mimo, iż
trenowałem u Twojego ojca.
Andras : Jeżeli nie masz nic przeciwko by mi powiedzieć. Jesteś
czarodziejem? Wynalazłeś eliksir nieśmiertelności?
Robert: Ciężko to wytłumaczyć. Ciąży na mnie klątwa, która nie
pozwala mi zginąć. Ja i moi towarzyszę próbujemy ją zdjąć. Dlatego tu
jesteśmy. Potrzebujemy jeden z przedmiotów który mamy nadzieję
zdobyć właśnie w Nagani.
Andras: Wieczne życie... To musi być straszne. Mogę spytać jak długo
chodzisz po tym świecie?
Robert: Czasami sam już nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.
Klątwę rzucili na mnie tysiące lat przed obecną erą.
Wojownik wyglądał na zszokowanego.
Andras: Myślałem, że powiesz sto, maksymalnie dwieście lat. To
straszne. Mogę w jakiś sposób Ci pomóc?
Robert: Właściwie... to tak. Składnik jaki potrzebujemy wiąże się z
niebezpieczną walką. Potworem jakiego jeszcze nie widział nikt.
Andras: Lepiej być nie mogło.
Robert: Andrasie. Wiesz, że jestem dobrym wojownikiem. A sam
stresuję się tą walką. Musisz podejść do niej jak do największego
zagrożenia w życiu.
Andras: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. Dzięki temu wciąż żyję.
Robert: Twoje topory byłyby wielką pomocą w tej walce, jeżeli
zgodziłbyś się pomóc.
Andras: Żartujesz? Walka ku Twojemu boku będzie dla mnie
zaszczytem. Poza tym ojciec nigdy nie wybaczyłby mi gdybym nie
pomógł bratu. Zobaczymy czy to co mówił o Tobie to prawda. Z
Szarkalem poradziłeś sobie nieźle, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz.
Robert: Dziękuję. Wyruszamy jutro o świcie.
Andras: Będę czekać.
Bardzo się cieszę, że Andras postanowił udzielić pomocy przy
zbliżającej się walce. Nasze siły zostały znacznie wzmocnione. Po mile
spędzonym czasie z wojownikiem udałem się w stronę mojego pokoju,
lecz po drodze postanowiłem zobaczyć co u Kary. Wszedłem przez drzwi
zamykając je za sobą
Kara: Oj wybacz Robercie. Dopiero co wzięłam kąpiel.
Powiedziała Kara stojąc skąpo ubrana.
Robert (zdzierczo): Wierz mi, cała przyjemność po mojej stronie.
Kara (z uśmiechem): Podaj mi proszę ręcznik.
Trzymałem go w ręku, lecz powstrzymywałem się od wręczenia go.
Wciąż podziwiając widok z uśmiechem.
Kara (śmiejąc się): Oj Robert! Zimno mi. Daj to!
Kara wytarła z siebie wodę po czym wyczarowała sobie nowe ubrania.
Robert: Wybacz powinienem zapukać. Jak się czujesz przed jutrzejszym
dniem?
Kara (poprawiając włosy): Wzięłam ze sobą księgi z czarami najbardziej
przydającymi się do walk. Muszę odświeżyć pamięć.
Robert: Dobre przygotowanie to podstawa. Cieszę się, że jesteś z nami.
Twoje czary są potężną bronią.
Kara: Dzięki Robercie. Zmykaj już odpocząć. Też musisz być
przygotowany do walki.
Robert: Wpadnę zobaczyć do profesora.
Kara (uśmiechnięta): Lepiej mu powiedz, że jego rozmowy ze samym
sobą słyszane na całą karczmę, mogą nie być dobrze odebrane od
tutejszych.
Robert (śmiejąc się): Dobry pomysł.
Udałem się schodami na piętro kierując się do kwatery Taurosa.
Robert (pukając w drzwi): Profesorze, mogę wejść?
Tauros: Naturalnie Robercie. Zapraszam.
Robert (rozglądając się): Szybko się zadomowiłeś.
Powiedziałem patrząc na niezliczoną ilość mechanizmów rozstawionych
po pokoju.
Tauros: Chciałbym pomóc w walce nie tylko piórem. Tworzę coś co
może okazać się pomocne.
Popatrzyłem na dziwny czarny wywar przypominający smołę gotujący
się na jednym z palenisk.
Robert: Właśnie widzę. Co to jest?
Tauros: Niespodzianka. Być może nawet nie użyjemy tego w walce. Ale
jak będzie trzeba. Zauważysz to.
Robert (żartując): Mam nadzieję, że nie wysadzisz nas wszystkich w
powietrze?
Tauros: Nie wszystkich.
Nie wiem czy profesor żartuję, czy mówi prawdę. Mimo że jest
geniuszem to czasami mam go za szaleńca.
Robert: Zdobyłem kolejnego sojusznika do walki z Matką. Doświadczony
wojownik, ufam mu.
Tauros: Ta góra mięśni co siedziałeś z nim przy stole. Widziałem jego
pojedynek z tymi siłaczami. Skąd go znasz?
Robert: Należałem do Sanktum prowadzonego przez jego ojca. To grupa
wojowników trenowanych w naprawdę ekstremalnych warunkach. Jego
pomoc będzie niezbędna.
Tauros: Skoro mu ufasz to ja też. Może popytam go więcej o to całe
Sanktum w trakcie podróży.
Robert: Wątpię, że będzie rozmowny. Ale możesz spróbować. Odpocznij
profesorze. Ruszamy o świcie.
Tauros: Dobranoc Robercie.
Po niedługiej kąpieli położyłem się do łóżka wyczekując następnego
dnia. Z rana zamówiłem lekkie śniadanie dla każdego z towarzyszy,
zanosząc je do ich pokojów. Gdy wszyscy byli gotowi do wyjścia
spotkaliśmy się przed karczmą.
Robert: Czeka nas długa droga. Około czterdzieści kilometrów
bezkresnych pustkowi z potworami czyhającymi na każdym kroku.
Podróż konno byłaby ryzykowna dla zwierząt jak i dla nas. Część bestii
unika ludzi, lecz może je zwabić okazja zjedzenia hałasującego konia,
narażając również nas.
Andras: I tak wolę chodzić.
Kara: Nie dam rady unieść was wszystkich w powietrze na całą drogę,
zwłaszcza Ciebie Andrasie. Stracę wszystkie siły jeszcze przed walką.
Robert: Nie możemy wybrać wygody nad pełną siłę w trakcie walki.
Idziemy pieszo. Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości może jeszcze się
wycofać.
Tauros: Daj spokój Robercie. Ruszajmy!
Cała gromadą wyruszyliśmy prosto przed siebie przez wielkie bramy
wioski, które zamknęły się zaraz po naszym wyjściu. Co jakiś czas
atakował nas niejaki stwór, lecz bardziej traktowaliśmy je jako
rozgrzewkę. Po jednej z walk w której Andras przepołowił potwora
jednym zamachem profesor rozpoczął z nim rozmowę.
Tauros: Wspaniale walczysz Andrasie! Powiesz mi więcej o Sanktum?
Andras: Nie.
Tauros: Gdzie znajduję się Sanktum?
Andras: Nie.
Tauros: Ktoś kiedykolwiek napisał o tym miejscu?
Andras: Nie.
Tauros: Przyjęlibyście mnie do siebie bym mógł opisać wasze zwyczaje
a może i nawet potrenował z Wami?
Andras przejrzał wzrokiem profesora od stóp do głowy.
Andras: Absolutnie nie.
Robert: Widzisz? Mówiłem Ci. Taurosie, nie będzie zbyt rozmowny.
Andras: Powiedziałeś Taurosie? Zaraz, to Ty stworzyłeś bestiariusze?
Tauros: A jakże inaczej! Najbardziej rzetelna dawka wiedzy dla każdego
wojownika!
Andras: Czytam je przed snem każdego dnia. Opisałeś je bardzo
szczegółowo i dokładnie.
Tauros (zachwycony): Dziękuję! Czy teraz przyjmiesz mnie do
Sanktum?
Andras: Nie.
Po czym oddalił się szybszym krokiem od profesora, a ja z Karą
zaśmialiśmy się z ich rozmowy.
Upłyneło sporo czasu. Minęło już południe. Według mapy zbliżaliśmy się
do Szklanych Jaskiń.
Andras: Byłem kiedyś w tej okolicy. Tutaj znaleźliśmy ciało mojego
ojca. Niedaleko Szklanych Jaskiń.
Robert: Właśnie tam się kierujemy Andrasie. W środku byli nieliczni.
Właśnie tam może być Matka, której szukamy.
Kara: Poczekajcie chwilę.
Powiedziała Kara po czym wzniosła się w powietrze, by się rozejrzeć.
Kara: Widzę je. Jeszcze jakieś dwa kilometry. Musimy odbić lekko w
prawą.
Po czym wylądowała.
Tauros: Ciekawi mnie czy mapę tego miejsca też sporządzili
czarodzieje. Z góry o wiele prościej byłoby ją narysować.
Andras: Możliwe. Na ziemi kartograf bardziej zajęty byłby walką o swoje
życie niż trzymaniem pióra.
Robert: Nie traćmy czasu. Niedługo się ściemni.
Szybszym krokiem kierowaliśmy się w stronę jaskiń. Gdy byliśmy przy
wejściu coś było nie tak. Żadnych potworów na horyzoncie a z jaskini
nie dobiegały żadne ryki czy jęki. Grobowa cisza. Każdy uznałby to za
dobry znak, lecz jest odwrotnie. Tego miejsca strzeże potężna istota.
Tak potężna, że reszta potworów nie chce wchodzić w jej drogę. Dla nas
to może być dobra wiadomość. Felina może być w pobliżu. Weszliśmy
do środka oświetlając drogę zaklęciem Kary. Z wnętrza nagle
usłyszeliśmy mrożący krew w żyłach krzyk. Dotarliśmy do otwartej,
lekko podtopionej przestrzeni jaskini, w której górna szczeliną wpadało
nieco światła. Na wprost w oddali ujrzeliśmy sylwetkę postaci.
Robert: Felina?
Postać obróciła samą głowę w stronę w moją stronę.
Postać: Wybraniec. Odnalazłeś mnie... Ten ból jest nie do zniesienia!!
Obróciła się w naszą stronę jednocześnie krzycząc jakby z agonii.
Felina (z bólem w głosie): Wtedy w twierdzy... Byliśmy tak blisko.
Robert: Szukałem Cię setki lat. Po tym, gdy zabrał Cię Xarot, nie
wiedziałem co się z Tobą stało.
Felina zaczęła krzyczeć i brzmieć coraz mniej ludzkim głosem a
bardziej demonicznym.
Felina (jęcząc z bólu): Ja... Nie mam zbyt wiele czasu. Skoro tu jesteś,
odnalazłeś zwoje mojego męża. M... Musisz mu pomóc. Bez niego nie
pokonacie Xarota. Nie powstrzymam tego zbyt długo. Musicie mnie
zabić!
Po czym ryknęła na cały głos zmieniając się w potwora. Na jej głowie
wyrosły rogi a z dłoni długie szpony.
Robert: Wszyscy na pozycję!
Kara uniosła się w powietrze przygotowując w dłoniach pociski ognia.
Tauros wycofał się z tył jaskini wyciągając z torby uzbrojenie
wytworzone w karczmie. Andras chwycił za swe topory i staną ku
mojego boku. Wyciągnąłem Zamieć. W jednej chwili Matka Potworów w
trakcie szarży zniknęła sprzed naszych oczu. Pojawiła się za Andrasem,
poważnie raniąc jego plecy jednym cięciem szponów. Ten nie został
dłużny obrócił się biorąc zamach toporem, lecz Felina zmieniła pozycję.
Nagle pojawiła się za profesorem, którego ramię przebiła na wylot a
ciałem cisneła o ścianę. Ten krzykną z bólu.
Kara: Profesorze!!
Krzyknęła po czym rzuciła ogniem w potwora. Felina w błyskawicznym
tempie zniknęła a pocisk ją chybił.
Wyciągnąłem miecz chwytając go w dwie dłonie i zamknąłem oczy by
wyciszyć swe ciało. Andras natychmiast rozpoznał ten styl walki z
Sanktum i dostosował się robiąc to samo. Mogliśmy usłyszeć
najmniejszy szelest. W jednym momencie, niemal synchronicznie
wyprowadziliśmy atak na bestię znajdującą się za naszymi plecami.
Andras uderzył ją w głowę końcem trzonu swojego topora co skutecznie
ogłuszyło Felinę a ja wyprowadziłem cięcie prowadzące od brzucha aż
po szyję Matki. Niestety nie pozostała dłużna. Szybkim pchnięciem
przebiła bok Andrasa wyrywając jego część jednocześnie raniąc mój
brzuch.
Tauros (krzyczy oparty o ścianę grzebiąc w swojej torbie): Ona się nie
teleportuje! Jest niewidzialna! Dlatego możecie ją usłyszeć! Zasłońcie
oczy!
Krzykną profesor podpalając bombę. Rzucił ją na środek jaskini
krzycząc z bólu nadwyrężając uszkodzone ramię. Wybuchła jasnym
światłem uwalniając w całej jaskini drobinki pyłu. Rozejrzeliśmy się po
jaskini. Sylwetka Feliny była widoczna dzięki ruchom pyłków w
powietrzu.
Kara: Tutaj!!
Krzyknęła Kara rzucając kulą ognia w potwora celnie trafiając w jej
nogę. Potwór wycofał się w dalszą część jaskini unikając walki.
Kara po ataku wycofała się z pozycji i wylądowała, by uleczyć rany
Taurosa.
Podniosłem z ziemi Andrasa, który wykrwawiał się w szybkim tempie.
Andras: Chyba już czas.
Robert: Nie ma mowy! Kara! Potrzebuję Cię!
Tauros (pokazując na Andrasa): Idź! Nic mi nie będzie!
Kara podbiegła pod leżącego na ziemi Andrasa.
Robert: Uleczysz go?
Kara (przerażona): Mocno oberwał! Nie mogę zasklepić tak mocno
otwartej rany! On nie ma połowy boku!
Robert: Andrasie! Trzymaj się!
Tauros z bólem podszedł pod ciało Andrasa. Wyciągają bombę ze swojej
torby po czym oderwał lont.
Robert: Co robisz Taurosie?
Tauros: Kauteryzuję ranę. Jeżeli nic więcej nie da się zrobić, nie
możemy po prostu patrzeć jak umiera.
Andras: Zostawcie mnie. Walczcie o własne życie.
Tauros: Kara! Uśpij go.
Kara (patrząc na Andrasa): Wybacz.
Kara dotknęła jego czoła. Jej ręka zaświeciła różowym światłem po
czym Andras stracił przytomność. Tauros wysypał proch z bomby na
ranę wojownika i chwycił zapałkę a Kara odwróciła wzrok
powstrzymując łzy.
Tauros: Gdyby był przytomny nie wytrzymałby tego bólu. Robert!
Przytrzymaj go!
Chwyciłem mocno za ramiona Andrasa a profesor podpalił proch. Rana
przestała krwawić. Wstałem od ciała Andrasa.
Robert: Profesorze. Masz jeszcze jedną bombę?
Tauros (wyciągając torbę do Roberta): Proszę. Muszę z nim zostać. Może
dojść do zakażenia. Z tych ziół zrobię maść, która temu zapobiegnie.
Robercie: Pilnuj go profesorze. Idę dokończyć walkę.
Kara: Robercie!
Zatrzymała mnie Kara odsłaniając mój brzuch. W krótkiej chwili
uleczyła rany po szponach Matki.
Kara: Idę z Tobą!
Robert: Uważaj na siebie.
Udaliśmy się w głąb jaskini, tam gdzie udała się Felina. Przejście było
ciemniejsze niż wcześniejsza komnata więc Kara znowu oświetliła drogę
magią. Dotarliśmy do kolejnej jaskini. Słychać z niej było ciche jęki.
Powoli wyciągnąłem bombę z torby z zamiarem jej podpalenia. Bestia
pojawiła się za mną. Chwyciła mnie za plecy i cisnęła do przodu. Kara
chwyciła za bombę którą upuściłem i używając czarów podpaliła ją.
Rzuciła nią na środek pomieszczenia zamykając oczy. Zadziałała jak
ostatnio ujawniając pozycję kryjącej się bestii. Biegła na mnie lecz tym
razem nie miała przewagi. Wyprowadziłem cięcie podobne do
wcześniejszego, przecinając jej klatkę piersiową. Gdy brałem kolejny
zamach Felina zaatakowała szybciej, ciskając mną o ścianę jaskini.
Doskoczyła na mnie biorąc zamach szponami.
Kara: Nie!!!!
Oczy Kary zaświeciły się jasno fioletowym kolorem. Wyciągnęła swoją
dłoń chwytając Matkę w niewidzialnym uścisku. Zaciskała swoją dłoń w
pięść co skutkowało zaciskaniem się gardła bestii. Zdecydowanym
ruchem ręki machnęła w prawą stronę rzucając Feliną z tak dużą siłą,
że wbiła ją w ścianę zawalając na nią część jaskini. Kara momentalnie
upadła na ziemie.
Robert: Kara!!
Podbiegłem do niej by sprawdzić co się stało. Leżała nieprzytomna.
Z gruzów zobaczyłem ruch kamieni. Matka potworów próbowała
oswobodzić się. Chwyciłem miecz i udałem się dokończyć dzieła.
Pod kamieniami leżała ledwo żywa Felina w swojej ludzkiej formie z
uśmiechem na twarzy.
Felina (patrząc na Roberta): Dziękuję. Setki lat walczyłam ze swoją
demoniczną stroną. W końcu jestem wolna.
Robert: Powiedz. Kim jesteście.
Felina (ciężko oddychając): Moje serce. Zabierz je. Mój mąż musi być
wolny.
Robert: Czar rzucony w Nagani. To Xarot do niego doprowadził czy Ty?
Felina (ciężko oddychając): Nigdy bym tego nie zrobiła.... To Xarot...
Doprowadził do wybuchu, używając mój talizman...
Robert: Ten z symbolem wagi? Co to jest?
Felina (zamykając oczy): Mój mąż. On ma dla Ciebie odpowiedzi. Pomóż
mu...
Robert: Proszę powiedz! Kim jesteście! Kim jest Pierwszy!
Felina (ostatnim tchem): Mój kochany.... Jack.
Powiedziała Felina wydając ostatnie słowa. Kara wstała z ziemi lekko
oszołomiona. Podbiegłem do niej chwytając ją mocno w ramiona
obejmując ją.
Robert: Myślałem, że Cię straciłem. Kara, co się stało? Nigdy nie
widziałem tak potężnego czaru.
Kara: Ja... Sama nie wiem. Nie mogłam nad nim zapanować. Pochłoną
całą moją moc. Moja głowa... wszystko wiruje.
Robert: Usiądź. Odpocznij.
Chwyciłem Karę kierując ją na pobliski głaz.
Kara: Zabiłam ją?
Robert: Przed śmiercią wróciła do swojej ludzkiej postaci. Powiedziała
tylko, żeby zabrać jej serce i to, że Xarot użył jej talizmanu do
sprowadzenia potworów w Nagani. Gdy spytałem kim jest Pierwszy,
powiedziała “Mój kochany Jack” Po czym umarła.
Kara: Myślisz, że to jego imię?
Robert: Nie wiem. Możemy się tylko domyślać. Weźmy jej serce.
Kara: Ty to zrób. Ja mam dość wrażeń.
Chwyciłem za nóż przy pasie i kierowałem się w stronę ciała Feliny.
Kara odwróciła wzrok, gdy ja wyciąłem serce kobiety i włożyłem je do
torby profesora w której były bomby.
Robert: Ruszajmy.
Pomogłem wstać Karze z kamienia i udaliśmy się w stronę
wcześniejszej komnaty. Byliśmy bardzo szczęśliwi widząc to co
ujrzeliśmy. Andras stał na własnych nogach opierając się o jeden z
toporów.
Robert (szczęśliwy): Andrasie!
Podbiegłem do niego podając mu dłoń.
Andras: Załatwiliście ją?
Robert: Było ciężko, ale udało nam się. Jak się czujesz Andrasie?
Andras: Będę żył. Popatrz co znalazłem Robercie. Poznajesz?
Wojownik wyciągną dłoń pokazując amulet z tarczą oraz włócznią.
Robert: Nie wierzę. Herb Sanktum. Znalazłeś to tutaj? Terror nosił ten
amulet.
Andras: Tutaj zginął... Zabiliśmy bestię, która pokonała mojego ojca.
Robert: A żebyś wiedział, że pokonaliśmy! Za Terrora!
Andras (szczęśliwy krzycząc): Za Terrora!
Kara i Tauros: Za Terrora!
Robert: Profesorze. A jak Ty się czujesz? Wszystko w porządku?
Tauros: Nie jest źle. W porównaniu do tej kupy mięsa, ledwo mnie
drasnęło.
Andras: Uratowaliście mi życie. Jestem wdzięczny. Zwłaszcza Tobie
Taurosie. Nigdy Ci tego nie zapomnę.
Tauros: Czy to znaczy... Przyjmiesz mnie do Sanktum?
Andras (po chwili namysłu): Nie.
Po czym udał się w stronę wyjścia. Wszyscy razem z Taurosem
zaczęliśmy się śmiać. Na zewnątrz było już ciemno więc postanowiliśmy
spędzić noc w jaskini. Rozpaliliśmy ognisko i rozmawialiśmy o
przebiegu walki. Profesor prawie spłoną z dumy, gdy okazało się jak
niezbędne były jego bomby. Kara starała się jeszcze podleczyć rany
towarzyszy a następnego dnia z samego rana udaliśmy się w dalszą
drogę. Do wioski wróciliśmy tego samego dnia późnym popołudniem
bez większych problemów. Potworów było jakby mniej. Całą grupą
weszliśmy do Mordowni wycieńczeni. Wojownicy w środku wstali i bili
nam brawa widząc jak ciężki bój musieliśmy stoczyć. Andras usiadł
przy stole. Podszedł do niego Mirko z drużyną by przy wspólnym piciu
posłuchać o walkach jakie stoczyliśmy.
Profesor udał się razem ze składnikiem do swojego pokoju na górę,
zamykając się w pokoju. Zaprowadziłem Karę do jej kwatery, zamykając
za sobą drzwi.
Robert: Odłożę Twoje rzeczy. Mogę zostawić część moich przedmiotów
u Ciebie? Masz większe torby, więc pomieścisz też mój bagaż. Co Ty na
to?
Mówiąc to stałem odwrócony tyłem do Kary grzebiąc przy bagażach.
Gdy się odwróciłem w jej kierunku stała całkowicie naga.
Kara: Marzy mi się tylko ciepła kąpiel. A Tobie?
Robert (zszokowany): Kąpiel po dwóch dniach na pustkowiu brzmi
wspaniale.
Kara: Więc wskakuj.
Powiedziała Kara wchodząc do wanny pełnej parującej wody. Wszedłem
do łazienki za nią zdejmując z siebie ubrania.
Robert (zdzierczo): Wiesz... Statek przypłynie dopiero jutro w południe.
Co będziemy robić tyle czasu?
Kara: Mam kilka pomysłów.
Po czym zamknęła magią drzwi do łazienki.
To było...Ciekawe zakończenie całej przygody w Nagani. Zdobyliśmy
składnik i teraz jesteśmy gotowi wrócić do Utah by odkryć jaki będzie
kolejny. Poznałem lepiej Andrasa, który jednocześnie pomścił śmierć
swego ojca. Profesor okazał się lepszym kompanem do walki niż
przypuszczałem. Nie wyobrażam sobie walki z Felina bez jego pomocy.
A Kara... Jak zawsze rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Czar, którym
pokonała Bestię był bardzo potężny. Za każdym razem potrafi mnie
zadziwić. Myślę, że tym razem, sama była zdziwiona tym co zrobiła...
Rozdział Piąty
Zemsta:
Następnego Poranka ciężko było wstać z łóżka. Nie tylko przez rany
odniesione po starciu z potężnym przeciwnikiem, lecz i przez widok
pięknej kobiety śpiącej tóż obok. Jak zwykle w życiu bywa, to co dobre
musi się prędzej czy później skończyć. Po dosyć długim wylegiwaniu się
spakowaliśmy swoje rzeczy w walizki i byliśmy gotowi do drogi.
Pozostało niewiele czasu do południa, w które Kapitan Lukas obiecał
nam przycumować w porcie Nagani. Przez drzwi pokoju Kary, która w
tej chwili brała kąpiel, było słychać rozzłoszczonego wojownika.
Wojownik (wściekle): Nosz, dosyć tego! Zjeść nie da w spokoju! Zaraz go
nauczę manier, profesor zasrany!
Jednocześnie słychać było głośne kroki w pełni uzbrojonego wojownika
kierującego się na piętro z którego dochodziły krzyki. Tauros był
jedynym profesorem przebywającym w karczmie więc nie ciężko było
wywnioskować po kogo idzie wojak. Chciałem jak najszybciej
interweniować, lecz wyprzedził mnie znajomy. Wyszedłem na korytarz i
zobaczyłem Andrasa trzymającego wojownika za rękę.
Andras: Dotknij go a skopię Ci dupę.
Wojownik (zirytowany): Ciebie nie denerwuję?! To miejsce publiczne a
ten zachowuję się jakby był we własnym domu!
Dołączyłem się do rozmowy.
Robert (spokojnie): Witaj. Ten profesor to mój przyjaciel. Wybacz za
jego zachowanie. Po prostu lubi myśleć na głos.
Wojownik (z szacunkiem): Robert... Wybacz. Nie wiedziałem, że to Twój
przyjaciel. W sumie to aż tak bardzo mi nie przeszkadza... Pozwolisz, że
wrócę do jedzenia przy moim stole.
Robert: Już niedługo odpływamy z Nagani. Profesor Tauros nie będzie
Ci długo przeszkadzać. A na przyszłość. Nie wszystkie sprawy trzeba
załatwiać przemocą, kolego.
Wojownik (zdumiony): Profesor Tauros powiadasz?! Nie wiedziałem!
Przepraszam. To wielka osoba, którą darzę szacunkiem za to jak
przyczynił się do ujawnienia słabych punktów bestii swoimi
bestiariuszami! Wybaczcie Panowie.
Andras (puszczając jego dłoń): Wracaj do swojego stolika.
Po czym zawstydzony wojownik wrócił ze spuszczoną głową w stronę
środka jadalni w karczmie.
Andras: To prawda? Niedługo wypływacie?
Robert: Tak. W południe. Słuchaj... Nie było okazji podziękować. Gdyby
nie Ty nie wiem, czy wrócilibyśmy z tej jaskini.
Andras: Daj spokój. Spotkałem brata w potrzebie i pomogłem. Każdy z
Sanktum zrobiłby to samo.
Robert: Jak Twoja rana? Będziesz żył?
Andras (łapiąc się za bok): To? Ehhh, to nic takiego. Kolejna rana do
kolekcji. Do wesela się zagoi... A coś czuję, że to będzie niedługo.
Robert (zdziwiony): Co? O czym Ty mówisz?
Andras (szyderczo): O ile wiem to nie jest Twoja komnata a nie
wyszedłeś z niej przez całą noc.... Oj nie rób takiej miny. Widziałem jak
na Ciebie patrzyła w jaskini. Jest piękna. Sądzę, że jesteście sobie
pisani.
Robert (lekko zawstydzony): Nie wiedziałem, że taki z Ciebie romantyk
Andrasie. Dziękuje za miłe słowa.
Andras: W głębi duszy jestem romantykiem... Nie mów nikomu, ale przy
długich zimowych wieczorach w Sanktum, lubię sobie poczytać
romantyczne historie Shavrone Malachai. Lekkiego pióra to ona nie
miała.
W tym samym czasie z pokoju wyszła Kara w pełni gotowa do drogi. Po
jej minie widziałem, że podsłuchiwała moją rozmowę z Andrasem.
Pytanie od jak dawna.
Kara: Jestem gotowa do drogi. Robercie proszę weź tą drugą torbę. Jest
cięższa.
Robert: Oczywiście. Zobaczę czy Tauros jest już spakowany i zabiorę
resztę rzeczy. Dziękuję jeszcze raz Andrasie
Uścisnąłem jego dłoń i kierowałem się na górę do kwatery profesora.
Będąc już przy końcówce schodów dosłyszałem końcówkę rozmowy
Kary oraz Andrasa
Kara (szepcząc do Andrasa) ...Nikomu nie powiem o Twoich lekturach...
Po czym odeszła chichocząc.
Andras (krzycząc): To był żart!
Tłumaczył się Andras
Otworzyłem drzwi kwatery profesora zderzając się z nim w wejściu.
Robert: Wybacz profesorze. Chciałem zobaczyć czy jesteś już
spakowany. Pozwól, że wezmę tą walizkę.
Tauros (zasapany): Dziękuje Robercie. Zaiste szarmancki to gest z
Twojej strony. Te walizki ważą z tonę. Wszyscy już gotowi? Opóźniłem
Was?
Robert: Jak zwykle jesteś punktualny Taurosie. Kara już kieruje się w
stronę portu a ja pakuję resztę rzeczy.
Tauros: Wybornie. W takim razie zaczekamy na Ciebie w porcie.
Robert: Dziękuję.
Wróciłem do swojego pokoju zabrać przedmioty i spakowałem je w
torby. Podziękowałem karczmarzowi za gościnę i udałem się ku wyjściu.
W drodze do portu zobaczyłem jak Kara z porozrzucanymi wokół niej
walizkami trzyma metr nad ziemią jednego z wojowników a profesor
okłada go swoją mosiężną laską po plecach.
Tauros (zdenerwowany): Ja Ci dam uwłaszczać mojej uczennicy
łachudro!!
Po chwili Kara wypuściła go z uścisku a ten upadł w pól przytomny i
poobijany. Rzuciłem torby na ziemię i podbiegłem do towarzyszy.
Robert: Co się stało? Napadł Was?
Spojrzałem na zapijaczonego wojownika leżącego na ziemi.
Kara (zirytowana): Ten łajdak złapał mnie za tyłek, kiedy niosłam
walizki!
Chwyciłem go z ziemi i byłem gotowy się z nim rozprawić.
Kara: Daj spokój Robert. Tauros wystarczająco dał mu popalić. To nic
takiego.
Spojrzałem na Karę i na profesora kiwającego głową.
Robert: Masz szczęście.
Powiedziałem, po czym rzuciłem nim z powrotem na ziemie.
Tauros oddalił się w stronę portu niosąc swoje rzeczy a ja pomogłem
czarodziejce zebrać jej z ziemi. Czekaliśmy niedługą chwilę. Prawie
idealnie gdy pobliski zegar słoneczny wskazywał południe na
horyzoncie pojawił się statek. Po chwili przystąpił do cumowania a na
górnym pokładzie szybkim ruchem ręki przywitał nas Kapitan. Niedługo
wszyscy byliśmy we własnych kabinach, gotowi do drogi. Gdy wszyscy
pasażerowie byli już na pokładzie statek zaczął odpływać. Tauros jak
zwykle zamkną się w swoim pokoju by nikt nie przeszkadzał mu w
studiowaniu a my postanowiliśmy rozejrzeć się po statku. Zbadaliśmy
większość pomieszczeń. Jak dwa psy tropiące sprawdzaliśmy każdy
zakamarek ciekawi tego co możemy znaleźć. Po dłuższym czasie
została tylko kajuta kapitańska do której weszliśmy zapukawszy do
drzwi.
Lukas: Robercie, Pani. Co Was sprowadza?
Kara: Mam na imię Kara. Nie było okazji się przedstawić. Chodzimy bez
celu podziwiając Twój statek.
Lukas (szczęśliwy): Witaj Kara, jestem Lukas. Cieszę się, że mój Dziobak
jest dla was atrakcją turystyczną.
Kara (roześmiana): Dziobak? Przezabawna nazwa dla statku.
Lukas: Racja? Chętnie opowiedziałbym Wam jak powstała ta nazwa, ale
to nie przy suchym pysku.
Robert: Jak to jest, że każdy kapitan statku piję alkohol. Przed
przyjęciem zawodu podpisujecie jakiś dokument stwierdzający
konieczność upojenia alkoholowego podczas podróży?
Lukas (roześmiany): To prawda! Znaleźć kapitana abstynenta to rzadsze
niż znaleźć klechę wojownika. No cóż. To chyba przez to bujanie.
Kara (zadziwiona): Przez bujanie?
Lukas: No tak. Wiesz statek buja Cię w prawo to na trzeźwo lecisz w
prawo. A jak się napijesz, statek zabuja w prawo, a alkohol w lewą. I siły
się równoważą.
Wybuchliśmy śmiechem z żartu który opowiedział Lukas.
Robert: Prawdę mówiąc napiłbym się dobrego bimbru. Chętnie
posłuchałbym opowieści człowieka, który był wszędzie i wiele widział.
Kara: Muszę się dowiedzieć jak statek skończył z taką nazwą.
Lukas: No i to rozumiem! Skoczę po tego waszego przyjaciela. Wydaje
się być zabawnym gościem.
Kara: Może jak wypije ze cztery kufle.
Lukas: Idźcie do ładowni. Na tyle jest stolik a obok niego półka na
której przewożę wybitne trunki. Nie zauważą, że jeden znikną. Czy
dwa... Może trzy.
Udaliśmy się we wskazane miejsce i usiedliśmy przy stoliku, lecz Lukas
i Tauros nie przychodzili dłuższy czas. Zaczynałem się martwić
aczkolwiek po chwili weszli do ładowni już z trunkami w ręku lekko
podpici.
Robert: Myślałem, że najlepsze trunki trzymasz tutaj.
Lukas: Zawsze trzymam kilka awaryjnych w swojej kajucie.
Tauros (pijany): Powiedz im!
Lukas: Wiedzieliście, że Wasz przyjaciel potrafi sterować statkiem?
Jeszcze chwila i zwolniłbym mojego sternika a zatrudnił Taurosa.
Tauros (wymachując flaszką): Tak było! Pewnie się nie spodziewaliście,
że za młodu byłem piratem!
Robert: Nie byłeś piratem.
Tauros: Ale mógłbym nim być!
Kara: Profesorze. Ile już wypiłeś?
Tauros (śmiejąc się): Zdecydowanie za mało.
Lukas: Nawet nie musiałem go przekonywać. Staruszek chyba
potrzebował się napić.
Tauros: Ja Ci dam staruszek! Jestem zaledwie o połowę starszy niż Ty.
Może troszkę więcej... Dzisiaj pobiłem siłacza w pojedynkę, więc nie
zaczynaj ze mną!
Kara: Co prawda unieruchomionego, ale to prawda. Tauros wykazał się
dzisiaj heroizmem i szarmancką postawą.
Tauros: Nikt nie zadziera z moją drogą Karą! Zdolna dziewczyna!
Kara (patrząc na Roberta): Musimy upijać go codziennie.
Robert (roześmiany): Usiądźmy. Też chcemy spróbować te trunki.
Lukas chwiejnym ruchem ręki nalewał bimber do kieliszków każdego z
nas i unosząc je w górę wypiliśmy pierwszą kolejkę.
Kara: A więc... Dziobak. Skąd ta nazwa?
Lukas: Jak już mówiłem Robertowi całe życie jestem na morzu.
Pierwszy raz wypłynąłem jeszcze w pieluchach. Gdy miałem około dwa
lata, mój dziadek dopływał do jednej z wysp Starego kontynentu, wiecie
tam gdzie występują te zwierzęta. W porcie w jednej z klatek
zobaczyłem Dziobaka. Tak bardzo mi się spodobał, że gdy tylko wydał
swój charakterystyczny dźwięk roześmiałem się niemiłosiernie. Mój
dziadek niekiedy specjalnie przyprowadzał mnie do portu, tylko by
usłyszeć moje zadowolenie z dziobaków. Sprawiało mu to radość. Jako
iż dziobaki to jeden z nielicznych toksycznych ssaków, nie mogłem
mieć własnego więc dziadek postanowił tak nazwać statek. Od tego
momentu nazwa przyjęła się i została z nami do teraz.
Tauros: Technicznie, Dziobak nie jest toksycznym ssakiem tylko
jadowitym. Samiec wytwarza toksyny przez ostrogi na swoich
kończynach.
Przerwał profesor
Kara (uśmiechnięta): Taurosie. Nie w każdym momencie musisz być
naukowcem. Zaiste fascynująca historia Lukasie. Twój dziadek wydaje
się być wspaniałym człowiekiem.
Lukas (polewając do kieliszków): Dziadek Artur niestety już nie żyję.
Kara: Przykro mi
Po czym podniosła kieliszek wykrzykując toast.
Kara: Za Artura!
Cała reszta: Za Artura!
Robert (odkładając kieliszek): Twoja kolej Taurosie.
Tauros (krzywiąc się po trunku): Co masz na myśli?
Robert: Jakiś czas temu gdy pokazywałeś urządzenie do datowania
tuszu, wspomniałeś o krętaczu, który wysyłał fałszywe listy do Cesarza.
Od dawna ciekawi mnie ta historia, której nigdy nie dokończyłeś.
Tauros (roześmiany): Aaaaa to. Otóż. Kilka lat temu, Cesarzowa Joanna
opuściła swojego męża. Porzuciła go dla wieśniaka, z którym podobno
wyjechała gdzieś do Nowego Kontynentu. Cesarz nie wiedząc o zdradzie
żony przypuszczał porwanie. Duża część bliskich mu ludzi wiedziała o
romansie Joanny, lecz bała się bezpośrednio powiedzieć o tym władcy.
Pewien bankier z Bellum dowiedziawszy się o założeniach Cesarza
wykrył w tym interes. Dzięki znajomościom w zamku, wykradł stare
listy pisane przez Cesarzową a lata pracy przy biurku pomogły mu
perfekcyjnie podrabiać jej pismo.
Lukas (zaintrygowany): Co było dalej?
Tauros (kontynuując): Krętacz wysyłał listy w imieniu rzekomo
porwanej Joanny z żądaniami okupu. Zaczynał skromnie, od kilku
bransolet z białego złota i najpiękniejszymi dobranymi diamentami po
sakiewki pełne szlachetnych kamieni. Gdy pierwsza dostawa dotarła w
jego ręce tak się rozochocił, że w kolejnych listach zażądał nawet
korony należącej do samego Cesarza.
Kara (zaintrygowana): Niemożliwe! I co? Zrobił to?
Tauros (kontynuując): Oczywiście! Był tak oślepiony wizją cierpienia
swojej żony, że był gotowy na wszystko. Gdy skarbiec zaczął robić się
coraz bardziej opustoszały a pensje strażników zaczynały maleć,
zdecydowali się oni nakierować władcę na możliwość ewentualnego
oszustwa, o którym oczywiście zdawali sobie sprawę. Po czasie Cesarz
przystał na ich teorie i kazał posłać po mnie, licząc że moja wiedza
pomoże mu w tej sprawie.
Robert (zaciekawiony): To wtedy pomogłeś urządzeniem do datowania
tuszu tak?
Tauros (kontynuując): Tak. Osobiście nie lubię mieszać się w sprawy
polityczne, lecz Cesarz w zamian za pomoc obiecał rozbudowę
akademii, na co przystałem. Ledwo po trzech godzinach udało mi się
ustalić, że owe listy pisane były jeden po drugim. Dzień za dniem. Co
skłaniało do myślenia, że porywacz nie ma zamiaru oddawać
Cesarzowej, skoro na przód planował kolejne okupy. Pomyślałem, że
albo nie będzie to miało końca, albo wcale mnie ma żadnego
zakładnika. Udałem się do Cesarza i podzieliłem moją wiedzą. Po
twarzach strażników widziałem olbrzymią ulgę, gdy ich władca
dowiedział się o fałszerstwie. Stąd zakładałem, że wiedzieli o tym
znaczne wcześniej.
Lukas (zaintrygowany): Jakim cudem, nigdy wcześniej nie słyszałem tej
historii. Marynarze plotkują o wszystkim co usłyszą. Niemożliwe ze
nikt nic nie wiedział.
Tauros: O całym tym zajściu wiedzieli nieliczni. Cesarz nie chciał by
ludzie znali prawdę o tym jak zwykły bankier zrobił go w konia.
Robert: Wiesz co się z nim stało? Z tym bankierem.
Tauros (kontynuując): Nadarzyła się idealna okazja do ataku. Bankier
będąc całkowicie beztroski, zażądał którymś razem dziesięć
najpiękniejszych służących z królewskiego dworu. Cesarz wysłał
statkiem nawet dwudziestkę, lecz najlepszych wojowniczek jakie miał
w swojej armii. Kobiety, gdy już dotarły do Bellum i miało nastąpić
przekazanie dóbr, wyciągnęły spod sukni sztylety i pozabijały
wszystkich związanych z organizacją bankiera. Dowiedziawszy się gdzie
mieszka, poszły do niego jak niewielka armia, zabrały wszystkie skarby
jakie ukradł a których nie zdążył roztrwonić i załadowały je na ten sam
statek, którym niedawno dotarły do miasta. Jego zaś związały jak z
resztą kazał im Cesarz i sprowadziły go przed jego oblicze.
Kara: Fascynująca historia. Wiesz może jak skończył ten bankier?
Tauros: Słyszałem tylko, że przez tygodnie słychać było jęki z
królewskich lochów. Zakładam, że Cesarz nie spieszył się z wykonaniem
kary.
Robert: Wiecie co, chciałbym wznieść toast. Za tego Bankiera. Może i
był krętaczem, ale trzeba mu przyznać, że pomysł na zarobek miał
niesamowity. Za Bankiera!
Powiedziałem unosząc kieliszek w górę
Wszyscy (unosząc kieliszki zadowoleni): Za Bankiera!
Posiedzieliśmy chwilę w ciszy wyobrażając sobie jak mogła wyglądać
historia, którą tak dokładnie opisał profesor. Przerwałem milczenie
spoglądając na Taurosa i Lukasa
Robert: A więc to co mówiliście przy wejściu. Profesor naprawdę
sterował statkiem?
Lukas: Nie żartowałem! Ten gość naprawdę ma talent. Nie uwierzę za
nic w świecie, że to był Twój pierwszy raz Taurosie.
Tauros: Ależ był! Nigdy wcześniej nie miałem steru w rękach. Kiedyś
czytałem, że ważne jest utrzymanie rufy oraz dziobu w jednej linii
dostosowując się do nawietrznej czy zawietrznej. To oczywiście
możemy ustalić patrząc na grotmaszt i fokmaszt.
Robert: Ma rację! Niesamowite jest jak dużo wiesz o wszystkim
profesorze.
Lukas (zafascynowany): Gdybym powiedział terminy używane przez
Taurosa większości z tych nierób szorujących pokład, drapaliby się po
głowie ze zdziwienia robiąc głupie miny. Nie szukasz przypadkiem
pracy Taurosie? Ktoś z taką wiedzą przydały mi się na statku.
Tauros (dumny): Wybacz, lecz pragnę rozwijać moją wiedzę nie tylko w
jednym kierunku. Nie zrozum mnie źle. Zawsze fascynowało mnie życie
na morzu, lecz nie mogę pozwolić by tak wielki umysł zmarnował się w
jednej dziedzinie.
Kara: Oho, alkohol zaczyna słabnąć. Chyba czas przynieść coś
mocniejszego, bo profesor znowu zaczyna.
Wszyscy roześmiali się.
Lukas: Kara, proszę, skocz do mojej kajuty. Pod łóżkiem mam ukryty
pięćdziesięcioletni trunek. Wyborne whisky z Nowego Kontynentu. W
tak dobrym towarzystwie to idealny moment by opróżnić butelkę.
Kara (wstając lekko chwiejąc się na nogach): Oczywiście młodzieńcze,
już idę
Powiedziała chichocząc, opierając się o moje ramię by wstać ze stołka.
Kara wyszła z ładowni zamykając za sobą drzwi. Nastała niezręczna
cisza, którą po dłuższej chwili przerwał profesor.
Tauros (szepcząc i śmiejąc się do Lukasa): ...Idealnie pasują, prawda?
Robert (zaciekawiony): Może zechcecie podzielić się o czym tam
szepczecie?
Lukas (roześmiany): O Was Robercie! Tauros mi mówi jaką wspaniałą
parą jesteście.
Robert (poważnie): Jak to możliwe, że wszyscy już wiedzą! Jesteśmy
razem niecały tydzień!
Tauros: Poważnie?! Myślałem, że od czasu gdy poznałeś ją na uczelni.
Już tam widziałem to jak na Ciebie patrzy.
Lukas (roześmiany): Jak mógł tego nie zauważyć! Poznając Was lepiej
przy tym stole miałem domysły, że jesteście już małżeństwem!
Robert (zawstydzony): Zmieńmy temat...
Tauros: Oj nie bocz się Robercie. To dobrze, że masz kogoś takiego jak
Kara. Potrzebujecie się nawzajem.
Powiedział pijany profesor chichocząc z Lukasem.
Wnet do ładowni wbiegł zadyszany marynarz ledwo łapiąc oddech
próbując przekazać wiadomość.
Marynarz: To znowu oni! Kapitanie! Znowu!
Lukas: Zwolnij, Martin. Co się stało. Zacznij od początku.
Powiedział Lukas ze zmartwieniem, w głosie jednocześnie trzeźwiejąc
jakby natychmiast.
Martin: Piraci! Zaczynają abordaż! Nie ma czasu!
Lukas: Tylko nie to! Panowie, zostańcie tutaj. Spróbuję załatwić sprawę.
Wstałem ze stołka odpinając pas przy pochwie by szybciej dobyć
Zamieć.
Robert (wstając): Żartujesz? Nic z tego. Pomogę Ci
Lukas kiwną głową i razem ze mną i profesorem wybiegł na pokład
główny. Mostek został już rozłożony a piraci zaczęli przechodzić na
statek kapitana. Część z nich zbierała już co wartościowsze przedmioty
pasażerów, wśród których stała Kara.
Pirat: Panie i Panowie! Nie sprawimy żadnych problemów! Weźmiemy
tylko połowę towarów ze statku, część Waszych świecidełek i może co
piątą kobietę. Nie zwracajcie na nas uwagi a wszyscy rozejdziemy się w
zgodzie, bez większych szkód.
Lukas: Klaus Stortebeker! Czego tu szukasz?! Zapłaciłem w zeszłym
miesiącu za kolejny kwartał bezproblemowych kursów! Nie taka była
umowa! Odłóżcie te beczki!
Powiedział Lukas stanowczym głosem do piratów wynoszących towar z
ładowni.
Klaus: Widzisz młody. Szef nie jest zadowolony z Twojego udziału w
naszej operacji. Nie mówiłeś jak dobrze powodzi Ci się ostatnio.
Pasażerów coraz więcej, zleceń tak samo a płacisz nam tyle samo.
Chyba czas zmienić warunki umowy, nie sądzisz?
Lukas: Mam więcej pasażerów, bo wiedzą, że na moim statku są
bezpieczni! Przez takie akcje jak ta psujesz biznes mi jak i sobie.
Powiedz to Twojemu bossowi!
Klaus: To tylko ostrzeżenie młody. W ramach dobrej woli zabieramy
tylko połowę.
Pirat: Szefie! Ta ruda. Jest nie brzydka! Zabieramy ją?
Powiedział jeden z piratów upuszczając beczkę i wskazując palcem na
Karę. Chwyciłem miecz mocniej w moją dłoń i w każdej sekundzie
byłem gotowy do ataku. Lukas wyciągną swoją szablę którą zawsze
trzymał przy pasie i skierował ją w stronę Klausa, drugą ręką blokując
mnie sugerując negocjacje.
Lukas: Ta kobieta jest jednym z moich pasażerów i do czasu gdy stoi na
tym statku odpowiadam za jej bezpieczeństwo! Nie pozwolę Wam jej
zabrać.
Powiedział groźnym głosem kapitan a w tym czasie jeden z piratów
podchodził z łapami wyciągniętymi w stronę Kary.
Kara (cicho): Nie zbliżaj się.
Pirat (podchodząc bliżej): Co tam szepczesz ptaszyno?
Powiedział stojąc już bardzo blisko czarodziejki.
Kara (krzycząc): Powiedziałam. NIE ZBLIŻAJ SIĘ!
Po czym wyciągnęła rękę przed siebie wyrzucając osiłka kilkadziesiąt
metrów poza burtę statku Lukasa. Zatrzymawszy się na maszcie
pirackiego statku usłyszeliśmy tylko gruchot jego pękających kości.
Klaus (krzycząc): Wiedźma! To przez takie jak Ty nasi bracia giną!
Wabicie ich śpiewem po czym ich mordujecie!
Kara: W tym zdaniu jest tyle prawdy jak w tym, że myjecie się
codziennie.
Lukas (patrząc na Roberta): Oni się nie cofną.
Robert (wyciągając miecz): I dobrze. Znudziło mnie jego gadanie.
Tauros (krzyczy stojąc z tyłu): Stop!
Oczy wszystkich piratów jak i nasze skierowały się w oczy profesora.
Tauros: A gdzie Wasz honor?! Łaskawy Panie. Nie słyszałeś o honorowej
pirackiej potyczce? Po co przelewać krew niewinnych pasażerów?
Wydajesz się być gentelmanem. Nie wolisz zabrać wszystkiego?
Wykrzyczał profesor do Klausa
Pasażer: O czym Ty mówisz?
Klaus: Mówi o potyczce. Podejdź tutaj starcze.
Wskazał ręką na profesora. Który powolnym krokiem podszedł do
pirata.
Klaus: Skąd o tym wiesz? Nie wyglądasz mi na pirata.
Tauros: Czytałem w życiu wiele tekstów, również takich które na
pierwszy rzut oka nie miały przydać mi się w życiu. Chyba nie
skłamiesz wśród kolegów, że jest inaczej, mam racje?
Klaus: Widzicie tego mądrale?
Powiedział do pasażerów wskazując na profesora. Jeżeli jeden z moich
ludzi wygra z kapitanem lub wybranym przez niego człowiekiem,
wszyscy jesteście martwi! Jeżeli przegra, zostawimy Was w spokoju.
Pamiętajcie o tym, gdy już będziecie umierać. Ten tutaj człowiek zabił
Was wszystkich!
Powiedział popychając Taurosa na ziemie. Co tylko bardziej mnie
zdenerwowało.
Klaus: Charon! Chodź tutaj.
Z tłumu piratów wyszedł przepychając się przez resztę prawdziwy
gigant. Facet ubrany w zdecydowanie przymały mundur niosący przy
pasie topór wielkością przypominający jeden z tych Andrasa.
Spojrzałem na Lukasa i widziałem w jego oczach strach.
Klaus: Będziesz walczył na śmierć i życie z moim najlepszym
wojownikiem. Czy może znajdziesz kogoś kto zaryzykuje własne życie
dla Ciebie i reszty tutaj? Wątpię...
Wyszedłem zza pleców Lukasa cofając go do tyłu.
Robert (spokojnym głosem): Ja zawalczę.
Klaus (roześmiany): Wystawisz do walki tego kurdupla? Charon zgniecie
go w pół.
Widocznie jeszcze mnie nie znał.
Charon zbliżył się nie wyciągając topora zza pasa więc i ja nie
wyciągnąłem Zamieci. Szturchną mnie jednym swoim gigantycznym
palcem po czym wykpił.
Charon (wściekle): Klękaj na ziemie i pochyl głowę a obiecuję, że zrobię
to szybko. Słyszałeś mnie?
Robert (spokojnie): Słyszałem a Ty słyszysz mnie?
Charon: Czego chcesz?
Robert (poważnie): Dotknij mnie jeszcze raz a stracisz tą dłoń.
Wszyscy piraci roześmiali się na cały głos razem z Charonem, który
jednocześnie znowu zbliżał swoją dłoń by mną zakpić. Gdy jego palec
znajdował się niecałe dziesięć centymetrów od mojej klatki, jednym
ruchem pirat stracił dłoń, która nie zdążyła upaść na ziemie nim mój
miecz znalazł się po drugiej stronie mojego ciała. Wszystko stało się w
mgnieniu oka, tak szybko, że piraci wciąż śmiali się z wcześniejszej
sytuacji nie zdając sobie sprawy co się właśnie stało. Reszta pasażerów
stała równie ogłupiona jak piraci. Zapadła cisza.
Charon (w szoku): Jak...Jak to zrobiłeś?
Sądzę, że wpadł w szok, jego ciało dopiero zdało sobie sprawę z
sytuacji.
Z tłumu piratów wychylił się jeden z nich kierując się do Klausa.
Pirat: Yyyy Sze...Szefie!
Klaus: Czego!?
Pirat: Ten facet... Poznaję go. To Robert. Ten łowca potworów.
Klaus przyjrzał się dokładniej i zaniemówił. Charon ogarniając się z
sytuacji wściekle chwycił za topór lewą ręką, lecz nie zdążył go wyjąć.
Wbiłem miecz centralnie w jego serce a nim jego wielkie ciało
przewróciło się na ziemie bezwładnie opadając na plecy, o bok jego
munduru wyczyściłem miecz następnie chowając go do pochwy.
Klaus (wściekły krzycząc): Walka jest nie ważna! Nie mówiłeś mi kto to
jest!
Lukas (krzycząc): Zgodziłeś się na walkę i ja przegrałeś! Zachowaj
godność i odejdź!
Klaus: To nie koniec gówniarzu. Boss dowie się o Twoim występku!
Panowie! Oddajcie rzeczy pasażerom! Znieście beczki z powrotem na
ich pokład.
Powiedział pirat kierując się na swój statek. Po chwili zwinęli mostek,
odcięli haki na boku statku i odpłynęli od Dziobaka Lukasa.
Wszyscy wciąż w szoku i zapłakani stali wpatrzeni w ich statek
oddalający się na horyzoncie a po czasie popatrzyli na mnie zaczynając
powolnie bić brawa.
Robert: W jednym ten łotr miał rację.
Zacząłem monolog, po czym klaskanie ustało.
Robert (krzycząc): Nie jestem tym który uratował Was od śmierci! Sam
osobiście rozpocząłbym walkę, która skończyła się krwawo i zapewne
większość z Was by zginęła! Podziękowania należą się temu
człowiekowi. To on powstrzymał rozlew krwi i uratował Was wszystkich.
Powiedziałem z dumą pokazując na Taurosa w kierunku, którego
zaczęły wybrzmiewać zasłużone oklaski i wiwaty.
Gdy tłum ucichł odezwał się kapitan.
Lukas (krzycząc): Wiem, że to wydarzenie było traumatyczne dla Was
wszystkich! W ramach zadośćuczynienia i uspokojenia nerwów oferuję
Wam alkohol najwyższej klasy aż do portu w Utah! Żaden z kieliszków
ma nie stać pusty!
Po czym ludzie również zaczęli wiwatować i nalewali alkohol z beczek
wciąż stojących na pokładzie.
Tauros: Co z nim zrobimy?
Powiedział profesor wskazując na truchło Charona na ziemi. Kara
uniosła jego cielsko metr nad ziemię i cisnęła za burtę, a dłoń kopnęła
za nim.
Kara (zdegustowana): Niech zjedzą go ryby, przynajmniej tyle będzie z
niego pożytku.
Powiedziała podbiegając i obejmując mnie w ramiona.
Kara: Gdy wyszedłeś do walki z nim poczułam ulgę. Wiedziałem, że od
tego momentu wszyscy na statku są bezpieczni.
Lukas (podając dłoń): Nigdy Ci tego nie zapomnę przyjacielu. Nie
sądziłem, że na statku jest ktoś kto mógłby wstawić się za mnie.
Potrafię walczyć, lecz z tym gigantem nie miałbym szans. Dla Ciebie to
było jak pokonanie muchy na szybie okna. Nigdy czegoś takiego nie
doświadczyłem. To było najszybsze cięcie jakie widziałam, poprawka,
nie widziałem.
Powiedział z lekkim uśmiechem i wciąż przerażeniem w głosie.
Tauros: Wybacz Lukasie, że naraziłem Cię na potencjalną walkę.
Wiedziałem, że Robert nie pozwoli na tak nierówną walkę i się wtrąci.
Lukas: Taurosie! Jak mówił Robert. Tobie należą się największe
podziękowania. Kodeks piratów? Jestem na morzu od zawsze a
pierwszy raz o tym słyszę.
Tauros: Czasami wiedze względnie bezużyteczna może uratować życie.
Robert: Słyszałem o tym sposobie rozwiązania sporu piratów, lecz w
tym momencie nie przyszedł mi nawet na myśl. Byłem zaślepiony tym
jak potraktowali moich najbliższych a jedyne co miałem przed oczyma
to ich martwe ciała.
Tauros: Czasami książka jest lepszym rozwiązaniem niż zimna stal.
Robert: Lukasie, możemy iść do Twojej kajuty? Chciałbym
porozmawiać.
Kara: Naprawdę? Czy nie jest to kolejna okazja by napić się po
zwycięstwie?
Robert: Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość. Zbliża się noc a przed nami
jeszcze jeden dzień podróży. Chciałbym być wypoczęty gdy dotrzemy
do Utah.
Kara: Masz rację. Lukasie pozwolisz, że skorzystam z wanny na dole.
Przebywanie wśród tych brudnych piratów sprawiło, że sama czuje się
brudna.
Lukas: Naturalnie. Nie krępuj się. Może woda nie będzie zbyt ciepła, ale
nic lepszego nie możemy zaoferować.
Kara (uśmiechnięta): Poradzę sobie z tym
Powiedziała Kara po czym na oczach Lukasa utworzyła w dłoni
niewielki płomień sugerując zagrzanie wody magią.
Lukas (speszony): Tylko nie spal mi Dziobaka.
Kara (uśmiechnięta): Postaram się.
Powiedziała po czym odeszła na dolny pokład kierując się do
pomieszczenia z wanną.
Tauros: Ja też już idę. Po tym alkoholu, oleję trzydziestu minutowe
drzemki i położę się spać aż do jutra. Ledwie żyję.
Lukas: Dobranoc Taurosie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
Powiedział Lukas podając dłoń profesorowi. Ten ją uścisną i także
skierował się pod pokład.
Za mną Robercie. Porozmawiajmy.
Wszedłem do jego kwatery zamykając za sobą drzwi. Ten odsuną
krzesło przy swoim biurku bym usiadł i poszedł na drugą stronę by
zasiąść na swoim.
Lukas: O czym chcesz porozmawiać?
Robert: Chcę Ci pomóc. Wiem jak to działa. Wiem skąd oni są. Bracia
Witalijscy. Zgadza się?
Lukas: Nazywają sami siebie, Zbawcami... Co za głupota. Są większą
zmorą dla każdego statku na morzu niż największy sztorm.
Osobiście miałem już z nimi do czynienia. Dawno, bardzo dawno temu
sterowałem pewnym statkiem ładunkowym. Długa historia jak
skończyłem jako sternik, lecz powiedzmy, że mam doświadczenie.
Napadli nas w sytuacji podobnej do tej która zdarzyła się dzisiaj. Ich
organizacja liczy już kilkaset lat a jej założyciele od dawna leżą na dnie
morza, lecz zawsze znajdzie się ktoś kto chce kontynuować ich dzieło.
Gdy nas napadli, coś takiego jak kodeks piratów nie istniał. Mordowali,
gwałcili, rabowali i palili. Walka była zawzięta, lecz było ich znacznie za
dużo a wojowników na statku za mało. To była jedna z tych sytuacji w
której się przemieniłem. Nie pamiętałem co działo się dokładnie po tym
gdy miecz jednego z nich wylądował w moich plecach. Obudziłem się
nagi przy wyspie osiemdziesiąt mil morskich od miejsca w którym nas
rabowali. Na statku zginęło wielu dobrych ludzi. Szukałem zemsty, lecz
w tamtych czasach inne o wiele ważniejsze sprawy miałem
nierozwiązane.
Lukas: Robercie? Nad czym się tak zamyśliłeś?
Robert (wracając ze wspomnień): Wybacz. To nic takiego. Wracając do
piratów. Grozili Ci powrotem. Musimy się tym zająć.
Lukas: Oh, Robert. Nie wiesz w co chcesz się pakować. To organizacja z
historią sięgającą setki lat. Nie możesz tak po prostu wpaść do ich
siedziby i wszystko rozwiązać walką. Ich jest setki. Tysiące. Nawet ktoś
z Twoimi zdolnościami nie zdoła załatwić tej sprawy.
Robert: Masz jakąś inną propozycję?
Lukas: Tak. Zostaw tą sprawę. Poradzę sobie. Dam im większą część
swoich dochodów i mnie zostawią.
Robert: Nie po tym co się dzisiaj stało.
kapitan przeszedł się po kajucie dotykając półek i lóżka po czym
zatrzymał się pogrążony we własnych myślach
Lukas: Cholera. Masz rację. Mam przesrane...Czekaj. A co z osiłkami z
doków. Mógłbym wynająć ich w roli ochrony... Nie to nie to. Przez nich
stracę dużo miejsca dla potencjalnych pasażerów. Do tego nie wiem na
ile sprawdzą się w prawdziwym boju.
Robert: Ja mam rozwiązanie.
Lukas (zaciekawiony): Jakie?
Robert: Powiedz mi gdzie jest ich siedziba.
Lukas: Absolutnie nie! Robercie! Mówiłem Ci że to jest zły pomysł. Nie
możesz tak się narażać!
Robert: Widziałeś dzisiaj co potrafię. Dam sobie radę.
Lukas (głośniej): Nie kwestionuję Twoich zdolności walki! Zakładam, że
dałbyś rade pokonać i dziesięciu na raz, lecz wciąż. Ich jest więcej,
znacznie więcej.
Robert: Wiesz gdzie jest ich siedziba czy nie?
Lukas (zrezygnowany): Nie przekonam Cię, prawda?
Robert (uśmiechnięty): Prawda.
Lukas: Ehhh. Ich flota bardzo często cumuje w zatoce od zachodu Utah.
Robert (zdziwiony): Nie wiedziałem ze na zachodzie Utah jest port.
Lukas: Sami go wybudowali. Nie jest publiczny, należy do nich. Mówię
Ci to olbrzymia twierdza. Praktycznie mają tam swoje małe miasteczko.
Robert (zaintrygowany): Dostanę się tam od Utah?
Lukas: Naprawdę chcesz to zrobić?
Robert: Czemu nie. Grozili Tobie jak i zapewne innym kapitanom. Są
jak wszyscy inni bandyci których zabiłem. Możesz powiedzieć mi coś
więcej?
Lukas: Pomyślmy... W ich mieście około siedemdziesiąt procent
miejsca zajmuje burdel. Każdy szanujący się pirat spędza w nim równie
dużo czasu co na morzu.
Robert: Maja jakiś wrogów?
Lukas: Nie jednego, lecz nikt nie jest na tyle głupi by ich
nachodzić...Wybacz.
Robert: Nie szkodzi.
Lukas: Cesarstwo Burial ma z nimi na pieńku, Gildia Złodziei z Utah czy
inne pomniejsze frakcje.
Robert: Zaraz... Gildia Złodziei?
Lukas: Ich największy konkurent. Gildia Złodziei stara się rozwijać
handel a Bracia Witalijscy obrabowują statki. To naturalne, że są
wrogami.
Robert: Idealnie!
Lukas: Myślisz ze zgodzą się pomóc?
Robert: Zgodzą się? Będą dziękować za dzień, w którym stanąłem w ich
progu. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta Lukasie. W tym
wypadku to Ty i reszta statków skorzystają najbardziej.
Lukas (zaintrygowany): To może być nie głupi pomysł. Jesteś nie tylko
dobrym szermierzem, ale i świetnym strategiem Robercie!
Robert: Dzięki. Lata praktyki nie poszły w las.
Lukas: Jeżeli naprawdę o by wypaliło... Jestem Twoim dłużnikiem do
końca życia. Już nigdy nie będziesz musiał płacić za rejs. Nie ważne
gdzie popłynę, dla Ciebie i Twoich przyjaciół zawsze znajdę miejsce!
Robert (szczęśliwy): Bardziej mnie zmotywować nie mogłeś, kapitanie.
Mam prośbę. Gdy już dopłyniemy do Utah, zrób sobie przerwę od
podróży. Na jakiś czas, nim sprawa nie ucichnie.
Lukas: Masz rację. Mam mieszkanie w Utah więc nie będzie z tym
problemów. Moim ludziom też przyda się urlop.
Robert (kierując się w stronę drzwi): Ta sprawa nas nagli ze względu na
już napiętą sytuację. Zajmę się tym zaraz jak dobijemy do portu.
Lukas: Nigdy nie spotkałem kogoś tak zdeterminowanego jak Ty.
Dziękuję. Dobranoc.
Lukas podał mi rękę po czym udałem się do swojej kajuty. Byłem
wymęczony wydarzeniami z dzisiaj i jedyne co pragnąłem to położyć się
w łóżku.
Następnego dnia z rana odwiedziła mnie Kara sugerując, jak zazwyczaj
z rana, kubek ciepłej herbaty, na co chętnie przystałem. Wstałem dosyć
późno a przez niedomknięte przez Karę drzwi słyszałem profesora z
sąsiedniej kajuty. Już od rana studiował trzeci zwój. Kara zapukała w
drzwi Taurosa, lecz ten jej nie usłyszał. Zostawiła herbatę na jego stole
a kolejną z nich przyniosła do mnie.
Robert: Dziękuję. Ty nie pijesz?
Spytałem patrząc na pustą dłoń czarodziejki.
Kara: Już piłam. Sok z ogórków kiszonych.
Robert (roześmiany): Aż tak Cię męczy?
Kara: Czuję jakby głowa miała mi eksplodować.
Robert: Ciekawe czy istnieje czar zwalczający kaca...
Kara (roześmiana): Chyba w starczej zakazanej magii. Coś czuję, że
tylko Bogowie potrafiliby opanować tak potężną magie.
Roześmiałem się głośno. Kara próbowała się zaśmiać, lecz trzymała
ręką obolałą głowę.
Robert: Pokażę Ci coś. Sam czasami stosuję ten trik.
Wyciągnąłem Zamieć z pochwy dokładnie ją czyszcząc i zbliżyłem jej
ostrze do Kary odrzucając jej długie włosy na tył głowy.
Kara: Co Ty robisz?
Powiedziała czarodziejka delikatnie łapiąc moją dłoń.
Robert: Zaufaj mi.
Kara puściła rękę i pozwoliła mi kontynuować. Przyłożyłem Zamieć do
jej głowy a zimno którym emitowała w przyjemny sposób wpłynęło na
odczucia Kary.
Kara (zadowolona): Cóż za wspaniałe uczucie. Czemu nie robią okładów
na głowę z tego metalu.
Robert (szczęśliwy): Z takimi pomysłami zbiłabyś fortunę.
Przez chwilę patrząc na zadowolenie Kary przytrzymałem ostrze na jej
ciele.
Kara: Dziękuję. Od razu lepiej. Wypij swoją herbatę i ubierz się. Ja
zobaczę co u profesora.
Robert: Za jakiś czas sprawdzę co u Lukasa. Ciekawi mnie ile czasu
pozostało do końca podróży.
Poszedłem się wykąpać, ubrałem się i posłałem swoje łóżko. Jak
powiedziałem Karze, udałem się do Lukasa by zapytać o podróż.
Późnym popołudniem dopłyniemy do Utah. Do tego czasu nie działo się
nic zbyt wiele. Porozmawiałem z Taurosem o zwoju. Odpowiedział mi że
jest już blisko końca co mnie uszczęśliwiło. Spędziłem sporo czasu z
Karą, przejrzałem część jej ksiąg magicznych. Zawsze mogłem
dowiedzieć się o istnieniu ciekawych czarów. I tak czas zleciał mi aż do
samego wieczora, gdy na horyzoncie ujrzałem zarysy portu Utah.
Niecałą godzinę później byłem już rozpakowany w swojej kwaterze w
uczelni. Przed wyjściem do starego znajomego zajrzałem do Kary.
Robert: Mam pewną sprawę do załatwienia na mieście. Obiecałem
Lukasowi
Kara (szyderczo): Robert, Wybawca Uciśnionych. Niedługo będą nadawać
Ci przydomki.
Robert: Może chociaż raz dostanę pozytywny przydomek.
Kara: Wiele osób zna Cię jako najlepszego z łowców potworów. Nie
słyszałam by ktokolwiek mówił o Tobie źle.
Robert: W tamtych czasach nie było Cię na świecie.
Kara (zdziwiona): Cóż takiego zrobiłeś, że zasłużyłeś na złe miano?
Robert (zamyślony): Nic z czego byłbym dumny. Lecz teraz moje
sumienie jest czyste.
Kara (łapiąc mnie za dłoń): Cokolwiek by to nie było. Dla mnie liczy się
to jakim człowiekiem jesteś teraz.
Powiedziała te słowa po czym podarowała ciepły pocałunek na drogę.
Kara: Chcesz bym poszła z Tobą?
Robert: Zostań. Nie jest to nic z czym sobie nie poradzę. Odpocznij po
podróży. Może profesor będzie potrzebować Twojej pomocy.
Kara: Prędzej smoki pojawią się na Ziemi.
Uśmiechnąłem się do czarodziejki i wyszedłem z jej pokoju. Udałem się
prosto do dużych drzwi wyjściowych uczelni i pod zasłoną nocy
skierowałem się prosto na okrawki miasta. Po chwili dotarłem pod
wejście do siedziby Gildii Złodziei, którą jak zwykle strzegł strażnik.
Samo wejście zmieniło się znacząco. Drzwi zostały poszerzone a wejście
do kanałów, gdzie wcześniej żył Kragen zostało zamurowane. Zapewne
poszerzyli swój skarbiec tak jak zamierzali.
Strażnik: Robert. Kto inny szlajałby się po nocy na okrawkach. Tym
razem chociaż uzbrojony! W jakiej sprawie przybywasz?
Robert: Witaj. Chcę spotkania z Robinem. Mam dla niego coś co może
go zainteresować.
Strażnik: Znasz zasady. Oddaj broń. Obiecuję, że odzyskasz ją po
wyjściu.
Wyciągnąłem Zamieć z pochwy i przekazałem ją strażnikowi przed
drzwiami.
Strażnik: Piękna Stal! Tym razem mnie zadziwiłeś bardziej niż gdy
byłeś bez broni. Możesz wejść.
Udałem się korytarzem prosto do kwatery Robina, podziwiając po
drodze rozbudowę. Pomieszczenie było o wiele większe niż ostatnio a
nowo powstałe skarbce w szybkim tempie wypełniały się kolejnymi
dobrami.
Robin (wyciągając dłoń): No proszę! Robert! Czułem, że nasze ścieżki
się jeszcze skrzyżują. Proszę, usiądź. Co Cię sprowadza w me skromne
progi?
Robin: Nie takie skromne. Widzę interes kwitnie.
Robin: To ten nowo otwarty kantor. Widzisz otworzyłem miejsce, gdzie
ludzie mogą wymieniać swoje srebrne monety na złote. Oni pozbywają
się zbędnych zastaw stołowych czy pamiątek a ja sprzedaję srebro na
Nowym Kontynencie za nie lada fortunę. Nie mają żadnej kopalni srebra
więc każdy jest szczęśliwy.
Robert: Muszę przyznać. Masz podejście do interesów.
Robin: Dzięki! No ale myślę, że nie przyszedłeś podziwiać moich
skarbców. Co Cię sprowadza?
Robert: Nasz wspólny wróg.
Robin (szyderczo): Robercie, mam setki wrogów. Musisz być bardziej
konkretny.
Robert: Bracia Witalijscy.
Robin: Ach, te kanalie. Co z nimi?
Robert: Chcę się ich pozbyć. Nie podoba mi się co robią na morzu.
Byłem tego świadkiem i nie chcę by to się powtórzyło.
Robin: Słyszałem, słyszałem. Podobno załatwiłeś pirata tak szybko, że
nie zdążył zorientować się o fakcie, iż jest już martwy. To musiało być
piękne widowisko.
Robert: Zaraz?! Skąd o tym wiesz? Przypłynąłem niespełna dwie
godziny temu.
Robin: Muszę mieć oczy na karku. Jak Ci wspomniałem mam setki
wrogów. Zawsze muszę być o krok przed nimi.
Lider wstał ze swojego krzesła i kontynuował rozmowę chodząc
pewnym krokiem po swojej kwaterze.
Robin: Piraci powiadasz... Jak chciałbyś się ich pozbyć?
Robert: Potrzebuję dwudziestu, może trzydziestu Twoich najlepszych
ludzi. Chcę dowodzić całą akcją. Do rana chcę załatwić całą sprawę.
Robin (zadziwiony): Nawet Ty nie jesteś na tyle szalony by próbować
atakować ich samotnie więc wiesz z jak potężnym wrogiem chcesz się
mierzyć. Nie przemyślałeś tego do końca przyjacielu, mogę Ci tak
mówić, skoro mamy wspólnego wroga, prawda?
Robert (zirytowany): Nie krępuj się.
Robin (kontynuując): Widzisz przyjacielu. W Zatoce nie żyją sami piraci.
Są tam ich żony, większość z nich zostały nimi z przymusu. Są też ich
dzieci, kurtyzany czy zwierzęta. Ich małe miasteczko rozwinęło się na
tyle, że atak bez strat w cywilach jest ciężki, bardzo ciężki.
Robert: Masz rację. Nie przemyślałem tego dokładnie.
Robin udał się pod drzwi swojej kwatery i otwierając je krzykną
Robin: Amando! Pozwól na chwilę.
Momentalnie w drzwiach pojawił się jego człowiek.
Amanda: Tak, Liderze?
Robin: Moja droga, zaprowadź proszę mego gościa do kwatery z
najwygodniejszym łóżkiem. Chcę by niczego mu nie brakowało.
Robert (zdziwiony): Zaraz!
Wskazałem ręką do kobiety której zadaniem było mnie odprowadzić by
się zatrzymała.
Robert: Co Ty robisz. Nie szukam mieszkania tylko sojusznika.
Robin: Do tego potrzebny jest plan. Czuję, że sprawa nagli więc będę
musiał obmyślić wszystko tej nocy. Nie sądzę by facet, którego
pierwszą myślą było wymordować wszystkich będzie w stanie mi z tym
pomóc!
Robert: Mieszkam dwadzieścia minut drogi stąd. Nie widzę potrzeby
bym został u Was.
Robin: Potrzebuję Cię z samego rana. Każde opóźnienie będzie
decydować o przegranej bitwie. W tej sprawie mamy tylko jedną szansę.
Piraci to nie byle jaki wróg i jeżeli mam się ich pozbyć chcę zrobić to
dobrze.
Ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Często mówią do
mnie, że jestem zdeterminowany, lecz sam czuję jak Robin przewyższa
mnie w tym.
Robert: No dobrze. Prowadź.
Amanda: Za mną Robercie.
Zaprowadzili mnie do kwatery większej niż jakakolwiek w której
przyszło mi mieszkać. Łóżko swoim wymiarem przekraczało długość
mojego ciała o połowę. W pełni umeblowane biblioteczki, bogato
zdobione meble i pełne owoców złociste tace stojące na stole sprawiały,
iż owe miejsce wyglądało jeszcze bardziej majestatycznie. Gdy tylko
usiadłem na łóżku poczułem jak zapadam się w puchu gęsich piór
którymi niewątpliwie wypchany był materac. To miejsce było
wspaniałe... Szkoda, że Kara nie była w nim razem ze mną. Zasnąłem
niemal natychmiast. Lecz w pewnym momencie do pokoju weszła
Amanda, kobieta która odprowadziła mnie do tego miejsca.
Amanda: Wybacz. Obudziłam Cię. Pozwól, że Ci to wynagrodzę.
Potrzebujesz towarzystwa?
Po czym powoli zaczęła ściągać z siebie ubrania.
Robert: Stój. Nie rób tego!
Kobieta popatrzyła na mnie smutnymi oczyma.
Robert: Nie zrozum mnie źle, jesteś naprawdę piękna, lecz me serce
należy do innej.
Amanda: Wybacz...
Robert: Powiedz, czy Robin Cię do tego zmusza?
Kobieta zaczęła ubierać się i usiadła na brzegu łóżka.
Amanda: Robin uratował mi życie. Zobaczył mnie na statku, będąc w
Bellum. Byłam sprzedawana z miejsca na miejsce jako żywy towar,
razem z innymi kobietami.
Robert: Wybacz... Nie wiedziałem.
Amanda (ze łzami w oczach): Robin wykupił nas wszystkie. Wydał
wszystko co miał przy sobie po czym pozwolił nam odejść. Zaoferował
transport do domu każdej z kobiet która nie pochodziła z Bellum. Nie
szczędził złota by każda z nas była wolna. Kobiety ze łzami w oczach
dziękowały mu za jego dobroć. Zostałam przy nim tylko ja. Nie miałam
ani domu ani rodziny. Zaoferował mi pracę, do czasu aż nazbieram by
zakupić własny przybytek. To wspaniały człowiek.
Robert: Masz za sobą szokującą historię. Naprawdę Ci współczuję.
Objąłem kobietę w ramiona pocieszając ją.
Amanda: Przepraszam, że tutaj przyszłam.
Kobieta wstała z łóżka a ja złapałem ją za dłoń
Robert: Jestem pewien, że kobieta z Twoją urodą i sercem znajdzie tego
którego szuka.
Amanda uśmiechnęła się lekko po czym wyszła z mojego pokoju.
Następnego poranka Robin wparował do mojego pokoju.
Robin (stojąc w drzwiach): Potrzebuję Cię. Masz pięć minut. Będę u
siebie.
Ogarnąłem się najszybciej jak potrafię i wbiegłem do kwatery Robina w
której na stole leżała olbrzymia naszkicowana mapa całej zatoki
Piratów.
Robin: Punktualnie. Dobrze. Weź herbatę i posłuchaj. Jeżeli masz jakieś
uwagi wtrącaj je na bieżąco. Nie chcemy niczego przegapić.
Robert: Rozumiem.
Robin: Zaczniemy dzisiaj w południe. Mój zaufany przyjaciel jest
Meteopatą. Szczęśliwie dla nas przewidział sztorm nadciągający z
północy. W okolicach południa będzie w Utah.
Robert: Więc cały plan zależny jest od przepowiedni meteopaty? Dobry
początek.
Robin (zirytowany): Ten człowiek nie raz pomógł mi swoim darem i
jeszcze nigdy nie zawiódł. Wiesz mi. Gdybym wątpił w jego zdolności,
nie opierałbym ataku na jego teoriach.
Robert: Dobrze już dobrze. Kontynuuj.
Robin: W trakcie sztormu wszyscy piraci wracają do Zatoki. Nikt nie
chce być na otwartym morzu podczas burzy. To będzie idealny moment
na atak.
Robert: A co ze statkami, które będą daleko poza granicami ich portu w
Utah? Jeżeli będzie miał nadciągnąć sztorm, popłyną do najbliższego
portu, niekoniecznie Zatoki.
Robin: Imponujące, że o tym pomyślałeś. Jednak potrafisz więcej niż
tylko machać mieczem. Oto plany dzisiejszych podróży każdego z
siedmiu statków ich floty.
Robert (zaintrygowany): Jakim cudem udało Ci się je zdobyć?
Robin: Jak mówiłem moje oczy sięgają wszędzie. Zwłaszcza w kierunku
przeciwników.
Robert: Szpiedzy?
Robin: Naturalnie. Są niezbędną częścią planów. Realizują już część
planu w momencie gdy rozmawiamy.
Lider wskazał prostym, cienkim drewnianym wskaźnikiem na plany
kursów piratów.
Robin: Spójrz Robercie. Najdalej na zachód od Zatoki wypłynie ten
statek. Rozpiska mówi, że będzie patrolować w okolicach Viridian, a w
południe, najbliższym portem dla nich będzie Umbra. Na nasze
szczęście dwa statki w ogóle nie wypływają w morze, a pozostałe cztery
krążą w okolicy Utah. Jestem pewien, że wrócą na czas sztormu do
Zatoki.
Robert: Co z tym który prawdopodobnie dotrze do Umbra?
Robin: Mój człowiek z Viridian prawdopodobnie już jedzie z oddziałem
najemników zatrudnionych w Nagani, by na nich czekać. Nigdzie nie
znajdziesz lepszych wojaków niż tam.
Robert: To prawda. Z pewnością pokonają piratów.
Niesamowite...Naprawdę zorganizowałeś to wszystko jednej nocy?
Jestem pod wrażeniem.
Robin: Plan to zlepek wielu wcześniejszych pomysłów. Chciałem
zlikwidować Braci Witalijskich już od dłuższego czasu. Teraz mając
Ciebie nadarza się perfekcyjna okazja. Puściłem gołębie pocztowe z
samego rana. Wszyscy wiedzą jaka jest ich rola.
Robert: Korzystając z okazji. Jakie jest moje zadanie w całym planie?
Robin: Tutaj mamy problem. Twoja popularność może szybko
zdemaskować nasz plan. Na początku chciałem byś właśnie Ty wcielił
się w rolę alfonsa.
Robert (w szoku): Zaraz! Co?!
Robin: To dalsza część planu. Wyślemy do ich portu, w imieniu
zaprzyjaźnionej im frakcji, statek pełen kurtyzan i wina. Kurtyzany
wybrane zostały przeze mnie i przeszkolone w zamachach. Nie raz
korzystałem z ich pomocy i wiem, że są niezawodne. Co do wina.
Wszystkie beczki zaprawiliśmy dużą ilością wywaru z mandragory.
Robert: Zasną po nim w mgnieniu oka.
Robin (zdziwiony): Widzę, że znasz się też na zielarstwie. Chyba Cię nie
doceniłem.
Robert: Wywar z mandragory nie raz pomagał mi z bólami głowy. Wiem
jak działa.
Robin: Kurtyzany wykonają największą część zadania. Pozbędą się
wszystkich w burdelu. Tam spodziewam się najwięcej piratów. Nic ich
nie rozochoci bardziej do miłosnych igraszek, niż deszczowa pogoda,
właśnie to będzie ich zgubą.
Robert: Nie boisz się o bezpieczeństwo kobiet? Nie wszyscy zasną
jednocześnie i zaczną coś podejrzewać, gdy ich pobratymcy będą padać
na ziemię. Mogą się zorientować o zatrutym winie.
Robin: Stąd chciałem wysłać tam Ciebie pod przykrywką alfonsa. Mimo,
iż potrafią się bronić. Wiedziałbym, że są bezpieczniejsze gdybyś tam
był.
Robert: Czuć, że zależy Ci na nich.
Robin: Oczywiście! To moi ludzie. Polegają na mnie a ja na nich.
Robert: Więc co zrobimy?
Robin: Jestem zmuszony wysłać tam jednego z moich strażników. Nie
rozpoznają go a jest dobrym wojownikiem. Ty zaś Robercie dostaniesz
inne zadanie. Będziesz dowodził oddziałem, który nadejdzie od strony
lasu zaraz gdy kurtyzany wejdą do burdelu a beczki zostaną zniesione
ze statku. Waszym zadaniem będzie wyprowadzić w las wszystkie
kobiety i dzieci. Uwolnij też wszystkie zwierzęta domowe.
Robert: Nie wiedziałem że taki z Ciebie miłośnik zwierząt.
Robin: Tylko z nimi można porozmawiać na poziomie w tym zasranym
świecie. Ilu bym nie miał doradców czy partnerów handlowych, wszyscy
pieprzą głupoty. A taki pies Cię wysłucha i nie wkurwi odpowiedzią.
Robert (uśmiechnięty): No dobrze. A co z tymi kobietami i dziećmi?
Myślisz, że wszystkie są tam nie z własnej woli? Mogą zaalarmować
straż.
Robin: Moi szpiedzy żyją w ich środowisku kilka lat. Wiedzą kto jest
kim i komu można ufać. Zaznaczą domy węglem. Czarny symbol “T”
będzie oznaczać dom z którego musicie wyprowadzić kobiety. Te na
których nie będzie symbolu, miniecie. Jeżeli ich żony staną do walki za
mężów, traktujcie ich jako jednego z piratów. Jak mówiłem nie sądzę
by było ich wiele. Większość z nich to porwane z morza kobiety, które
w głębi duszy gardzą swoimi mężami.
Robert: Twój plan wydaje się nieskazitelny. Pomyślałeś o wszystkim.
Robin: Myślę, że zadziała. W razie komplikacji na statku mam fałszywą
ścianę, za którą schowa się kilkunastu doświadczonych wojowników.
Wesprą Was w ataku.
Robert: Co z kobietami i dziećmi, które uciekną do lasu? Zostawimy je
na pastwę losu?
Robin: Tam będę czekać ja. Jestem biznesmenem, nie wojownikiem.
Udzielę schronienia uciekinierom po czym odeślę ich do domów. Do
prawdziwych domów.
Robert: Ta operacja... Musi być kosztowna. Wojownicy, aktorzy,
składniki, transport, sprzęt. Organizacja tego wszystkiego musiała
kosztować majątek.
Robin: Mój skarbiec porządnie ucierpi, prawda. Lecz spodziewam się
znacznie zwiększonych przychodów po wyeliminowaniu konkurencji.
Czas by Bracia Witalijscy upadli raz na zawsze. Wyrwiemy chwasty
razem z korzeniami. Pożegnałem się z Robinem, któremu obiecałem
pojawić się o czternastej na wzgórzu w lesie, by dołączyć do wojaków
którymi miałem zadanie dowodzić. Przed tym jednak chciałem
odwiedzić uczelnię, w której zostawiłem swój nóż. Do cichej akcji
potrzebuję mobilności, w której krótkie ostrze sprawdzi się lepiej niż
Zamieć. W samym już wejściu spotkałem czarodziejkę.
Kara (zaniepokojona i zdenerwowana): Robert! Nic Ci nie jest? Nie
wróciłeś na noc. W głowie miałam same najgorsze scenariusze!
Robert (uśmiechnięty): Martwiłaś się o mnie?
Kara (zawstydzona): Tak, znaczy nie tak bardzo jak myślisz, ale...
Objąłem Kare w ramiona mocno ją przytulając.
Robert: Nic mi nie jest. Spędziłem noc w siedzibie Gildii Złodziei.
Kara (zadziwiona): Co?! Porwali Cię?!
Robert (ciszej): Nic z tych rzeczy. Ciężko to wytłumaczyć, ale
współpracujemy. Mamy wspólny cel a wiesz, że wróg mojego wroga jest
moim przyjacielem.
Czarodziejka pogrążyła się na moment we własnych myślach rozumując
co się szykuje.
Kara (pewnie): Przysługa dla Lukasa... Chcesz pozbyć się piratów?!
Robert: Właśnie dokończyłem szlify planu obmyślonego z Liderem.
Ruszamy dzisiaj po południu.
Kara (zdenerwowana): Zwariowaliście?! Nie możesz się tak narażać.
Robercie! Nie możesz też narażać innych. Wiesz co może się stać!
Robert: Plan zakłada skrytą akcję z minimalnymi stratami. Nic mi nie
będzie.
Kara: W takim razie idę z Tobą.
Czarodziejka zaczęła kierować się w stronę stojaka, na którym wisiał jej
płaszcz.
Robert: Kara, spokojnie. Zaczekaj. Nie możesz tam iść. Ja też nie biorę
udziału w bezpośrednim starciu. Mogliby mnie rozpoznać ze statku
Lukasa, tak samo jak Ciebie.
Zatrzymała się i przemyślała moje słowa.
Kara: Nie będziesz brać udziału w walce?
Robert: Moim zadaniem jest wyprowadzić cywili. Możliwe, że spotkam
jednego czy dwóch szwędających się piratów lecz wiesz, że nie będzie
to dla mnie zagrożenie.
W tym momencie na główną salę wybiegł profesor Tauros wykrzykując
imię czarodziejki
Tauros (głośno krzycząc): Kara!! Karaaa!!
Kara: Tutaj jestem profesorze. Co się stało.
Profesor podbiegł jak najbliżej nas.
Tauros (szepcząc): Kochana, jak Twoja znajomość starszego
Kagarskiego języka.
Kara (zadziorczo): Dlaczego szepczesz profesorze? Czyżby było coś
czego nie wiesz?
Drugie ze zdań, praktycznie wykrzyczała by profesor poczuł się
zawstydzony potencjalnym rozgłosem o jego niewiedzy. Roześmiałem
się pod nosem, a Kara wydawała się z siebie zadowolona.
Tauros (szepcząc): Ciiiszej. Chodź za mną moja droga. Potrzebuję
konsultacji.
Kara spojrzała na profesora w pośpiechu wracającego do swojej kwatery
z zaciągniętym na głowę kapturem by uniknąć rozpoznania przez
innych uczniów znajdujących się w oddali. Niesamowicie ją to
rozbawiło, mnie zresztą też. Chwilę później kompletnie zmieniła wyraz
twarzy, spojrzała na mnie znowu swoimi zasmuconymi oczyma i
powiedziała.
Kara: Po prostu... Bądź ostrożny.
Robert (zadziorczo): Zawsze jestem ostrożny.
Kara (zirytowana): Przypomnieć Ci walkę z Sługami Katiany gdy
byliśmy na Fargrave?
Robert (z uśmiechem): Wtedy chciałem się tylko przed Tobą popisać.
Kara (uśmiechnięta): Wiedziałam!
Rozstałem się z Karą uściskiem i ruszyłem do swojej kwatery po nóż,
który jeszcze dokładnie zaostrzyłem. Pozostało mi tylko udać się na
wzgórze w zachodnich stronach Utah. Droga prowadziła przez gęsty
bardzo ciemny, przez chmury zwiastujące nadciągający sztorm las
który im bliżej zatoki tym robił się mniej zadrzewiony. Po drodze
minąłem kilka powozów czekających na uciekające kobiety i dzieci, by
jak najszybciej odciągnąć je od niebezpieczeństwa. Gdy byłem już
niedaleko ujrzałem oddział w bardzo lekkim, lecz solidnym uzbrojeniu.
Byli to ludzie Robina, czekający a atak.
Żołnierz (cicho): Kapitanie. Oddział melduje się na Twój rozkaz.
Robert (cicho): Po prostu... Robert. Panowie, plan zakłada jak
najmniejszą ilość strat w cywilach. Zapewne to wiecie, lecz chcę by
wszystko było jasne. Waszym zadaniem jest tylko i wyłącznie wydostać
cywilów z ich mieszkań. Nie chcę żadnej samowolki czy improwizacji.
Macie moje pozwolenie na atakowanie pojedynczych jednostek wroga
znajdujące się na zewnątrz przybytków, tylko i wyłącznie gdy będziecie
pewni o bezszelestnym wykonaniu zadania.
Wskazałem palcem na część oddziału.
Robert: Kusznicy! Przegrupujcie się na tamto wzgórze. Reszta z Was
niech zostanie tutaj. W razie wykrycia, ostrzelajcie przeciwnika by nie
zdążył wszcząć alarmu.
Żołnierze kiwnęli głową po czym bezszelestnie zniknęli w lesie kierując
się we wskazane miejsce.
Wskazałem na kolejną część oddziału.
Robert: Wasza szóstka. Wyjmijcie sztylety. Do czasu ewentualnego
wykrycia, nie chce widzieć używanych mieczy. Macie być mobilni i
niewidoczni. Waszą pozycją jest cała długość za budynkiem burdelu.
Widzicie te wysokie trawy? Chcę byście ukryli się na całej ich długości.
Eliminujcie pojedyncze jednostki. To idealne miejsce na atak na tych
którzy wyjdą za potrzebą. Nie będą się niczego spodziewać. Ich ciała
starajcie się ukrywać w zaroślach. To może być gęsto odwiedzane
miejsce więc spoczywa na Was duża odpowiedzialność.
Powiedziałem do żołnierzy, którzy zdawali się być zaimponowani tą
częścią planu. Kiwnęli do mnie głową i udali się w dół urwiska by w
mgnieniu oka rozpłynąć się w gęstej roślinności.
Robert: Reszta z Was, idziecie ze mną. Sygnałem początkującym całą
akcję będzie ostatnia beczka z winem wniesiona do burdelu. Od tego
momentu ruszamy. Chcę po dwóch żołnierzy odwiedzających jeden
dom na raz. Jeden dba o bezpieczeństwo cywilów, drugi ochrania plecy
lub atakuje pirata, który może wrócić, lub pozostać w domu. Ty, idziesz
ze mną. Reszta. Dobierzcie się w pary.
Wszyscy byli gotowi. Jakiś czas cierpliwie czekaliśmy mimo ulewnego
deszczu na rozwój zdarzeń. Do portu dobiły cztery statki pirackie co
łącznie z dwoma zacumowanymi od rana stanowiło sześć z siedmiu
statków. Ostatni prawdopodobnie już zacumował lub podchodził do
cumowania w Umbra. Wszystko zgodnie z planem. Gdy sztorm
rozszalał, do portu zaczął cumować kolejny statek. Większość piratów
stanęła w gotowości do ataku. Wyszli z domów i kierowali się do portu
skonfrontować z wrogiem. Gdy statek rozłożył swój mostek, podszedł w
całej obstawie boss. Nie widziałem go z daleka, lecz wyróżniał się na tle
innych olbrzymimi wytatuowanymi rękoma. Widziałem jak człowiek
Robina mocno gestykulował do szefa piratów prowadząc z nim zaciętą
rozmowę. Po chwili usłyszeliśmy głośny huk. Piraci jak jedna banda
zaczęli wiwatować i podnosić człowieka Robina na ręce rzucając swe
kapelusze w powietrze. Zdaje się ze połknęli haczyk. Ze statku zaczęła
wychodzić niezliczona grupa kobiet w pięknych długich i wyzywających
strojach. Gdyby tylko wiedzieli, że pod nimi, kryje się ukryte
kilkucalowe ostrze... Piraci już w drodze obmacywali ochoczo kobiety a
te kierowały się w kierunku zamtuza. Za nimi z wysiłkiem grupa
osiłków niosła beczki pełne zaprawionego alkoholu. Budynek burdelu
mimo, że olbrzymi pękał w szwach. Cała zatoka zleciała się w jedno
miejsce. Już na samym początku piraci wychodzili na tyły zamtuza,
gdzie jak ustaliliśmy, moi chłopcy likwidowali ich jednego po drugim
nie zostawiając po nich nawet buta. Ostry deszcz tylko pomagał nam w
zatuszowaniu śladów po cichych zabójstwach. Nagle drzwi wejściowe
burdelu otworzyły się w nich stanął umięśniony pirat wyciągając swoją
długą fajkę poprzednio upchaną tytoniem. Przed wejściem stał także
osiłek Robina który przynosił beczki.
Pirat (podpity): Ty, brudasie! Masz ognia?
Powiedział do osiłka pirat.
Człowiek Robina: Oczywiście, zbliż głowę.
Powiedział osiłek po czym wyciągną zapałki. Ten zbliżył głowę do
osiłka, który natychmiast złapał za jego szyję z wielką siłą skręcając
mu kark.
Człowiek Robina (sam do siebie): Nie ma za co, brudasie.
Po czym wcisną go w beczkę z winem zamykając wieko.
Widziałem jak część rodzin kierowała się na wzgórze w eskorcie
żołnierzy a w ich dawnych domach gdzie nie gdzie na ziemi leżał
martwy pirat.
Gdy również odwiedziłem kilka zaznaczonych chatek, wydostając
cywilów w drzwiach staną pirat, który wracał do domu
Pirat (zszokowany): Co do chu...
Nie zdążył dokończyć zdania. Strzała z kuszy perfekcyjnie przebiła jego
głowę a ten wydał pomruk zagłuszony piorunem. Mój towarzysz wciągną
go do domu a kobieta, która była jego żoną na pożegnanie napluła mu
na twarz. W trakcie planu okazało się, że w wielu domach pozostała lub
powracała część piratów lecz moi ludzie szybko się dostosowali do
sytuacji. Po wyprowadzeniu kobiet, ryglowali okna a drzwi domu z
martwym piratem, zamykali na klucz, który wyrzucali w krzaki. W
pewnym momencie kobieta wybiegła z budynku wrzeszcząc na cały
głos.
Kobieta (głośno krzycząc): Zabili Thomasa!!!! Zabili Thomasa!!!
Niestety wiedziałem, że taka sytuacja mogła się zdarzyć. Nim bełt z
kuszy trafił centralnie w serce kobiety zdążyła zaalarmować piratów. Z
wnętrza burdelu wybuchł głośny hałas spadających na ziemię tac i
krzyżowanych ostrzy. Wiedziałem, że zaczęła się walka. Na szczęście na
zewnątrz panował spokój, większość z nich została już zdjęta.
Dowiedziawszy się o dekonspiracji, ze statku Robina wybiegła kolejna
część armii która miała ujawnić swą obecność tylko w razie wybuchu
walki.
Robert: Wy! Upewnijcie się, że wszystkie kobiety i dzieci bezpiecznie
dotarli do lasu! Ruszać!
Kilku żołnierzy natychmiast zaczęli otwierać oznaczone domy a kolejna
garstka z nich pobiegła w stronę lasu sprawdzić czy wszyscy dotarli.
Robert: Jednostka z krzaków! Dajcie znać kusznikom. Chcę by otoczyli
budynek. Strzelać do każdego kto wyjdzie a nie jest kobietą! I niech nie
zastrzelą mnie...
Robert: Reszta za mną! Ochraniać kurtyzany!
Wbiegliśmy do budynku. Ciała piratów były ułożone jeden na drugim.
Krwi na podłodze było tak dużo, że działała jak lustro w której można
było ujrzeć swoje odbicie. Część kurtyzan leżało rannych. Pod baczną
ochroną kuszników czyhających na zewnątrz, żołnierze brali je na ręce
i wynosili w kierunku statku na którym Robin umieścił nie tylko
wojowników, ale i czarodziei by Ci w błyskawicznym tempie pomogli
cierpiącym.
Wyciągnąłem Zamieć kierując się z armią schodami na wyższe piętra
badając dokładnie każde pomieszczenie Piraci będąc ogłupieni
alkoholem nie sprawiali większych problemów. Likwidowaliśmy jednego
po drugim, jednocześnie dbając o bezpieczeństwo siebie na wzajem.
Działaliśmy jak jeden organizm, z tym samym tokiem myślenia. Brałem
udział w wielu wojnach, lecz to był oddział godny najlepszych królów. W
jednym z pokojów zauważyłem martwego już lidera piratów a obok nie
go Klausa, który okazał się być jego prawą ręką.
Klaus (patrząc ze złością w oczach): Ty!...
Chwyciłem nóż i dobiłem go. Patrząc mu w oczy
Robert: Ja..
Z niższego piętra czuć było nieprzyjemny zapach a jeden z żołnierzy
krzykną.
Żołnierz: Pożar!! Uciekajcie!!
Wszyscy wybiegli jak najszybciej z budynku patrząc z zewnątrz jak
płonie.
Kurtyzana: Amanda? Gdzie jest Amanda?! Nie ma jej z nami!
Kobieta, z którą rozmawiałem w siedzibie brała udział w całym zajściu a
ja nawet nie miałem o tym pojęcia. Jedna z kurtyzan wskazała palcem
na ostatnie piętro na którym ujrzała zarys sylwetki
Kurtyzana: To Amanda! Na bogów! Zróbcie coś!
Wszyscy stali wpatrzeni, lecz nikt nie chciał ryzykować. Zacisnąłem
pięści kierując się natychmiast w kierunku płomieni
Żołnierz: Kapitanie!
Wszyscy stali jak wmurowani z olbrzymim przejęciem na twarzy.
Będąc w środku czułem jak mój ubiór zaczyna się nagrzewać i powoli
przylegać do skóry. Wbiegłem szybko po ledwo stojących drewnianych
schodach i z wstrzymanym oddechem będąc na ostatnim piętrze
wbiegłem do pomieszczenia w którym widziałem Amandę.
Amanda ledwo przytomna spojrzała na mnie i wymówiła słowa.
Amanda (tracąc przytomność): Anioł.
Zbiegałem na dół. Ubrania topiąc się po moim ciele zostawiały ślady
krwi zmieszanej z tkaniną. Nie wytrzymałem i puściłem oddech
zaciągając się dymem, upadając na kolano z wciąż trzymaną w rękach
Amandą. Zacząłem czuć ten moment. Złość zaczęła opanowywać mój
umysł a z rąk na których leżała Amanda w wolnym tempie wyrastały
szpony. Trzymając usta zamknięte z głębi gardła usłyszeć można było
nagłaśniający się ryk. Amanda otworzyła oczy.
Amanda (patrząc prosto na mnie): R...Robert?
Spojrzałem prosto w jej oczy. Widząc jej przerażenie odzyskałem
władzę. Ruszyłem szybkim krokiem skoczyłem piętro w dół łamiąc
jedną z kostek. Wybiegłem z drzwi wyrzucając Amandę przed siebie
zostając z tyłu bliżej wejścia. Towarzysze odciągnęli z dala od wejścia
moje parujące przez przestający deszcz ciało.
Kurtyzana: Magów! Wezwijcie magów! Szybko!
Żołnierze biegli w kierunku statku a część z nich pozostała przy mnie.
Robert: Błagam. Uciekajcie! Szybko!
Żołnierz (pewnie): Nie ma mowy kapitanie. Nigdy nie widziałem tak
bohaterskiego czynu. Nie zostawimy Cię!
Robert (zamykając oczy): Nic nie rozumiesz! Idź stąd, ale już! Nie
jesteście bezpieczni! Ja...
Nie zdążyłem dokończyć zdania. Spojrzałem w górę czując tylko powiew
wiatru i dźwięk uderzających o skały fal. Wokół ujrzałem morze. Stałem
na niewielkiej skalnej wysepce a po moich ranach jak i towarzyszach
nie było śladu. W oddali widziałem tylko płonące budynki z Zatoki.
Wskoczyłem do wody popłynąłem. Po dłuższym czasie znalazłem się już
na brzegu w porcie Zatoki. Przy brzegu leżała sterta ciał piratów. Z
jednego z nich zdjąłem spodnie i koszulę i założyłem je. Lepiej to niż
nic.
Idąc zdezorientowany w stronę płonących budynków zobaczyłem kilku
z żołnierzy z którymi przeprowadzałem akcję. Ładowali beczki pełne
skarbów piratów na statek Robina. Gdy jeden z nich zobaczył mnie,
zrobił minę jakby zobaczył ducha. Z otwartymi ustami upuścił beczkę i
podbiegł przyjrzeć się bliżej.
Żołnierz (w szoku): Na niebiosa! Robert?!
Robert: Co się stało?
Żołnierz: Co się stało? Ty mi powiedz?! Magowie byli w drodze by
uleczyć Twoje rany a Ty zniknąłeś sprzed naszych oczu! Co się stało do
licha?!
Robert: Wszyscy są cali? Nic złego się nie stało?
Żołnierz: Mówisz o Amandzie? Dojdzie do siebie.
Robert: Nie! Nic Wam nie zrobiłem?
Żołnierz (zakłopotany): Co niby miałeś nam zrobić? Byłeś świetnym
dowódcą! Akcja była przeprowadzona bardzo dobrze. Robin jest
zadowolony po wszystkim co o Tobie usłyszał i równie zdziwiony tym
co się stało.
Robert (krzyczy): Ile czasu minęło od naszego ataku?!
Żołnierz (zakłopotany): Dwie godziny... Na pewno dobrze się czujesz?
Robert: Ja... Wybacz, że się uniosłem.
Żołnierz: Twoje rany... Ostatnio, gdy Cię widziałem ledwo żyłeś.
Powiedz. Co się stało?
Pochodziłem chwilę po plaży szukając wymówki
Robert (kłamiąc): Moja przyjaciółka jest potężnym magiem. Oglądała
naszą walkę z moich oczu. Gdy tylko zobaczyła moje rany od razu
przeniosła mnie by mi pomóc.
Żołnierz: Niesamowite! Musi być potężna! Chciałbym mieć takiego, że
tak powiem Anioła Stróża.
Robert: Też chciałbym go poznać...
Wiedziałem, że nie była to Kara. To potężna magia teleportacji, o której
rozmawiałem z Karą. Nawet będąc potężną czarodziejką nie potrafiła
rzucić tego czaru. Pytane kto to zrobił.
Ogarnąłem się z całej sytuacji by nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
Dowiedziałem się, że po udanej akcji gdybym się jeszcze pojawił, Robin
chce mnie widzieć. Poszedłem do niego licząc, że jak jego żołnierz, kupi
historię o teleportacji. Będąc już przy drzwiach siedziby, oddział z
którym wykonałem misję przywitał mnie gromkimi brawami jak i
lekkim zdziwieniem na twarzy, widząc mój stan.
Robert: Dziękuję wszystkim. Byliście wspaniali. Prowadziłem nie jedną
walkę i nigdy nie miałem okazji walczyć u boku tak wspaniałych
wojowników.
Lider wyszedł z drzwi siedziby ściskając mnie z ramiona, po tym gdy
usłyszał moje nadejście.
Robin: Wszyscy tutaj obecni! Stawiam Wino do samego świtu!
Oczywiście to nie zatrute!
Zażartował Lider na co wszyscy zareagowali śmiechem.
Robin: Robercie zapraszam do mnie.
Poszliśmy do jego kwatery w dźwięku wciąż nieustających braw. Lider
zamkną za mną drzwi i odsuną krzesło.
Robin: A więc. Masz, jak to nazwali moi ludzie, anioła stróża.
Robert (kłamiąc): Tak Moja przyjaciółka chciała czuwać nade mną przy
tej bitwie. I dobrze się stało. Coś czuję, że czary Twoich magów, mogły
być niewystarczające.
Robin spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem.
Robin (rozluźniony): Mam nadzieję, że kiedyś poznam tą Twoja,
przyjaciółkę. Musi być bardzo zdolna. To co zrobiłeś dla Amandy było
największym poświęceniem. Ryzykowałeś własnym życiem dla niej.
Dziękuję Ci w moim i jej imieniu.
Robert: Jak się trzyma?
Robin: Jest poparzona, ale powinna dojść do siebie. Opiekują się nią
moi najlepsi magowie i guślarze.
Robert: A co ze statkiem w Umbra?
Robin: Zgodnie z planem. Wojownicy z Nagani nie mieli najmniejszych
problemów.
Robert: To dobrze.
Lider wstał kierując się w stronę skarbca w jego kwaterze, wyciągając z
niego worek pełen szlachetnych diamentów.
Robin: Masz to dla Ciebie. Wiem, że nie umawialiśmy się na nic, ale
nigdy nie spodziewałem się tak dobrze przeprowadzonej akcji.
Wstałem od stołu kierując się ku wyjściu.
Robert: Nie zrobiłem tego dla pieniędzy tylko dla przyjaciela. Daj te
diamenty Amandzie, gdy już wyzdrowieje.
Robin: Cóż za szlachetność... Dobrze. Amanda je dostanie. I jeszcze coś
Robercie....
Powiedział Robin patrząc na mnie oddalającego się w korytarzu.
Robert: Tak?
Robin (z uśmiechem): Coś czuję. Że nasze ścieżki jeszcze się skrzyżują.
Prędzej niż myślisz.
Kiwnąłem głową Liderowi kierując się ku wyjściu. Pogadałem chwilę z
kompanami walki którzy świętowali po zwycięstwie i udałem się w
stronę uczelni z mętlikiem w głowie. Wszedłem do swojej kwatery w
której czekała zmartwiona czarodziejka.
Kara: Słyszałam o pożarze w Zatoce. Martwiłam się. Wszystko w
porządku?
Robert: Kara... Muszę Ci coś powiedzieć.
Powiedziałem z poważną miną
Kara (zaniepokojona): Co się stało?
Robert: Byłem blisko przemiany. Na szczęście nikt nic nie podejrzewa
ale...
Kara przerwała
Kara (zaniepokojona): Wiedziałam, że stanie się coś złego! Ciągle
miałam złe przeczucia! Co się stało? Zranili Cię?
Robert: Nie... Akcja przebiegła bardzo gładko. Do czasu pożaru w
burdelu. Jedna z kobiet została na ostatnim piętrze i...
Kara (lekko uśmiechnięta): ...I Robert, Wybawca Uciśnionych, musiał
interweniować
Robert: (szyderczo): W Twoich ustach ten tytuł brzmi jak zniewaga.
Kara: Dlaczego narażałeś się dla jednej osoby?
Robert: To nie wszystko. Gdy wyszedłem z budynku i poczułem jak
śmierć zagląda mi w oczy, nagle przeniosłem się kilka kilometrów od
brzegu Zatoki, na niewielką wysepkę.
Kara popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
Robert: Ktoś wiedział. Ktoś wiedział co stanie się gdy zginę. Uratował
tych wszystkich ludzi.
Kara: Robert, to nie...
Robert: Wiem. Nie Ty to zrobiłaś. Pytanie kto.
Siedzieliśmy przez jakiś czas zamyśleni. Kara wstała z łóżka i
skierowała się w stronę wanny podgrzewając wodę wlaną tóż przed
moim przybyciem.
Kara: Musisz być wymęczony. Wykąp się. Strasznie cuchniesz. Ja
zagrzeję Ci koziego mleka z miodem. Zaśniesz po nim jak suseł.
Robert (defensywnie): To te ubrania... Może i masz rację. Powinienem
się wykąpać.
Kara: Jutro wszystko przemyślimy na spokojnie, nie zadręczaj się tym
teraz. Odpocznij
Powiedziała Kara po czym opuściła mój pokój udając się do jadalni.
Jutrzejszego dnia skieruję się do Lukasa by poinformować go o
możliwości wznowienia kursów, choć zakładam, iż pierwsze usłyszy o
tym z ulicy. Plotki o poległych piratach rozniosą się jeszcze przez noc.
Teraz marzy mi się odpoczynek. Ostatnie tygodnie były bardzo napięte.
Rozdział Szósty:
Wyzwanie:
***Jeżeli ktoś na prawdę przeczytał do tego momentu to dziękuje bardzo za poświęcony czas :) To wszystko co do tej pory napisałem.***
Komentarze (5)
P.S
Publikuj nie więcej niż dwie części dziennie, bo tylko tyle pojawia się na tablicy ogólnej.
Taka rada marketingowa😁😁
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania