Wróg u bram

PROLOG

 

Ewa weszła cicho do salonu, gdzie na kanapie, przy żarzącej się światłem wysokiej lampie stojącej, siedział jej mąż, Adam, z zeszytem w ręce i długopisem w drugiej, z nogą założoną na nogę. Wyglądając zza okularów pisał coś w nim, aż w końcu odłożył narzędzie i przewrócił kartki na sam początek. Właśnie w tej chwili zapytała:

- Co robisz?

Adam zdecydowanie przestraszył się, ale później na jego twarzy ukazał się uśmiech, sam zdjął okulary.

- Wiesz? piszę opowiadanie.

- Ty? - Ewa była w niemałym szoku. Usiadła obok niego. - To niemożliwe.

- A jednak. Wypiłem trochę i moja artystyczna dusza wyjawiła się z tego absolutnie nie poetyckiego cielska - zakończył swą wypowiedź wiele znaczącym śmiechem.

- A o czym jest?

- Właściwie… Nie wiem nawet. Możesz zadecydować. Jeśli chcesz tą opowieść oczywiście usłyszeć.

- Jeśli nic ci nie wadzi…

- Artyście nie wypada odpuszczać ani jednego czytelnika - słowo “artysta” podkreślił wyraźnie ironicznie. - A zważając, że będziesz mym jedynym czytelnikiem, tym bardziej.

- Chętnie usłyszę - Ewa poprawiła pozycję na kanapie. - Czy muszę się jakoś przygotować naukowo?

Obaj zaśmiali się cicho i miło.

- Nie oczekuj ode mnie za dużo, kochanie - wyjaśnił. - W zasadzie potrzebujesz tylko podstawowej informacji. Akcja dzieje się wiele, ale to naprawdę wiele lat po wojnie atomowej, która, jak sobie ustaliłem, wybuchła w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ludzie w końcu wyszli na powierzchnię, gdzie wszędzie panuje głód, ubóstwo, bród i smród. Nad wiarą w rzeczy przedziwne zapanowała chęć przetrwania. I prawo - zwłaszcza prawo - jest bardzo surowe.

 

WRÓG U BRAM

 

Ten pospolity złodziej, o pospolitym imieniu i nazwisku, ma się rzecz, Robert Stewart, był przyłapany w momencie, w którym próbował przemycić nielegalny ładunek przez granicę. Zrobił to oczywiście w sposób najbardziej legalny z możliwych, ale i tak nie był w stanie uchylić się przed wymiarem sprawiedliwości. Tak się jednak stało, iż znalazł on wcześniej pewnego księdza, w starym, zubożałym kościele katolickim, który powiedział, że w razie jakiejkolwiek niedogodności udzieli mu spowiedzi i razem z nim pójdzie w miejsce wykonania egzekucji i sam śmierć razem popełni. Okoliczności owego spotkania i podjęcia takich decyzji dość są niejasne, bez celu jest zatem w nie wchodzić. Stewart więc powołał się na te ustalenia, co wedle najwidoczniej kodeksu moralnego umundurowanego zdało się być wystarczającym argumentem do tymczasowego uchylenia wykonania wyroku. Razem podążyli do kościoła, sypiącego się od góry i dołu, z ledwo nakreśloną konstrukcją. Jeżeli bowiem w tradycjonalnym kościele lewa część budynku utrzymywana jest poprzez kawał zardzewiałej blachy, to wiedz, że nie mógł być on ani teraz, ani przez ostatnie sto lat przynajmniej w dobrym stanie. Na miejscu nasz wielkoduszny i pełen wiary w Pana Boga podrzędny i zwyczajny złodziejaszek został już sam na sam w absolutnie dyskretnym i w całkowitym pojednaniu księdzem. Rozmowa ich nie przebiegała w żaden sposób wedle norm katolickich z dwóch czystych względów: Robert Stewart w żadnym świecie jakichkolwiek zasad przeprowadzania spowiedzi z miejsca grzesznika nie znał, nie mówiąc o tym, iż nie miał nawet skąd ich znać. Spowiadał się jednak całkiem długo, jak na przestępcę przystało, wymieniając parę zbrodni, kilka wykroczeń i wiele występków przeciw naturze ludzkiej, prawnej i moralnej (nie bez powodu stawiam moralność i zasady ludzkie oddzielnie i nie obok siebie).

- Proszę cię, Ojcze, o rozgrzeszenie - szeptał przy czymś, przypominającym dawny konfesjonał.

- Bóg Ojciec Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą, przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i wylał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju, przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam Tobie grzechy, w imię Ojca, Syna i ducha Świętego.

Oczywiście wszystkie te słowa w zalewie win i grzechów, które sam już spamiętać nie zdołał, Robert Stewart przyjął w szoku i niedowierzaniu. Upadł na kolana i dziękować zaczął, iż go jaka łaska właśnie spotkała, że mógł rozgrzeszenie dostać, którego to pojęcia nie znał nigdy, nie słyszał nawet, ucząc się go przy pierwszej z nim rozmowie. Skąd go wziął jednak nagle taki pociąg do wiary nikt nie wie i nikt się dowiedzieć nie zdoła. Zresztą, nie ma to w zasadzie żadnego sensu. Wchodzenie w postępowanie człowieka trudne jest i zawsze się kończy na sercu, a w nim o wiele więcej brudu jest i czerni niż nam się zdawać może. Czasem bowiem nawet czyste serce nosi w sobie największy grzech, który dopiero odkopać trzeba wszelką miarą, a to już nie człowieka jest rzeczą, a sił nadprzyrodzonych, w zależności, kto i w co tam sobie wierzy.

W tej jednej chwili jednak, gdy powstał już, jakaś nieznana siła, co się zwie wolność, wzięła go za gardło i przyspawała do ściany. Jakby pragnęła wygarnąć całą prawdę i wszystko to, co owy złodziej teraz tam mógł utracić. Zaczął reflektować się, iż nie wie wcale, gdzie go prowadzą. Opcja śmierci stała się chyba najpiękniejszym wyborem, najwspanialszą opcją, która mogła mu się przytrafić. Myśląc o niej i bojąc się jej, coraz bardziej jednak zaczynał się martwić możliwością zgoła straszniejszą i potworniejszą niż kula w głowie na oczach Ojca, tego, który wszystko mu podarował pod koniec życia (tak myślał bynajmniej). Nagle bowiem stwierdził: A co, jeśli mi dla Ruskich pracować każą? A bo ja wiem, skąd ten strażnik? A nóż to ktoś z tego barbarzyńskiego wschodu, gdzie się wszystko zaczęło? Nie mówi po angielsku płynnie… Strach, strach! Myśli te wypełniały jego powoli doprowadzający się do szału umysł. Chcę żyć, tak! chcę żyć, ale nie dla woli Sowietów, nie, chcę żyć! ŻYĆ! I choćby nie wiem jak możliwość pracy dla Rosjan w tej chwili była odrealniona od i tak już odrealnionej rzeczywistości, to jednak bał się tego. A wkrótce i myśl CHCĘ ŻYĆ zaczęła w jego głowie siać spustoszenie i zwiększać się w sile, aż cała pulsowała z takowej. Nie mógł umrzeć godnie, co też zresztą ta godność znaczyła, a znaczyć mogła wiele. Miłość i strach; przetrwanie i godność. Wstąpiło coś w tego człowieka, gdy rzucając się na strażnika i wyrywając mu pistolet przestał jakkolwiek myśleć, poza faktem, iż CHCE ŻYĆ. Gdy zaś strzelił prosto w głowie, odrzucając następnie broń w dal, nawet takowa ulotniła się. Porwał księdza, klęczącego nieruchomo przez cały ten czas i - wsiadając na motocykl - pognał przez pustkowie.

Zapędzili się aż do bunkra, gdzieś, gdzie już żaden z nich nie wiedział. Nikt nie znał tej okolicy, jednakowoż bunkier był otwarty. Nie czekając, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, Stewart wszedł do niego, ciągnąc za sobą biernego księdza. Pchając go na sam koniec ciasnego i dusznego pomieszczenia, zamknął szczelnie metalowe drzwi na cztery spusty. Na stołku leżała lampa, oświetlająca to całe, miało się wręcz wrażenie, pobojowisko, słabym, bladym światłem. Wzdychał ciężko, sapał, jego oczy szalały, głowa pulsowała tak mocno, iż musiał sam się w nią uderzać, aby uśmierzyć ból. Z czoła lał mu się strumienisty pot. Ilość myśli, ilość przemyśleń, które w tej chwili przelatywały mu przez głowę, stała się już dawno nie do zliczenia. Nawet nie próbował ich składać w całość; biernie podążał za podrzucanymi sobie samemu instynktownie zdaniami i opiniami, wśród których ciągle dominowała jednak: żyć, chcę żyć… I nie mógł, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał, zatrzymać jej w miejscu, przystopować. Musiał czekać. A czekanie jest dla człowieka najstraszniejszą z Boskich prób. Ksiądz przez ten cały czas nie powiedział ani słowa, nie zmienił wyrazu kamienistej twarzy. Teraz zaś siedział nieruchomo, modląc się tylko i szeptając coś pod nosem.

- Nie módl się - wyleciał nagle Stewart. - To nic nie daje. Ja się pomodliłem, wyspowiadałem się i co? Popełniłem grzech następny, grzech najpotworniejszy z możliwych. Czy jest mi żal? Jasne! Byłbym głupi, byłbym niemoralny, gdyby zabójstwo nie oddziaływało by na mnie chociażby drobnymi wyrzutami sumienia. Ale cóż mogę z tym zrobić, jak nie tylko opłakiwać… Taka jest wasza wiara, taka jest wiara Kościoła: opłakiwać i cierpieć! A gdzież jest życie? Czy w tej jednej chwili, w której to ja miałem zginąć, powinienem był tylko przypatrywać się wraz z Tobą, jak mnie odbierają życie? To jedyne, za czym podążałem przez wszystkie lata, spędzone na tym radioaktywnym pustkowiu. Czy tak miałem postąpić? Tak?

- Nie wiem - odpowiedział.

- Nie wiesz… Dlaczego? Dlaczego, o co tylko się was nie zapyta, to nie wiecie? Znacie najwspanialsze prawdy moralne, posiadacie wręcz encyklopedię nieznanej nikomu innemu tak dokładnie wiedzy, liczącej kilkaset stron, a nie wiecie! NIC! Inni z takich tomów wyciągają rzeczy na całe życie, a wy, znaczy się Kościół, ustalacie normy żywota, biernie podporządkowując się temu, co powiedział wam człowiek z ambonu przez rzekome słowa rzekomego Stwórcy. Ale kim jest owy Stwórca… Nie wiecie!

- Nie, nie wiemy. Do wiedzy dąży się potrzebnej. To nie jest nam, ani nikomu innemu potrzebne.

- Natomiast pytania zadaje się na tematy potrzebne. Inaczej nie byłoby pytań. Taka jest zasada obiektywna.

- Modlimy się w wierze, nie w chciwym dążeniu do wiedzy. Taka jest nasza zasada.

- Ile minęło lat od pięćdziesiątego drugiego? Prawie dwieście? To człowiek na człowieka z bagnetem wyszedł, urządzając radioaktywną śmierć na całej ludzkości. I nikt się nie pytał, czy pragnie takiego końca, czy nie, tylko lał, jak popadnie. Czy zatem pytanie, skąd tyle w człowieku zawziętości i nienawiści, jest chciwym dążeniem do wiedzy? Czy to zaledwie może tylko pytanie asekuracyjne? Bo ja w tym widzę strach. Strach przed śmiercią.

- Pomódlmy się.

Ksiądz uklęknął, złożył dłonie w geście modlitwy. Stewart, nie wiedząc dlaczego, postąpił tak samo, odkładając starą lampę na ziemi. Zaczęli wypowiadać w ciszy, lecz i w skupieniu, Pod Twoją Obronę. Ksiądz prawidłowo, Robert - tak, jak potrafił. A potrafił niewiele. Nie robił tego bynajmniej z powodu nagłego pociągu do wiary, a raczej z chęci oddania się jakiejś czynności. Zapomniał przez te parę minut powolnego dłubania w odmętach pamięci za jakimikolwiek słowami, których nauczyli go rodzice, o całym swoim pragnieniu i gniewie. Ale gdy powstał - wszystko powróciło, niczym mantra.

- Dlaczego Bóg nie zatrzymał mojego czynu… - zapytał, tonem wręcz błagalnym. - Przecież… Gdyby raz tylko zareagował, teraz by mnie - nas tu nie było. Ale On nie reaguje, prawda? Prawda?

Ksiądz milczał.

- Nie reaguje, bo… też się boi? - Stewart ciągnął dalej, uspokajając się. - Boi się, że odbierając nam wolną wolę w stopniu jakimkolwiek zaburzy dzieło, swoje… dzieło? A czymże jest to dzieło, na którym człowiek, zrodzony z miłości i dla miłości zabija siebie samego i swoje odbicie w innym człowieku? Cóż to za dzieło, gdzie nic nie podlega jakimkolwiek zasadom i to my sami musimy je tworzyć?

- Nie możemy oceniać Stwórcy na ziemskich zasadach - tłumaczył powoli ksiądz. - On nie odpowiada za swoje dzieło. To my odpowiadamy za to, co On stworzył i nie możemy go zawieść. W tym kryje się piękno życia. Pomyśl, Robercie: czymże byłby świat, gdybyś ciągle był zatrzymywany? Czy piękno nie kryje się w cierpieniu i przemocy? Przemoc to reakcja na zło, a zło jest naturalną koleją rzeczy, występującą przeciw dobru.

- Ale czemu zło musi być tak silne?...

- To nie zło jest silne, to dobro jest słabe - dotknął jego dłoni. - Wyobraź sobie, że jesteś kowalem, który musi wykuć najwspanialszy miecz. Ten jest w stanie obronić człowieka… Ale również doprowadzić do jego zagłady. Wkłada więc w tą broń całą swą dobrą wolę, wszystko, co posiada, aby wyeliminować wszelkie zło, aby nikt nie mógł się nim posłużyć, jak bronią zagłady. Na końcu tej drogi, tego tworzenia, umiera z wycieńczenia, lecz i z myślą, iż poczynił wszystko, co mógł, aby dołożyć cegłę do budowy potęgi dobroci. Życie to ciągłe budowanie. Zło znajduje miejsce w sercu tam, gdzie dobro słabnie. Jeśli zaś budujemy dobro, zło nigdy nie stanie się na tyle potężne, aby przejąć jakiekolwiek miejsce w sercu kogokolwiek.

- Ale tak nie jest.

Wyrwał dłoń swą z dłoni księdza, który powrócił do modlitw. Usiadł po przeciwległej stronie. Siedzieli tak już godzinę, odtąd w milczeniu. Robert uspokoił się już, jego umysł wrócił na normalne tory, zaczął myśleć o opuszczeniu bunkra, o powrocie na świat. Wyjście z niego mogłoby stanowić swoiste zmartwychwstanie, całkiem nową odbudowę jego zmarnowanej przez grzech duszy. Pragnął tego, ale pragnienie czystego przeżycia stanowiło przeciwwagę, coś o wiele silniejszego, co trzymało go w miejscu. Nie mogę wyjść, myślał. Teraz czeka mnie tam zagłada. Nagle obaj usłyszeli pukanie do metalowych drzwi. Silna ręka uderzyła o nie trzy razy, jednocześnie pukając butami o ziemię. Zrobił kilka kroków, po czym znowu zapukał trzykrotnie w drzwi. Dopiero po chwili usłyszeli głos:

- Jest… Jest tam ktoś? - był to mężczyzna, zdecydowanie starszy i zdecydowanie speszony całym zajściem. - Ja żem jest tego bunkra właścicielem. I serdecznie bym prosił, aby pan, bądź państwo, wyszli stamtąd. Tylko tyle.

Stewart pokazał gestem ciszę, gdy ksiądz zaczął wyrażać chęć odzewu.

- Halo? - mężczyzna z zewnątrz nie poprzestawał na tym. - Z całym szacunkiem, ale to nieładnie chyba zajmować czyjąś posiadłość. Bunkier to swoiste mieszkanie, w czasach, które mamy, wręcz pożądane i cenne, więć chyba nie minę się ze stwierdzeniem, iż jest niezwykle mi w tej chwili potrzebne. Proszę się odezwać!

I kolejny raz zapukał trzy razy.

Nawet nie próbuj się odzywać, powiedział, jednak głosem zwyczajnym, nie brzmiał, jakby właśnie składał groźbę. Ten człowiek nie może się dowiedzieć, że tu jesteśmy. Nawet, jeśli wie, że ktoś tu jest. Sam fakt zamkniętego bunkra wcale nic nie udowadnia, to jedynie poszlaka, którą musi zweryfikować, sprawdzić. A ja nie mam zamiaru mu tej poszlaki rozwijać do rozmiarów dowodu. Dedukcja też w niczym nie pomoże. Ten slogan działa co najwyżej w nauce, a nie w prawie.

- Ten człowiek ma tu swoją własność - powiedział ksiądz, bez nawet krzty pretensji. - My zaś zajmuje mu ją. “To jest przekleństwo, które zawisło nad całym krajem. Według niego zostanie każdy złodziej i każdy krzywoprzysięzca stąd wytępiony”. To są słowa Pisma Świętego.

- A co mówi Pismo Święte o ludziach, którzy pod ścianą są postawieni, i którzy zginąć mogą, jeśli spod tej ściany wyjdą? Nie wiemy, kim ten człowiek jest.

- I nie dowiemy się, póki go samego w próg jego własnego domostwa nie wpuścimy.

- Jednakowoż to wpuszczenie śmierć może dla nas oznaczać.

Mężczyzna zapukał następny raz trzy razy.

- Coś słyszałem! Naprawdę, proszę pana… lub państwa, o wpuszczenie mnie do mojej własności. Nalegam! Jest to moje osobiste prawo, nawet w tych parszywych czasach.

Mimo to Robert Stewart nawet nie podniósł się z miejsca, jedynie czekał w ciszy, przypatrując się księdzu. Ten jednak - z wciąż zamkniętymi oczami - szeptał pod nosem ledwo słyszalne modlitwy i nie zwracał uwagi już na starca.

- Dobrze, jeśli więc pan nie ma zamiaru otworzyć mi drzwi, nie będę nalegał - powiedział z głośnym westchnieniem, jakby starając się ostatni raz wpłynąć na jego sumienie. - Jako, iż wnioskuję po tym milczącym zachowaniu, iż jest pan w olbrzymiej potrzebie, poinformuję jedynie, iż w jednej ze starych szafek marmurowych znajduje się kilka puszek konserw. Miałem zresztą teraz wzbogacić moje zapasy, ale cóż, najwidoczniej nie mogę. Pragnę jednakowoż stwierdzić, iż mam nadzieję na późniejszy kontakt z panem. Na ten moment: żegnam.

Zza drzwi dało się usłyszeć cichnące kroki oddalającego się mężczyzny. Stewart westchnął i zaczął niemal z miejsca przeszukiwać szafki, czująć w brzuchu nagłą potrzebę jedzenia. W jednej z nich odnalazł dwie puszki starych konserw żołnierskich, których data ważności jednak - mocno rozmazana - wskazywała ponoć na kilkuletnią przestarzałość. Mimo to otworzył jedną, a drugą przekazał księdzu.

- Zjedz - powiedział. - Trochę tutaj przesiedzimy.

- Jeżeli jest ktoś bardziej potrzebujący, niech jemu jedzenie to zostanie podarowane.

- Ach, te twoje wielkie prawdy - zadrwił, ciesząc się z pożywienia, chociaż ciągle wykazując grymasy na twarzy z obrzydliwego smaku przestarzałych konserw. Poczuł jednak, jak jedzenie to ulatnia mu z jego głowy myśl CHCĘ ŻYĆ, uspokajając ją, jakby na moment odciągając od głównego problemu. Nie ma bowiem życia bez jedzenia, a skoro takowe jest, życie samo z siebie będzie trwało. Nie czuł już strachu, nie czuł niczego. Dopiero po chwili, po kilkunastu minutach wyczekiwania, coś ujęło go za brzuch. Nie były to wcale skręty brzucha z powodu nieświeżej konserwy, a raczej coś na wzór rosnącego przerażenia. Poczuł, że znalazł się nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, na początku swego istnienia, kiedy pierwotny instynkt przetrwania zabijał w jego umyśle wszelkie inne emocje. Nie mógł się teraz śmiać, żartować, cieszyć czy nawet smucić. To podłe uczucie CHCĘ ŻYĆ, powtarzane i przez niego, jak i przeze mnie już zbyt wiele razy, budowało niemal własne życie, korzystające z jego ciała jedynie w celu przeżywania. Próba walki z nim okazywała się ciągle porażką. Bo albo wracało, albo na jego miejsce pojawiał się inny problem, mniej lub bardziej wyimaginowany. Walcząc sam ze sobą przetrwał trzy godziny, podczas których ksiądz głównie klęcząc modlił się, czasem wstając i przechadzając się po ciasnym bunkrze.

Wtem ponownie ktoś zapukał do metalowych drzwi: trzy razy.

Ksiądz stał wtedy, więc Robert również podniósł się na nogi i zatrzymał jego wszelkie ruchy, samemu podchodząc do wejścia.

- Drzwi zamknięte, więc… Pewno ktoś tam jest, tak? - zapytał nieznany głos kobiety, tym razem młodszej, ale po jej akcencie i tonie głosu z trudem było domyślić się, czy była to waleczna dziewczyna, czy może bezmózga i biedna wariatka. - Potrzebuję pomocy. Pilnej… pomocy.

Ksiądz nawet nie ruszył się z miejsca, nie poruszył też brwią, wargami, oczami… Ale i tak Stewart rzucił ostrzegawcze spojrzenie.

- Chodzi o to, że… Nie wiem, jak to określić. Mój transport gdzieś zaginął, a trzymałam tam wszystkie moje rzeczy: ubrania, jedzenie, picie, leki… Wiem, że zapewne leków nie można mi tu zapewnić, też i nie będę mieć żadnych pretensji, jeżeli takowych nie dostanę. Pretensji zresztą mieć nie mogę w żadnym wypadku. Jednakowoż odwołuję się tu do dobrego serca, które każdy z nas mieć zapewne pragnie i proszę o tylko łaskę pomocy. Chociaż byle noc przetrwać, rankiem opuszczę ten bunkier, skoro świt.

Nie wpuszczę jej, pomyślał. Za żadne skarby świata. Co z tego, że potrzebuje pomocy. Na tym świecie pomocy potrzebowały miliony osób, a więcej jeszcze potrzebować będzie. I jakoś nikt nigdy nie litował się nad nikim, robili tak tylko ci, którym już było dobrze, bo szlachetny był to wtedy czyn, tak pochylić się nad losem nieszczęsnych, albo ci, dla których upadek większy się już nie liczył, bo i tak leżeli już na samym dnie. Nade mną nikt się litować nie chciał…

Ksiądz - jakby słysząc jego myśli - zaczął mówić:

- “(...) byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie". Oto są słowa Chrystusa. Tego, kto pomocy oczekuje, zaproś do siebie.

- Ale ja nie jestem u siebie.

- Ktoś coś powiedział? - zapytała nagle kobieta.

- Kim jesteś! - zawołanie Roberta sprawiało raczej wrażenie pretensji i skargi, aniżeli jakiejkolwiek ciekawości i ostrożności.

- Mam na imię Mary - odpowiedziała, co było w jego oczach czynem niespodziewanym. - Jestem Amerykanką, rodowitą Amerykanką, pustelniczką, przemierzającą ten świat. Teraz pragnę tylko drobnej pomocy, nic więcej. Z największą szczodrością i chęcią odpłacę się, czym tylko mogę.

- Nie tutaj - rzekł szorstko, bezemocjonalnie i twardo. - Mam na głowie rzecz o wiele ważniejszą niż pomoc zagubionej na pustkowiu damie. Tutaj każdy jest jak samotny płomień na rozżarzonym piecu.

Nastała chwila ciszy. Bardzo długa chwila milczenia z obu stron, która ciągnęła się nawet piętnaście minut - jeśli nie dalej.

- Niech i tak będzie - powiedziała, silnie i honorowo, nie dając po sobie oznak słabości. - Odejdę stąd tak, jak jestem. Być może właśnie w tej sposób pisany jest mi los, pisana jest mi śmierć. Może znajdę jeszcze kogoś, kto gościny mi udzieli. Dobrych ludzi na świecie jest mnóstwo, ja to wiem, a i pewna jestem, że wojna nie wytępiła ich całkiem i z okolic naszych. A wierzę w to, iż pan wcale nie kłamie, że w potrzebie jest większej, i że dobry człowiek jest z pana. Żegnam.

Odeszła, tak samo cicho, jak się pojawiła. Stojąc przy drzwiach Robert usłyszał tylko jej trzy kroki po stwardniałej przy zabudowie ziemi. Trzy kroki… Jakby miały coś znaczyć. Odwrócił się i wrócił na miejsce, nie siadając jednak tym razem, a patrząc na księdza, którego wzrok wbity był w metalowe, zamknięte na cztery spusty drzwi. Chciał bardzo zadać męczące go pytanie, jednak wstydził się, bardzo się wstydził. Wstyd ten sięgał tego stopniu, że co chwila otwierał i zamykał usta, jednocześnie nie mogąc ruszyć się z miejsca, chociaż dawno pragnął usiąść i zapomnieć.

- Jestem tutaj po to, aby dodać ci otuchy - powiedział nagle ksiądz. - Jeśli mogę również udzielić ci spokoju ducha i umysłu, odpowiadając na nurtujące pytanie, nie odmówię tego nigdy.

- Jak… - zająknął się. - Jak kończył się ten fragment Pisma Świętego? Tego, co ksiądz tu przed chwilą cytował.

- O gościnie? "Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". Tak oto się on kończył.

- Hm… - zastanowił się uważnie. - A co, jeśli ten człowiek, któremu gościny mielibyśmy jako ludzie udzielić, człowiekiem byłby najmniej Chrystusowym z Chrystusowych? Co, gdyby kłamał, oszukiwał, bredził i zabijał?

- Nie ma czegoś takiego jak Chrystusowy człowiek. Każdego człowieka Chrystus kocha i traktuje tak samo. Nie liczy się liczba i rodzaj win, grzechów, a tylko czystość serca. Tak długo, jak serce jest czyste, tak grzech nie ma żadnej mocy, jest jedynie statystyką.

- Mówi ksiądz rzeczy niedorzeczne. Jak to grzech nie ma mocy? Czy w takim razie zabójstwo znaczy tyle samo, co kłamstwo?

- A ile razy zabiłeś w obronie własnej? Czy zatem ta śmierć człowieka, co wcześniej cię chciał zamordować, była czymś tak strasznym, ażeby winy tej nie odpuścić zbrodniarzowi?

- Ale gdzie w tym jest czyste serce! - Robert Stewart zaczął się niecierpliwić.

- Jedynym aktem, który serce mógłby oczernić, jest kłamstwo przeciw Bogu i przeciw samemu sobie. Tak długo, jak człowiek nie kłamie przeciw Stwórcy, o swój los może być spokojny, bowiem rozumie Stwórca, gdzie człowiek ten czuje swoją winę, a gdzie tylko udaje pokorę. Tak długo, jak człowiek nie kłamie przeciw sobie, nie skłamie przeciw Bogu, ponieważ w pełni będzie rozumiał, gdzie dobrze popełnił, a gdzie na złą stronę wkroczył.

- To są brednie - usiadł w końcu i na ziemi, ksiądz ruszył uczynić to samo. - Każdy wie i każdy powiedzieć może durnotę, jakoby moralność była pojęciem względnym. Ale też i każdy wie, że nie jest. Gdy ktoś zabija - zabija i nie liczy się cel, okazja, sytuacja, czy w zemście, czy w samoobronie, czy, do licha, w napadzie niezrozumiałego szału i tak już rosnącego od dzieciaka szaleńca i psychopaty! Nie liczy się w tym względzie rozległa psychologia upadłego człowieka. Liczy się zabójstwo - zbrodnia, za którą - mawiając klasykiem - grozi i powinna grozić kara.

- Dlaczego więc ty kary nie otrzymałeś tak wiele razy?

Zachwiał się na to pytanie księdza.

- Bo ja… - zaczął - Bo na świecie nie ma dobra, więc nic nie może mnie osądzić.

Otworzył oczy. Sam nie wiedział już, ile przespał, ale obudził go głód, potworny głód i pragnienie, które owy głód przebijało chyba jeszcze bardziej. Bolała go głowa, bolał kręgosłup i kark, nie mówiąc o brzuchu, który niemalże zapadał się. Mięśnie od zbyt długiego siedzenia i nie poruszania nimi pulsowały niczym guma. Wstawał powoli, próbując rozruszać wszelkie nieprzyjemne uczucia, które nim targały. Nawet nie uruchamiał ponownie umysłu, bał się odruchowo, iż sprawi sobie tym więcej cierpienia niż pożytku. Ksiądz klęczał ciągle na ziemi i modlił się. Zaczynało go to już bez miara irytować. Trząsł się na samą myśl, jak musi mu być w tej chwili dobrze, kiedy może on tyle czasu spędzać na łączeniu się duchowym ze swym Panem, który siedzi w Królestwie Niebieskim i napawa się wypełnieniem ich “przeznaczenia”. Aż chciał parsknąć, nie zrobił tego tylko dlatego, iż nie chciał mu w tym przeszkadzać. Choć targał nim potworny głód nie mógł wziąć od księdza tak po prostu tej puszki konserwy, mimo że wiedział dobrze, iż na nic mu ona. Z dziwnego i niezrozumiałego powodu szanował wszelkie jego słowa i decyzje, jednocześnie drwiąc z nich i odrzucając ciągle w oka mgnieniu. Myślał, że prędzej sam siebie wykończy niż odbierze tą ostatnią puszkę jedzenia, którą w ogóle mógł się pożywić. Czuł, że popada w szaleństwo. I nie wiedział, czy wiąże się to już z Bogiem, osobą księdza, czy zwykłą paranoiczną sytuacją, w którą popadł. Ale ludzie przecież nie w takich warunkach wytrzymać byli w stanie, dlaczego więc on nie może? Bo jest za słaby? Nie, tej odpowiedzi nie mógł przyjąć w swej głowie, nie mogła się ona w nim w jakikolwiek sposób zadomowić. Ale wbrew jego woli - zrobi to nieubłaganie.

Usłyszał kolejne, trzecie już pukanie do drzwi. Tym razem było ich siedem - liczył dokładnie, co do liczby. Albo sześć? pomyślał, ale nie - było ich siedem, mógłby dać za to własne życie. Siedem razy zapukano do drzwi. Po siódmym odezwał się trzeci głos - głos mężczyzny w średnim wieku.

- Ktoś jest w środku?

Nie, nie mam już sił, stwierdził w głowie.

- Proszę księdza, ktoś się znowu dobija - powiedział normalnie, czym wyjawił się przybyszowi.

- Wnioskuję, iż jest panów dwóch - powiedział. - Proszę mnie teraz bardzo uważnie posłuchać. Ostatnio pewna młoda kobieta została zamordowana. Poszukujemy jej mordercy, idąc śladem zbrodni dotarliśmy tutaj. Chcielibyśmy zadać tylko kilka pytań.

- Zadajcie je.

Człowiek za drzwiami odchrząknął.

- Zacznę od tego, czy kojarzy pan w ogóle jakąkolwiek kobietę?

- Nie… Znaczy tak. Tak, kojarzę.

- Skąd to zawahanie?

- Nie wiem… Niech pan zapyta Chrystusa.

- Słucham?

Robert parsknął.

- Nie zna pan? To ten człowiek (albo Bóg, zależy, jak to odbieramy), który odpuszcza grzech każdemu i wszędzie, niezależnie od sytuacji, warunków świata i problemów, które targają mordercą. Jego miłosierdzie jest tak wspaniałe, iż tylko skłamanie mu wprost może je złamać. Czy w ogóle skłamanie? - zwrócił się tutaj do księdza, jednak ten nie odpowiadał. - Przepraszam, widocznie mój kompan przeżywa aktualnie złe chwile moich bezbożnych słów. Wracając, równie Chrystus jest w stanie zapanować nad każdą osobą, w nią wejść i ukochać, co robi bardzo regularnie, miłując wszystkich.

- Niech pan wybaczy, ale o czym pan mówi? - głos nieznanego mężczyzny podkreślał ewidentne i jasne zdziwienie.

- Wielkich mamy katolików w Ameryce, wielkich!

- Kogo?...

Robert Stewart parsknął raz jeszcze, zdobywając się na odrobinę odwagi, rozmawiając z “przeznaczeniem”, jak sobie ułożył w głowie.

- Chrześcijan! Katolików! Potocznie zwanych wierzącymi w głupstwo jeszcze głupszymi ludźmi. I wie pan co? Ja się z tym nie zgadzam, ale musi być w tym ziarno prawdy, jeśli nawet mnie dopuszczono do spowiedzi. Mnie! Złodzieja pospolitego i mordercę. Ale niech pan się nie boi, nie zabiłem tamtej kobiety, jedynie ją odgoniłem stąd.

- Dlaczego… Czemu pan ją odgonił?

- Ależ z bardzo prozaicznego powodu - zaczął tłumaczyć, mówiąc coraz głośniej. - Otóż powiedziałem słowa mojego autorstwa: Tutaj każdy jest jak samotny płomień na rozżarzonym piecu. Głębokie, prawda? A tak naprawdę to słowa, które nie mają sensu, tak samo, jak te Biblijne. Bo spójrzmy prawdzie w oczy; czymże jest książka, pisana o kimś, po jego śmierci i zmartwychwstaniu? Jak pan myśli, ile z tego, co tam się znajduje, jest czystą prawdą, a ile dopowiedział Kościół, cała jego instytucja i wszyscy księża przez lata indoktrynacji społeczeństwa? Przecież słowa “miłujcie się” są takie banalne. A jednak ciężko jest się w nich odnaleźć, prawda?

Mężczyzna milczał. Odezwał się dopiero po chwili:

- Nie rozumiem, co pan mówi. Kto wie, być może kryje się w pańskich frazesach ziarno mitycznej prawdy, o której to wciąż pan wspomina, jednakowoż jestem widocznie zbyt niemądry, aby pojąć ich przesłanie. Chciałbym jednak powrócić do pytań odnośnie sprawy, z którą przybyłem…

- Zadajcie je! - Robert Stewart krzyknął z barwą głosu, którą porównać można do euforii i jednoczesnego gniewu.

- Bardzo chciałbym zobaczyć pana twarz… - powiedział nieznajomy. - Rozumie pan, zupełnie inaczej rozmawia się z człowiekiem, widząc go na żywo, niż zza metalowych, głuchych i pustych drzwi.

Nie wiedział, co w niego wstąpiło w tej chwili. Czy był to głód, z którym przecież powinien poradzić sobie jeszcze spokojnie tydzień, czy strach, czy ciągle powracająca myśl CHCĘ ŻYĆ. Nie rozumiał w tym momencie sam siebie. Zapomniał, kim był w przeszłości, a kim jest teraz, gdzie podąża i gdzie znajdzie się ostatecznie. “Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili", powtórzył w głowie i otworzył powoli drzwi.

 

EPILOG

 

- I to… tyle?

- Myślę, że tak - Adam był mocno zdziwiony pytaniem Ewy, które pojawiło się jakby znikąd.

- Ale… co się stało później?

- Myślałem o otwartym zakończeniu, ale powiedzmy, że… Wiem! Roberta Stewarta owy przybysz zastrzelił (nie był żadnym mundurowym, śledczym), natomiast księdza chciał oszczędzić. Jednak ten sam wstał, rozłożył ręce na znak krzyża i spojrzał na pistolet mężczyzny.

- I co? - Ewa aż podniosła się z kanapy.

- A co się mogło stać? - zadrwił z jej przesadzonej ekscytacji. - Strzelił. Prosto… w głowę. Albo nie, w serce, w serce byłoby najlepiej. W ten sposób dotrzymał obietnicy, którą złożył mu razem ze spowiedzią.

- Och - usiadła, w jednej chwili dostając niemałego zawodu. - Ty to masz jednak smutne zakończenia. A taka to była piękna opowieść…

- Kochanie, nie przesadzasz aby trochę? Jaka piękna opowieść! Przecież to parę nagryzmolonych w pośpiechu, w jeden wieczór słów z błędami stylistycznymi, które wyjawiają wszystko, co kryje mój poroniony umysł. Jakaś idea, bzdury… Mogę pewną puentę z tej historii wyjąć i wiesz jaką? Nie pisz po alkoholu!

Następne częściWróg publiczny

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • fiołek dwa lata temu
    Ciekawe. Czekam z niecierpliwością na kolejne opowiadanie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania