Poprzednie częściWyzwolić Montanę cz. I

Wyzwolić Montanę cz. III

Wylądowaliśmy. Przed opuszczeniem maszyny szeryf powiedział:

- Dobra, trzy zasady: Trzymamy się blisko. Broń w kaburach. Tylko ja z nimi rozmawiam. Zrozumiano?

- Jasne! – odpowiedział dowódca.

- Dobra, bądźcie czujni – powiedział do pilotów – Ruszamy ! – rozkazał szeryf.

Wyszliśmy z helikoptera i powoli ruszyliśmy w stronę kościółka. Wokół nas było bardzo dużo edeniarzy, o dziwo nie mieli przy sobie broni palnej. Tylko co drugi, czasami trzeci wyznawca trzymał w dłoni łom lub drewniany kij bejsbolowy z powbijanymi na czubku ostrymi i wygiętymi na różne strony gwoździami , które prawdopodobnie służyły do wyrywania skóry z ciała.

Oni nie odzywali się do nas, my nie rozmawialiśmy z nimi. Patrzyli się tylko w naszą stronę i wymachiwali swoimi narzędziami na lewo i prawo.

- Będzie w kościele. Trzymaj się blisko. – powiedział Earl do szeryfa federalnego, trzymając swój brązowawy kapelusz, przed silnym wiatrem.

- Miejcie oczy otwarte. Łatwo tych frajerów przestraszyć – szeptem odrzekł dowódca, ostrzegając nas.

- Świeża! Do mnie – zastępca szeryfa wydała rozkaz, łapiąc mnie za ramię – Będziemy szły z tyłu – dodała.

Zbliżaliśmy się do budynku, a edeniarzy było co raz więcej. Niepokoili się naszą obecnością.

- Spokojnie. Zachowajcie spokój – powiedział szeryf, wymachując rękoma – Zajmijcie się swoimi sprawami. To was nie dotyczy – odrzekł powoli idąc do przodu.

- Szeryfie, nie podoba mi się to – powiedziała zastępca Hudson.

- Jest dobrze, Hudson. Wszystko jest pod kontrolą… - dodał szeryf

- Jezu Chryste, chyba nosicie odznaki, nie? – zapytał dowódca, zerkając w stronę Hudson.

- Taa, ale oni nie szczególnie je szanują… – odpowiedziała.

- Uszanują odbezpieczony pistolet – powiedział dowódca zbliżając się do drzwi kościoła.

- Nie każdy problem da się rozwiązać przy użyciu kul… - dopowiedział szeryf.

Stanęliśmy przed drzwiami kościoła, mocne głosy ich własnych pieśni słychać było na zewnątrz. Dowódca złapał za klamkę, wtem szeryf powiedział:

- Hej, szeryfie. Jeśli mamy to robić, to po mojemu: cicho i spokojnie. Jasne?

- Dobra – odpowiedział dowódca z niezadowoleniem.

- Hudson – powiedział szeryf – Pilnuj tyłów. Nie wpuszczaj nikogo z tych ludzi – odrzekł rozglądając się dookoła, wydając rozkaz zastępczyni. Świeża, idziesz ze mną – dopowiedział tym razem wydając rozkazy mnie.

- A ty postaraj się nie zrobić niczego głupiego – powiedział szeryf zwracając się do dowódcy.

- Spokojnie, szeryfie. Pana imię trafi do gazet – dodał, dowódca klepiąc staruszka po ramieniu.

Szeryf otworzył drzwi. W środku było wielu ludzi, dźwięk pieśni ucichł, wszyscy odwrócili wzrok w naszą stronę.

- Coś nadchodzi. Czujecie to, prawda? – zapytał Ojciec zwracając się do swoich – Zbliżamy się do krawędzi… I nastanie dzień sądu – dodał.

Szliśmy powolnym krokiem, dowódca trzymał prawą dłoń na kaburze z pistoletem, a ja starałam się być spokojna.

- Dlatego właśnie rozpoczęliśmy Projekt. Bo wiemy, co będzie dalej. Oni nadejdą. Spróbują nam to wszystko odebrać. Broń, wolność… Wiarę! – powiedział do wyznawców podnośnym głosem.

Byliśmy tuż przy ołtarzu kościoła.

- Ale my im nie pozwolimy – dodał Ojciec.

- Szeryfie, no już… - powiedział dowódca, niepokojąc się zaistniałą sytuacją.

- Tylko spokojnie… - odrzekł szeryf, łagodnie zwracając się do dowódcy.

- Nie pozwolimy, by ich chciwość, niemoralność i zdeprawowanie dalej nas krzywdziły! Nadszedł kres cierpienia! – krzykną Ojciec, zwracając się do swoich ludzi.

- Szeryfie… - dodał dowódca, łapiąc za pistolet.

- Proszę nie ciągnąć za spust. Spokojnie… - odrzekł szeryf.

- Josephie Seedzie! – krzykną, wyjmując dokument z kieszeni, tym samym ukazując go Ojcowi – Mam nakaz aresztowania na podstawie podejrzenia o dokonanie porwania ze szczególnym udręczeniem! Wystąp i trzymaj ręce na widoku! – krzykną dowódca poważnym głosem, wymachując kartką przy twarzy Josepha.

- Wynoście się stąd!! – ktoś krzykną z oddali.

Oto oni… Szarańcza w naszym ogrodzie. Sami widzicie, przyszli po mnie – powiedział Ojciec, unosząc lekko ręce ku górze.

Wtedy zebrało się kilku uzbrojonych po zęby edeniarzy i stanęli przed Ojcem, zasłaniając go.

- Przyszli, by mnie wam odebrać. Przybyli zniszczyć to, co zbudowaliśmy – dopowiedział Ojciec.

Wtem wyznawcy zaczęli krzyczeć: Wynocha! , Zabić ich!

- No dobra, już. Rzucić broń! Rzucić broń! – krzyczał dowódca, grożąc bronią.

- Już, spokój, nie ruszaj pistoletu! Czekaj! – wykrzykiwał szeryf, łapiąc ręką za swoją kaburę – Dość! Wszyscy się uspokójcie! – dodał.

Ojciec sam wyszedł zza swoich ludzi i uspokoił ich mówiąc:

- Wiedzieliśmy, że ta chwila nadejdzie. Szykowaliśmy się na nią. Naprzód, wyjdźcie z kościoła, udajcie się do swoich domów – powiedział spokojnym głosem – Bóg nie pozwoli im mnie zabrać – dopowiedział, unosząc ręce wysoko ku górze.

Wszyscy uzbrojeni opuścili świątynię. W budynku zostało nas siedmiu: Ja, szeryf, dowódca, Ojciec i jego rodzeństwo: siostra Faith, bracia: Jacob i John.

- Widziałem, gdy otworzył Baranek jedną z onych pieczęci, i słyszałem jedno ze czterech zwierząt mówiące, jako głos gromu: „Chodź, a patrzaj!”… I widziałem – opuściwszy ręce, wskazał palcem na dowódcę – A oto biały koń… - powiedział kierując swój wzrok na szeryfa - A piekło szło za nią – dodał, kierując swoje obie dłonie w moją stronę, a także jego wzrok wpatrzył się w moje źrenice.

- Świeża, zakuj tego skurwiela – rozkazał dowódca.

- Bóg nie pozwoli ci mnie tknąć – dodał Ojciec, ciągle wpatrując się mi w oczy.

- Tak jest! – odpowiedziałam nie zastanawiając się wykonałam polecony mi rozkaz.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania