Zegarmistrz 2 - Czas Drugi - Część 2

Inter

 

Edebard musiał przyznać, że hotel, w którym przyszło mu nocować, spełniał wszystkie jego wymogi i standardy. Kiedy więc rano zszedł do baru na śniadanie, był w wystarczająco dobrym humorze, by nie przejmować się tym, że nie serwują tutaj angielskich śniadań — zamówił czarną kawę z likierem i specjalność szefa kuchni, czyli kanapki na ciepło.

Po posiłku był już tak zadowolony z życia, że kiedy wyszedł na zewnątrz i ujrzał czekającą na niego w samochodzie Amantę, nawet się uśmiechnął na myśl o jej towarzystwie.

W głębi duszy doskonale zdawał sobie sprawę, że po prostu jest pierwszą i jedyną znajomą twarzą w całej okolicy, więc nie miał wielkiego wyboru odnośnie tego, z kim spędzi tę podróż. Pozwolił sobie jednak się oszukiwać.

— Dzień dobry — rzekł, pakując się obok niej na siedzenie.

Auto pachniało wewnątrz świeżą tapicerką i cynamonowym aromatem do powietrza.

— No, to się zobaczy — odpowiedziała słabo.

Przyjrzał się jej. Blada, niewyspana, oczy podkrążone.

— Kawy?

— Już piłam.

— Mam poprowadzić?

Najwyraźniej tylko czekała, aż to powie. Wyskoczyła ze swojego siedzenia i zanim zdążył wygramolić się z wozu, już stała przy drzwiach, czekając, aż zwolni miejsce.

— Dziękuję — powiedziała, kiedy usiadł za kierownicą.

Wóz nie odbiegał niczym od tego, do czego był już przyzwyczajony, więc po prostu odpalił silnik. Już miał ruszać, kiedy Amanta nagle otworzyła drzwi i wyskoczyła z krzykiem:

— Moment, jednak wezmę tę kawę.

Zegarmistrz westchnął. Bała się. Nie mógł jej winić — sam pewnie byłby przerażony, gdyby to do niego ktoś przyszedł i powiedział, że niedługo kogoś zabije, a wyrok został wydany przez maszynę, która nigdy, przenigdy się nie myli.

Albo, zależnie jak na patrzeć, jeszcze nikt jej nie udowodnił, że może się mylić. Wątpił jednak, by Liczydło Losu dało sobie kiedykolwiek wmówić błąd. Opiekunowie urządzenia pewnie zrzuciliby pomyłkę na niepoprawną interpretację danych.

Odczekał cierpliwie, nucąc sobie pod nosem ulubioną rymowankę z dzieciństwa o Salomonie Grundym. Ukradkiem obserwował przez szybę jak zachowuje się Amanta przy ladzie, zamawiając kawę.

Założyła jedną z tych masek, których, jak zakładał, miała pełno, każda na inną okoliczność i sytuację. Uśmiechnęła się do baristki, pogawędziła chwilę, na moment odkładając cały strach gdzieś daleko z tyłu głowy. Ale gdy tylko wyszła na zewnątrz i spojrzała na czekającego w samochodzie Edebarda zbladła niczym wygaszony popiół i z cichą rezygnacją wsiadła do auta.

Najwyraźniej przez noc doszły do niej już wszystkie możliwe konsekwencje, wyjścia, emocje i scenariusze. Zegarmistrz wiedział, że łóżka miały pechową tendencję do bycia kozetką dla samotnych, gdzie mogli przetrawić wszystkie najgorsze myśli. To w nich ludzie uświadamiali sobie wagę swoich akcji i to właśnie pod kołdrą znajdowali najgorsze potwory.

Amanta przez noc znalazła swoje — podane na tacy podczas spotkania z czasownikiem.

— Jedziemy?

— A co, jeśli nie pojedziemy? — powiedziała nagle, olśniona nowym pomysłem. — Co jeśli nigdzie się nie ruszę?

— Co, jeśli olejesz brata, którego kochałaś i go nie pochowasz? — dopowiedział Edebard spokojnie. Jej oczy otworzyły się gwałtownie, twarz na moment przybrała wyraz zaskoczenia i nieufności. — Wiem o twojej sytuacji nieco więcej niż zdradziłem, Amanto. Nie, nie wiem, kogo zabijesz — uprzedził pytanie. — Ale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważne jest dla ciebie pochowanie brata. Wystarczająco ważne, byś zaryzykowała morderstwo.

— Edebard, ale… — zająknęła się, szukając rozwiązania. — Ja nigdy nikogo nie zabiłam. Wykończyłam mniejsze firmy, skasowałam konkurencję albo ją kupiłam, bawiłam się w szantaż i szpiegostwo biznesowe, ale nie jestem morderczynią. Czemu ja miałabym kogoś zabić?

— Każdy z nas jest mordercą. — Zegarmistrz odpalił silnik i ruszył, nie dając jej już możliwości ucieczki. — Wystarczy, że los zagra na właściwych strunach.

— Albo rzuci kośćmi — mruknęła pod nosem, siorbiąc kawę.

— Albo rzuci kośćmi — zgodził się. — To którędy mam jechać? Nie jestem miejscowy, nie znam drogi.

— Co, potrafisz przewidzieć przyszłość, a drogi nie znajdziesz? — parsknęła. — Jedź, pokieruję cię. Będę twoim przewodnikiem do przyszłości — dodała złośliwie.

Edebard nie powiedział jej, że w gruncie rzeczy ma rację. Ale tego nie musiała wiedzieć.

Tak samo jak nie musiała wiedzieć, że całą przyszłość zna Liczydło.

Zegarmistrz był tylko narzędziem, który dostrajał wskazówki.

— Jedziemy do Fly Creek.

 

***

 

Jak się okazało zaraz po wyjeździe z Bostonu, Fly Creek było oddalone od nich o jakieś pięć godzin jazdy. Oznaczało to, że, chcąc nie chcąc, aby skrócić sobie drogę, Amanta i Edebard byli skazani na poznawanie siebie bliżej i rozmowę.

Pierwszą godzinę spędzili jednak w milczeniu — Zegarmistrz rozglądając się z ciekawością po dziko zalesionych, nader zielonych okolicach, a Amanta wpatrując się w dal, przenikając ten świat całe lata do tyłu i zdejmując z niego kolejne warstwy wspomnień.

— Powiedziałeś, że to będzie morderstwo. Z premedytacją.

— Zgadza się.

— Nie mam natury mordercy. Czyli coś będzie musiało mnie pchnąć do morderstwa.

— Prawdopodobnie.

— I pewnie będzie miało związek z pogrzebem brata.

— Jakiś konkretny scenariusz masz w głowie?

— Kilka — westchnęła przeciągle, jakby próbowała je z siebie wyrzucić samym oddechem i rozwiać ruchem dłoni. — Plebs z Fly Creek zawsze mnie wkurwiał zacofaniem, mentalnością, plebejskim myśleniem. Każda chwila w tym mieście sprawia, że czuję jakbym gniła od wewnątrz. Marnowała się tam. Jakbym była w pieprzonej konserwie skazanej tylko na to, by świat mnie otworzył, przeżuł i wypluł gdzieś na zadupiu.

— Osobliwe porównanie.

— Kiedyś pisałam pamiętniki. Jak każda niezadowolona dziewczyna — rzuciła zdawkowo. — A potem przestałam.

— Czemu przestałaś?

— Bo wzięłam się za siebie, skończyłam pierdolić i zaczęłam działać, by być zadowolona.

— To było takie proste?

— O nie. To było piekło. Ale pewnie zdajesz sobie sprawę, że per aspera ad astra.

— Rozumiem. Aż nadto.

Silnik buczał miarowo w chwilowej ciszy. Amanta przerwałą ją pierwsza.

— Jak to jest z wami?

— To znaczy? — Edebard na moment obrócił się w stronę pasażerki, próbując dostrzec resztę niedopowiedzenia w jej twarzy. Nie dostrzegł, więc zrobił tylko zdziwioną minę.

— Z Zegarmistrzami. Jak się zostaje Zegarmistrzem?

Niebieskie oczy czasownika na moment zniknęły pod przymkniętymi powiekami. Przełknął ślinę głośno, najwyraźniej zmagając się ze wspomnieniami.

— Nie mogę ci powiedzieć. To zabronione — powiedział w końcu, również wzdychając z trudem. — Kiedyś trochę o was czytałam — Amanta nie odpuściła tematu. — W historii pojawiacie się dopiero przed Wielką Rewolucją Francuską. Ale istnieją wzmianki, że Bractwo…

— Obecnie Gildia — poprawił ją Edebard z naciskiem. — Nie Bractwo. Nie jesteśmy sektą.

— Gildia — powtórzyła posłusznie. — Mogła istnieć już od rozpadu cesarstwa Zachodniorzymskiego. I mieć udział w większości historycznych zdarzeń.

— Jak Illuminati? — zażartował mężczyzna, przygładzając wąsa nerwowo. Najwyraźniej temat nie był dla niego wygodny. Amanta odkryła na jego twarzy nowe skupienie na rozmowie, kiedy ważył ostrożnie każde zdanie. Nie chciał powiedzieć za dużo. Ale też chciał zaspokoić jej ciekawość.

Zastanawiała się, czy z litości, czy też po prostu ze zwykłej uprzejmości prowadzenia konwersacji. Koniec końców, mężczyzna miał brytyjskie maniery, chociaż jego samego określiłaby jako obieżyświata mimo woli.

— Jak Illuminati. Też istnieją?

— Skąd mnie to wiedzieć? — zaśmiał się szczerze Edebard. — To jedna z rzeczy, które mnie irytują w tej pracy. Ludzie spodziewają się, że znamy odpowiedzi na wszystkie pytania. Że jesteśmy wysłannikami jakiegoś boga. Że w cywilizowanym, przewleczonym przez diesel i parę świecie niesiemy zapałki oświecenia.

— Czemu nie pochodnię?

— Za duża. Niewygodna. Śmierdzi. I prezentuje zacofanie. Zapałki są pochodniami naszej ery. Z iskry robią płomień. Z płomienia wywołują pożar.

— Całkiem poetyckie.

— Nie tylko ty pisałaś za młodu — bąknął pod nosem, najwyraźniej uznając ten fakt za nieco wstydliwy.

— Ale zapałką nie odgonisz dzikiego zwierzęcia.

— Nie — zgodził się. — Ale może o to chodzi. O to, by odchodzić od zwierzęcia. Czemu mamy straszyć ogniem, kiedy możemy oswoić ze sobą zwierzęta?

Nie odpowiedziała. Nie zamierzała łyknąć przynęty i zejść z tematu Zegarmistrzów.

— Szczerze mówiąc, też tak sądziłam — powiedziała. — Że wiecie wszystko. Dopóki nie zobaczyłam ciebie wczoraj.

— Rozczarowałem cię?

— Nie do końca — rzekła ostrożnie, najwyraźniej nie wiedząc, jak ubrać myśli w słowa. — Rozczarowałeś tę część mnie, która żyła jakąś ideą o Zegarmistrzach. Różne legendy o was krążą, różne książki o was piszą. Trudno nie mieć oczekiwań i wyobrażeń. Jak moja sekretarka powiadomiła mnie, że przybył do mnie Zegarmistrz poczułam się zaszczycona… — urwała, niepewna, czy dokończyć.

— Ale? — przycisnął Edebard.

— Ale też przestraszona. Bo wszystkie legendy mówią o was to samo. Gdziekolwiek się pojawiacie, ktoś umiera. Ktoś znika. Miasto zostaje wypalone do gołej ziemi. Rodziny królewskie się rozpadają. Rządy upadają.

— Przesadzasz — zatrzymał ją mężczyzna, upewniając się, że włosy leżą jak należy. Poruszył wąsem w sposób, który wyrażał sporą dezaprobatę. — Nie jesteśmy mordercami. Nie zabijamy. Nie mam nawet broni. Jedynie plik papierów i teczkę.

Spojrzał na nią w sposób, który podświadomie otworzył w jej umyśle nowe drzwi. Zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, co ciąży na Zegarmistrzach. Niebieskie oczy prześwidrowały ją na wylot, ale nie patrzyły w ogóle na jej twarz. W odbiciu widziała kompletnie coś innego — teksturę czasu, która splatała się na jej sylwetce w poplątanie nici losu i wydarzeń. A on dostrzegał je wszystkie.

— Co, jeśli ci powiem, że jesteśmy tylko obserwatorami? Że określenie Zegarmistrz pasuje, ale wcale nie oznacza władzy nad czasem i zegarami? Nie. My jesteśmy po prostu mistrzami regulowania wskazówek i mechanizmów. Nic więcej. Nie jesteśmy chłopcami od brudnej roboty. Jesteśmy po prostu — przez moment szukał określenia — czeladnikami w służbie przeznaczenia.

— No proszę — rzekła z jadowitym uśmiechem. — Sprowokowałam cię. Gdzie ten Edebard ze wczoraj? Ten skulony, spłoszony facet, który uciekł z mojego gabinetu?

— Tutaj — warknął, nieco urażony. — I nie lubię obcych miejsc. Nie lubię nieprzewidzianych sytuacji. Wybija mnie to z rytmu.

— Czy twoja praca czasem nie stoi w sprzeczności z twoją osobowością?

— Owszem. Tyle że nikt mnie o zdanie nie pytał. I to nie jest do końca praca.

— A co?

— Mimowolne powołanie. Zegarmistrzem trzeba się urodzić.

Wyjechali z lasu, brama z drzew rozstąpiła się przed nimi, ukazując złote szachownice pól i zielone przebitki pastwisk. Na kilku z nich parowe behemoty zbierały już pierwsze plony, a mrowie ludzi uwijało się przy nich, wiążąc zboże w snopki i układając w stosy. Gdzieś w tle, na wzgórzach, za linią drzew, majaczył gigantyczny, grzewczy silnik parowy. Obecnie wyłączony, przypominał samotny palec upadłego boga wycelowany oskarżycielsko w niebo. Rozjarzy się pomarańczowym blaskiem dopiero na zimę, kiedy trzeba będzie ogrzać okolicznych mieszkańców w ich domach, a para ciepła pokryje mgłą całą okolicę i roztopi śniegi.

Zdobycze parowej technologii na moment rozproszyły ich myśli, skierowały je na inne tory.

— Zazdroszczę im. Urodzili się rolnikami. Umrą rolnikami. Proste. Klarowne. Przejrzyste. Wąski horyzont rodzi niewiele problemów — powiedziała Amanta, wyraźnie rozmarzona. Wyobrażała sobie siebie w tanich dżinsach z denimu i kraciastej koszuli, żującej źdźbło słomy i plewiącej grządki.

Zaraz jednak przypomniała sobie, że we Fly Creek dokładnie tak spędzają życie kobiety i w ułamku sekundy znienawidziła własną wizję. Poczuła nagły przypływ wdzięczności do samej siebie i tego, kim jest.

Edebard zgodził się z nią w milczeniu. Przynajmniej w tej kwestii się zgadzali.

— Kim byłeś zanim zostałeś Zegarmistrzem?

Mężczyzna jęknął cicho.

— Nie odpuścisz tematu, prawda?

— Nie. Potrzebuję czymś zająć umysł — powiedziała wprost. — Proszę — dodała z trudem.

Spojrzała na niego błagalnie i z wyraźnym wysiłkiem. Najwyraźniej proszenie nie przychodziło jej łatwo, dlatego Edebard docenił szczerość.

— Urodziłem się w Essex…

— O nie, nie prosiłam cię o autobiografię, Edebard. Historie życia za jakieś dwie godziny. Chcę po prostu wiedzieć, jak się zostaje Zegarmistrzem.

— A co, chcesz jednym zostać? — odpowiedział zaczepnie, z ulgą przyjmując wiadomość, że nie musi jej opowiadać historii swojego życia. — Być może się nadajesz.

— Naprawdę? — Amanta ożywiła się, usiadła wygodniej w fotelu, podciągnęła nogi pod siebie. Dopiero teraz zauważył, że dobrała kasztanowy sweter pod kolor oczu. — Dlaczego?

— Nie mnie o tym decydować. Gdybyś miała zostać Zegarmistrzynią, to zgłosiłby się do ciebie inny Zegarmistrz. A potem szczegółowo i drobiazgowo wyjaśnił, dlaczego nie możesz odmówić.

— A nie możesz?

Edebard uśmiechnął się, ale bez wesołości. Był to raczej uśmiech osoby, która pogodziła się ze wszystkim, co poszło nie tak w jej życiu i jedyne, co jej pozostało, to przybranie najlepszej miny do najgorszej gry.

— Powiedzmy, że zostanie jednym z nas wymaga specyficznego rodzaju desperacji.

— To powiesz mi może w końcu jak stałeś się zdesperowany?

— Byłem steamechanikiem — zaczął po chwili mężczyzna, skupiając się na uporządkowaniu wyblakłych wspomnień. — Zajmowałem się urządzeniami parowymi i systemami instalacji parowo-gazowych — powiedział formułkę z dawnych lat. — Miałem żonę. Dziecko. Powodziło nam się. Nie byliśmy bogaci — sprostował — ale potrafiłem ich wykarmić. Zabrać do cyrku. Na bal.

Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że patrzy na innego człowieka. Pogodnego. Przyjemnego. Kogoś z kim sama chętnie wyszłaby potańczyć albo przyjaciela, który pomógłby w potrzebie. Przez moment widziała człowieka z dobrym, ciepłym sercem, które dalej się gdzieś tam żarzyło pod popiołami zbyt wielu doświadczeń.

Znała ten rodzaj ludzi, którzy wyciągali ze wszystkich dookoła proste, nieskomplikowane, pozytywne emocje. Na których widok od razu można było się uśmiechnąć.

Kimkolwiek jednak był tamten Edebard, umarł w chwili, kiedy Zegarmistrz kontynuował opowieść.

— Już wtedy mocno dbałem o czas i szczegóły. Poświęcałem godziny na to, by dopatrzyć każdego mechanizmu w urządzeniach, które budowałem. Testowałem każdą przykręconą śrubę. Termin oddania był terminem oddania, nawet jeśli musiałem siedzieć po nocach i samotnie składać grzewnię gazową pod królewską podłogą. Tak, miałem renomę. I pewien zwyczaj, podobnie jak ty.

Wyciągnął monetę z kieszeni. Była stara i mocno przetarta, ale dało się jeszcze rozróżnić obie strony. Amanta była prawie pewna, że Edebard raczej nie mógłby już nigdzie nią zapłacić.

— Za każdym razem, kiedy ktoś do mnie przychodził i miałem... — urwał na moment, omijając powóz z końmi — ...przyjąć zlecenie, które wydawało mi się ponad moje siły i harmonogram, rzucałem tą monetą. Za każdym razem padało na królową. Czyli na tak. Nie odmówiłem ani jednego zlecenia. I zawsze się wyrabiałem.

Urwał na moment, najwyraźniej chcąc zrobić dramatyczną pauzę przed momentem kulminacyjnym. Amanta słuchała go jak oczarowana, obserwując każdy szczegół tej zmartwionej, przesiąkniętej doświadczeniami twarzy.

— Aż pewnego dnia do drzwi zapukał człowiek, któremu się nie odmawia. Zegarmistrz. — Edebard próbował utrzymać kamienną maskę, ale mimo to pierwsze smutne pęknięcia pojawiły się w okolicach brwi. — I poprosił o moją córkę. Szczegółowo i drobiazgowo informując nas dlaczego nie możemy odmówić.

— Odmówiłeś?

— Rzuciłem monetą.

— Pozwoliłeś, by o życiu twojej córki zdecydowała moneta? — Amanta wyraźnie się oburzyła, zmarszczyła twarz w wyrazie dezaprobaty i mimowolnej oceny. — Oszalałeś?

— Nie. Ufałem tej monecie. Nie musisz rozumieć. To siedziało we mnie zbyt głęboko. Skoro los był przez całe życie dla mnie łaskawy, to czemu wtedy miałem mu nie zaufać? — wyjaśnił Edebard bez większych emocji. — Rzuciłem monetą. I po raz pierwszy wypadło godło. Czyli nie.

— I tak po prostu Zegarmistrz odszedł?

— Tak. Wziął rzeczy i wyszedł bez słowa. Ale pamiętam spojrzenie, jakie mi wtedy posłał. Z perspektywy czasu wiem, że nie przyszedł tam po moją córkę. Przyszedł po mnie. Ale potrzebował dźwigni. Przymusu, który sprawi, że pójdę dobrowolnie. Znał już wyrok. Problemem do rozwiązania była jego egzekucja. A on spisał się wzorowo.

— Pamiętasz jego imię? Tego Zegarmistrza?

— Salazar Kane. Już nie żyje.

— Zabiłeś go?

— Nie — odpowiedział Edebard, ku jej zaskoczeniu, z wyraźnym rozczarowaniem. — Zmarł ze starości gdzieś w Rumunii. Ukrywając się przed światem. I przeznaczeniem. Ale chciałem. Nawet to planowałem. Ironicznie — westchnął — nie było ku temu czasu.

Amanta nie skomentowała, czekając, aż mężczyzna będzie gotowy do kontynuowania opowieści. Prawie zapomniała już, czemu jedzie do Fly Creek, zepchnęła świadomość o przepowiedni gdzieś głęboko w podświadomość, a umysł z radością zakopał niewygodne myśli o morderstwie.

— Ledwie tydzień później okazało się, że jedna z moich instalacji przypadkowo eksplodowała, zabijając kilkoro ludzi, w tym jednego z kuzynów rodziny królewskiej. Postawiono mnie przed sądem koronnym. Skazano na śmierć.

— I wtedy zjawił się Kane?

— Nie. Wtedy zjawił się znajomy gliniarz, który poinformował mnie, że moją żonę wypędzono z domu. Rodzina zabitego mściła się z wykorzystaniem każdego edyktu, dekretu i prawa. Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Jedynym wyjściem, które mi zostało, by zapewnić byt rodzinie, było zerwanie paktu małżeńskiego z żoną, by odciąć ją ode mnie. Więc to zrobiłem.

— Nie było innego wyjścia?

— Nie, kiedy siedziałem w celi śmierci, czekając na egzekucję. Byłem i jestem dosyć pragmatycznym człowiekiem, Amanto. To mnie odróżniało. Z góry wiedziałem, które wyjście będzie najbardziej skuteczne. Nie lubiłem bawić się w półśrodki. Widząc rozwiązanie, nie wahałem się. To jest jedna z cech Zegarmistrzów.

— Cecha, którą również ja posiadam — skomentowała Amanta. — A może ty jesteś tutaj, by mnie zwerbować? I doprowadzić do desperacji?

— Nie — Edebard skrócił szybko te rozważania. — Jestem tutaj, by dopilnować kolei losu.

Gonasson nie odpowiedziała. Odwróciła tylko wzrok, by ukryć rozczarowanie.

— Co dalej? — zapytała po chwili.

— Po zrzeczeniu się małżeństwa i przepisaniu majątku na Lyvie — imię z trudem przeszło mu przez usta — zostałem bezdomnym biedakiem czekającym na śmierć. Cóż. Lyvia chroniła Lizzy…

— Córkę? Elizabeth?

— Nie. Lisbeth. Nigdy nie lubiłem tego całego Elizabeth i nazywania po królowej. Lisbeth. Po prostu.

— Ładnie.

— Nie mój pomysł. Ja chciałem Caminę. Ale Lyvia zdecydowała.

— Camina? Czemu mężczyźni wybierają takie pretensjonalne, głupio brzmiące imiona dla dziewczynek?

— Tak, już to kiedyś słyszałem — uśmiechnął się szczerze, rozbawiony. — Być może nawet słowo w słowo. Lyvia chroniła Lisbeth, więc pożegnaliśmy się przez kraty. Lisbeth miała wtedy trzy latka. Nie rozumiała do końca. A może rozumiała aż nadto, ale starała się nie przyprawiać mnie o wyrzuty sumienia. I to był ostatni raz, kiedy je widziałem.

Amanta obróciła się, spodziewając się łez w niebieskich oczach. Ale one pozostawały spokojne i niewzruszone. Edebard pogodził się ze swoim losem na długo zanim zjawił się w Bostonie.

— Kane przyszedł po mnie z edyktem zwolnienia dziesięć minut później. I dał mi opcję. Ja stanę się Zegarmistrzem. A moja córka i żona nie będą nękane przez rodzinę królewską. — Spojrzał na businesswoman z dziwnym spokojem ducha na twarzy. — I jestem tutaj. A Lyvie, z tego, co słyszałem, wyszła ponownie za mąż. Lisbeth obecnie jest gdzieś w Paryżu.

— Utrzymujesz z nimi kontakt?

— Nie. Dla nich mąż i ojciec, Gareth Alloy został stracony dwudziestego drugiego września 1917 roku. A ja wtedy zostałem Edebardem Dayem.

— Och — Amanta uniosła brwi, zaskoczona. — Nie za bardzo wiem, co na to odpowiedzieć.

— Nie musisz. Po prostu opowiedziałem ci historię. Chciałaś wiedzieć kim byłem. Formalnie nie powinienem zdradzać ci mojej przeszłości, ale cóż — zerknął na nią z wdzięcznością — rzadko jestem o to proszony. Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności.

— Nie ma za co — sarknęła. — To mam cię nazywać Edebardem czy Garethem?

— Nie ma Garetha — rzekł zdecydowanie. — Jestem Edebard Day. Urodzony dwudziestego drugiego września 1896 roku.

— Starszy niż wyglądasz.

— Dziękuję. Jedna z zalet bycia w tym zawodzie. Czas działa na nas nieco inaczej. Starzejemy się… losowo. Tak długo, jak Gildia uzna nas za przydatnych, praktycznie czas staje dla nas w miejscu. Starzenie się to oznaka, że czas przydatności Zegarmistrza dobiega końca.

— Brzmi tak, jakbyście byli surowcem. Zasobem. Dla czasu, Gildii, przeznaczenia, czemukolwiek służycie.

— I tak jest. I Zegarmistrz musi to rozumieć jeszcze zanim stanie się Zegarmistrzem. Mówiłem ci, że Zegarmistrzem trzeba się urodzić i tylko lekko dramatyzowałem. Bardziej chodziło mi o to, że trzeba nabyć specyficznego zestawu cech, którym niewielu ludzi się odznacza.

— Na przykład?

— Na przykład ci tego nie zdradzę. W tym zawodzie jedną z pierwszych rzeczy, jakich się uczysz, to unikanie samospełniających się przepowiedni wtedy, kiedy to niepotrzebne.

Amanta zmrużyła oczy, nieco urażona.

— Czyli co, nie jestem wystarczająco rozgarnięta, by rozpoznać cechę, którą mam od cechy, którą chcę mieć?

— To mimowolne. Nawet najbardziej rozgarnięci — użył złośliwie jej słowa — Zegarmistrzowie czasem wpadają w tę pułapkę.

— Czyli ostatecznie wychodzi na to — podrapała się po nosie, jakby miało to jakoś pomóc ukryć rozczarowanie — że jesteście ludźmi. Po prostu ludźmi.

Edebard spojrzał na nią przeciągle, jakby zastanawiał się, czy pod tymi słowami ukryła jeszcze jakieś znaczenie. Kiedy nie wyczytał nic z twarzy, po prostu zacmokał, jak gdyby pouczał właśnie dziewczynkę co wolno, a czego nie.

— Wszyscy jesteśmy ludźmi. Królowie to ludzie z władzą. Detektywi to ludzie wrażliwi na szczegóły i detale. A Zegarmistrzowie to ludzie, których los naznaczył wyjątkowym postrzeganiem czasu. Plus potrafimy go kontrolować. Z grubsza.

— Z grubsza?

— Nie więcej niż ty potrafisz podróżować w czasie do swoich wspomnień.

Amanta spojrzała na niego z oczami, które wyrażały wiele wątpliwości i niezrozumienia.

— Nie trzeba fizycznie cofnąć się w czasie, by cofnąć się w czasie. Ludzie nieustannie cofają się w czasie. Tutaj — Edebard stuknął palcem w skroń — przeżywają przeszłość cały czas i wybiegają w przyszłość cały czas. To jest podróż w czasie. Po prostu dla wielu zbyt rozczarowująca. Mało dosłowna.

— Bo to nie jest podróż w czasie, to po prostu odczyt wspomnienia z mózgu. To tak, jakbyś mruganie nazywał iluzją i ukrywaniem świata.

— A kiedy zamkniesz oczy na dłużej, to czy dla nich świat dalej istnieje?

— Nie rozumiem.

Edebard pokiwał głową z wyrozumiałością.

— Też musiałem się nauczyć dostrzegać takie szczegóły. Wymaga to dosyć specyficznej szkoły myśli. I postrzegania.

— Wiedza zakazana? Tajemna? Mnichowie z zegarkami? — zakpiła Amanta, wywracając oczami.

— Nie. Wymaga doświadczenia w główkowaniu nad materią świata — odgryzł się Zegarmistrz.

— Nie bądź złośliwy, bo jeszcze się polubimy.

Poruszył wąsami, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Najwyraźniej zabrakło mu na to riposty, co kobieta skwitowała pełną samozadowolenia miną.

— Dużo jest Zegarmistrzyń?

— Kiedyś było mniej. Obecnie to się wyrównuje.

— Czemu było mniej?

— Nie wiem — Edebard wzruszył ramionami, przygładził włosy. — Nie zastanawiałem się nad tym. Osobiście widziałem kilka Zegarmistrzyń w akcji i uważam, że w wielu aspektach są lepsze od mężczyzn.

— Mężczyzna oddaje wyższość kobiecie?

— Dostrzega ich osiągnięcia — sprostował ostro czasownik. — Naprawdę, nie jestem zainteresowany wojną płci, nigdy nie byłem. To dla mnie równie błahe i żałosne, co spieranie się o kościół lub politykę.

— Apolityczny, areligijny i parytetowy Edebard Day, jeździ po świecie i mówi ludziom, że kogoś zabiją — podsumowała go Amanta.

— Brzmi jak ja — odwarknął.

Przez chwilę panowała cisza, w której podziwiali kolejne krajobrazy pól i lasów. Zegarmistrz spojrzał na swój dziwaczny chronometr, wirujące mechanizmy ściągały spojrzenie i hipnotyzowały kobietę mocniej niż potrafiła się im oprzeć.

Z jakiegoś powodu ciągnęło ją do tego wszystkiego. Wprawdzie po rozmowie z Edebardem jej wyobrażenie na temat bycia Zegarmistrzem zmalało z mitycznego władcy czasu do przedstawiciela Gildii, której cele i działania pozostawały niejasne, ale dalej widziała tutaj element egzotyki, który przemawiał do jej duszy.

Zwizualizowała sobie siebie z teczką, w eleganckim płaszczu i kapeluszu, jak wmaszerowywała gdzieś do bogatej, pięknej, włoskiej willi, by obwieścić właścicielowi, że ma przesrane.

Co przypomniało jej o czymś.

— Czemu właściwie kobiety są lepsze?

— Niektóre. Nie wszystkie. Część — spróbował sprecyzować Edebard, ale bez powodzenia. — Faceci w tym zawodzie mają skłonność do ryzyka. Działania — chrząknął, szukając słowa w ustach — kreatywnego. Nieszablonowego. Kobiety lepiej trzymają się planu. Lepiej go egzekwują. Są bardziej bezlitosne, przestrzegają zasad, nie szukają fanfar ani poklasku. Robią to, co należy, gdzie mężczyźni zawsze próbują coś udowodnić światu. Oczywiście nie zawsze i nie wszyscy.

— A ty do których należysz?

— Do tych, którzy robią to, co akurat uznają za słuszne — rzucił tajemniczo, posyłając jej spojrzenie, które dobitnie mówiło, że nie wyciągnie z niego więcej.

Mimo to zaryzykowała.

— To jak się zostaje Zegarmistrzem?

Edebard nie odpowiedział.

— Naprawdę mi nie powiesz?

Westchnął.

— No dalej, Edek.

Spojrzał na nią oburzony.

— Słucham?! — krzyknął, jakby właśnie ukradła mu ostatnią porcję frytek. — Edek?

— Edebard — skwitowała złośliwie. — Edek. Edziu. Eciepecie.

— Pani Gonasson — zaczął, przypominając jej o dystansie pomiędzy nimi. — Trzymajmy się Edebarda.

— A powiesz mi jak się zostaje Zegarmistrzem?

— Nie.

— Edek — powiedziała przeciągle, zakładając leniwie nogi obok deski rozdzielczej. — Edziu. Eciepecie.

Najwyraźniej w kulturze Zegarmistrza nie leżało przeklinanie, ale z samego spojrzenia i charakterystycznego ruchu wąsów mogła wywnioskować, że rzucał właśnie kurwami w jej stronę. Położyła głowę na boku fotela, powtarzając jego zdrobniałe imię coraz ciszej i rzadziej.

I zasnęła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Kapelusznik 02.10.2018
    Genialne!
    Tekst z zapałką - piękny
    Humor - wyrafinowany i ze smakiem
    Rozmyślania - głębokie
    Ocena - 5
    Naprawdę jestem pod wrażeniem
  • Arysto 03.10.2018
    <3 dziękuję, cieszę się, że przypadło do gustu. Miło, że gościsz pod moimi tekstami + propsuję za nickname!
  • Kapelusznik 04.10.2018
    Arysto
    Cała przyjemność po mojej stronie i polecam się na przyszłość
    Chylę cylindra przed kolegą pisarzem
  • betti 02.10.2018
    Ciebie, Arysto czytać, to zawsze przyjemność.

    Pozdrawiam.
  • Arysto 03.10.2018
    Ciebie, Betti, miło widzieć pod tekstem ;)

    miłego!
  • Karawan 02.10.2018
    Czyli jednak odczucie zapachu maszyny różnicowej było zasadne; koniec stulecia pary i alternatywny świat. Dziękuję z uczuciem oczekiwanym przez Autora - niedosytu. Wartość swoją Autor zna więc i tylko ukłonię się z szacunkiem. ;) 5!
  • Arysto 03.10.2018
    Ten alternatywny świat trochę się przeplata z najróżniejszymi erami - jako postmodernista biorę to, co mi wygodne i pasujące do uniwersum - ergo wiktoriańskie czasy, industrializację, wiek pary, dieselpunk - zobaczymy, co z tej mieszanki wyjdzie. Póki co wychodzi nieźle, z tego, co widzę w komentarzach ;)

    Niedosyt zaspokoję już jutro! Miłego, Karawan :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania