Ziemia za horyzontem

I

 

— Dlatego uważam, że powinniśmy przeznaczyć pewną sumkę na tę wyprawę — dokańczał swoją przemowę Kristian. Ludzie zebrani w salce byli już bardzo znużeni i podenerwowani. Jeszcze tylko chwilka i wszyscy zaczną wychodzić do głównej izby karczmy — bowiem nasz „Havnbyrski bar” był zaiste bardzo wielkim budynkiem, składającym się z wielu segmentów. I, jakby nie patrzeć był to najważniejszy obiekt w całym mieście (nie licząc, rzecz jasna, latryn). W tej izbie, w której Kristian wtedy przemawiał zebrało się sporo osób, aby wysłuchać tego jego dziwacznego, aczkolwiek racjonalnego pomysłu.

— W przyszłości może nam się opłacić morski szlak z naszego pięknego miasta do Granhary — kontynuował Kristian Klaf. Stał na wzniesieniu, więc każdy go dobrze widział i słyszał. — Pomyślcie sobie, może wystarczy jeden dzień żeglugi i znajdziemy się u tych śmiesznych i niskich Granharczyków. Po pewnym czasie będziemy mogli nawet przejmować ich porty! Gdyby tak Giptowie opanowali wszystkie wybrzeża naszego kontynentu? Gdybyśmy się stali największą potęgą na świecie? A wystarczy sfinansować jeden mały rejs, by się o tym przekonać. Jeden mały rejs!

Birger, jedna z najbardziej wpływowych osób w Havnbyrnie — zastępca samego szefa gildii kupieckiej — machnął ręką i roześmiał się, po czym dodał:

— Taak, może jajecznica z cebulą do tego? Hmn? Nie rozśmieszaj nas chłopcze. Przecie każdy, nawet najprostszy rybak, który pisać nie potrafi, wie o tym że za Wielkim Morzem nic nie ma. Ot, mała wysepka na jedną stopę może tam się pojawić, ale nic więcej. — Birger podrapał się po swojej siwej brodzie. Następnie znowu machnął ręką. — Zbierajmy się ludzie, bo jeszcze ten młokos wymyśli sobie, żeby do samego Wielkiego Wodza jechać i u niego żebrać pieniądze na tę śmieszną wyprawę — roześmiał się głupawym śmiechem.

I wtedy wszyscy opuścili tę izbę. Ludzie, wychodząc jeszcze dogadywali Kristianowi. Nawet jedna kobieta, żona celnika z dzielnicy... nie pamiętam już jakiej, krzyknęła do Kristiana: „Ha! Płynąć na wschód i przypłynąć na zachodzie. Oby moje syny nie były takie głupie jak ty. Półgłówek jeden!”

Zostaliśmy sami z Kristianem w tej sali.

— A ty co? Też zamierzasz mi powiedzieć jaki to ja głupek jestem? — zwrócił się do mnie.

Stałem spokojnie i patrzyłem się w jego niebieskie oczy. Minęło kilka sekund i rzekłem:

— Nie, w zasadzie to przekonał mnie twój pomysł. Ta cała koncepcja wyruszenia na wschód i wrócenia na zachodzie, i tak dalej. Praktycznie od urodzenia marzę o tym, żeby wyruszyć w jakąś podróż, oderwać się od tej dziury nazywanej Havnbyrem. Gdzieś wypłynąć! A nie tylko dłubać siekierą w drewnie i pomagać ojcu przy robieniu łodzi. A tutaj, jak znalazł nadarza się okazja.

Smutek i wściekłość na wszystkich ludzi już prawie całkowicie opuściła Kristiana. Nowe uczucie radości i nadziei wstąpiło w jego duszę.

— A więc byłbyś chętny? — zapytał. — Wyruszyć wraz ze mną? Opłynąć nasz ziemski świat dookoła? Zostać wielkim współodkrywcą, którego imieniem będą później nazywać łajby?

Odpowiedziałem jednym prostym słowem, którym szczerze mogłem wyrazić całą swoją zgodę:

— Tak.

— Niechże tak się stanie, tylko mamy jeden problem...

— Nie mamy kasy... — odgadnąłem.

— No właśnie, dosłownie: nie mamy kasy. Przed wygłoszeniem pomysłu mojej wyprawy rozmyślałem nad tym. Rozmyślałem, rozmyślałem, aż w końcu doszedłem do tego, że w takiej ewentualności — Kristian podrapał się po swojej gołej brodzie. — Zostaje nam tylko jedno wyjście.

— Domyślam się jakie — wtrąciłem.

Mój nowo poznany kompan wymienił wtedy rzeczy, które były nam niezbędne do przeprowadzenia takiej wyprawy. Po pierwsze — prowiant, jedna z najważniejszych rzeczy do przetrwania. A po drugie, rzecz bardzo oczywista, czyli — łódź. Jakże bez łajby mielibyśmy przepłynąć Wielkie Morze? Może w Havnbyrnie nie ma żadnych większych statków, które umiałyby bez uszkodzeń przetrwać taką długą podróż. Lecz mój ojciec jest naprawdę dobrym szkutnikiem. I co najważniejsze — wiedziałem, które łodzie są najlepsze i najszybsze.

— Czyli mówisz, że „pożyczenie” takiej jednej łodzi od twojego ojca to nie będzie trudne zadanie? — spytał mnie Kristian.

— Raczej nie — odpowiedziałem. — Zawsze w nocy w naszym porciku stoi taki strażnik, Ampus się nazywa, co z nim czasami piję i nawet w coś pogramy razem. Może jeszcze zdążymy przed wschodem słońca, to będzie tam stał i mnie na pewno przepuści, a wtedy ja otworzę tobie drugą bramę i od razu wypłyniemy w Wielkie Morze.

— Niech tak będzie, a co do zapasów — to możemy zwędzić temu tutaj karczmarzowi. Trochę mam wprawy w otwieraniu zamków. — Kristian wyjął z kieszeni dwa wytrychy i uśmiechnął się.

Wtedy wyszliśmy z karczmy, bowiem spichlerz pana karczmarza Joela miał osobne drzwi wejściowe.

Ulice były puste, większość ludzi spała — a ci, którzy nie spali po prostu siedzieli w karczmie i upijali się wybornym granharskim winem, które długo leżakowało w piwnicach pod ciepłymi winnicami. Inni natomiast pili nasze, miejscowe havnbyryjskie piwo, które — nie oszukujmy się — nie ma jakiegoś dobrego smaku. Ale jest tanie. Nawet bardzo tanie.

Kristian podszedł do drzwi spichlerza i zaczął wytrychami otwierać zamek. Ja w tym czasie obserwowałem okolicę i patrzyłem dookoła, czy jakiś ciekawski na nas nie spogląda.

— Udało się! — krzyknął mój kompan. Nie był to oczywiście zwykły krzyk, tylko raczej entuzjastyczne podniesienie szepczącego głosu.

Pobiegłem więc szybko po drewniany wózek, który stały przy wejściu do pewnej kamienicy. Pomyślałem: „Jak już kraść — to kraść”.

Zaczęliśmy ładować zapasy. W jego spichlerzu było mnóstwo smakowitości! Musieliśmy się jednak sprężyć i wziąć najpotrzebniejsze produkty, takie jak: worki z nasionami owsa, kilka słoików kiszonych ogóreczków, trochę bochenków chleba, jakieś suchary, do tego konfitury z truskawek, jagód i innych owoców, dwa słoiki kompotu z jabłek i kilkanaście flaszek piwa (jakiegoś ekskluzywnego, już zapomniałem nazwy, zaczynało się jakoś na T albo W....). Do tego wzięliśmy beczuszkę kiszonej kapusty. Ot, zwykły, szary prowiant. Dorzuciłem jeszcze książkę rachunkową wraz z piórem — a nuż się przyda — pomyślałem.

Kiedy przerzucaliśmy ostatnie rzeczy na nasz, zapchany już wózek, zauważyliśmy światło pochodni, które wyłaniało się zza rogu. Chwilę potem ukazał się nam strażnik.

Zobaczył nas.

— Biegniemy! — rzucił Kristian.

I pobiegliśmy. Ja trzymałem wózek z naszą przyszłością w dłoniach, a mój kompan biegł przodem i prowadził nas, abyśmy jak najszybciej zgubili strażnika i uciekli przed wymiarem sprawiedliwości.

W końcu po ciągłym skręcaniu w tę i we w tę między alejkami udało nam się. Ruszyliśmy więc w stronę portu mojego ojca.

 

Dotarliśmy na miejsce. Zrobiliśmy tak, jak wcześniej planowaliśmy.

Ruszyłem do głównego wejścia, które nie było jakieś ogromne, może w ściśnięciu zmieściłyby się w nim trzy osoby przeciętnej grubości. Pozdrowiłem strażnika Ampusa, który zmarszczył brwi. W jego brwiach można było wyczytać zapytanie „Co ty robisz teraz do stu diabłów porcie twojego ojca? Przecież jest już daleko po północy!” Lecz Ampus milczał.

Kiedy strażnik przestał na mnie patrzeć, to ruszyłem do drugiej bramy, która była trzykrotnie większa od tej pierwszej. Zazwyczaj była otwierana wtedy, kiedy chcieli wnieść coś bardzo obszernego do portu. Tym razem rzecz ta nie była obszerna.

Kristian przekroczył bramę.

Wskoczyliśmy na łódź, była to chyba najszybsza łajba w całym mieście. Nazywała się „Vjind” — bowiem była szybka jak wiatr.

W momencie kiedy moja stopa dotknęła pokładu, przypomniałem sobie pewną historyjkę, która przydarzyła mi się w życiu:

Otóż, było to może siedem lat temu, bodajże miałem wtedy dwanaście lat. Byłem strasznym młokosem... A pomysłów to miałem niemało! I to zazwyczaj nieprzeciętnych. Pewnego dnia postanowiłem zebrać bandę żeglarzy i wyruszyć w przygodę! Historia lubi się powtarzać. Powiedziałem więc swoim kolegom o tym pomyśle — większość bardzo chętnie się zgodziła na taką wyprawę! Tylko jeden, którego nazywaliśmy chyba Plod, już nie pamiętam dlaczego, nie chciał z nami wypłynąć. Rozeszliśmy się więc w swoje strony — nasza zgraja do portu mojego ojca, a Plod — do swojego domu. Dopiero co weszliśmy do łodzi, usłyszeliśmy jakieś okrzyki. Każdy rozpoznał w nich głos swoich rodzicieli. I tak skończyła się nasza przygoda. Później dowiedzieliśmy się o tym, że to właśnie Plod opowiedział swojej mamie o moim pomyśle. Rodzicie Ploda poszli w stronę portu, do moich rodziców. Po drodze zgarnęli tuzin innych rodziców i stworzyła się z tego jakby hanza rodziców, którzy mieli zamiar oskórować swoje nie-pociechy za ten wybryk. Następnego dnia Plod dostał srogie lanie.

Wracając, kiedy odpłynęliśmy trochę od brzegu, to w porcie pojawił się mój ojciec w koszuli nocnej, wymachiwał rękami i coś krzyczał. Koło niego stało kilku naszych sługusów.

Na miejscu pojawił się też ten sam strażnik, który widział nas jak okradaliśmy spichlerz. Już napinał łuk wycelowany w naszą Vjindę, lecz w ostatniej chwili mój kochany ojciec wyrwał mu ową broń z ręki.

Próbowali jeszcze wsiadać do łodzi, wiosłować ku nam. Ale wkrótce zniknęliśmy za horyzontem.

 

II

 

Rejs trwał długo. Można nawet powiedzieć, że dla nas — nie przyzwyczajonych do żeglugi szczurów lądów — trwał bardzo długo. Z zapasów, które „pożyczyliśmy” do karczmarza praktycznie została tylko nam butelka piwa i do tego dwie garście owsa.

W końcu ujrzeliśmy ląd. Wszystkie nasze marzenia o sławie związanej z byciem największymi odkrywcami na świecie wreszcie miały szansę się spełnić! Miałem już przed oczami naszego wspaniałego władcę — Wielkiego Wodza — który wychwala nas, bije monety z naszymi podobiznami i stawia nam pomniki w centrum Wielkiego Miasta! Zostalibyśmy przez pokolenia niezapomniani! A po naszej śmierci na ogromnych złotych nagrobkach byłoby przecudne epitafium, a obok napis: „Enar Bygerbat i Kristian Klaf, to oni opłynęli cały świat jako pierwsi i umożliwili szybki rozwój gospodarczy kraju Giptów i wszystkich państw”.

No, może trochę się wtedy zapędziłem w marzeniach o sławie.

Zatem kiedy zobaczyliśmy kawałek stałego lądu, bardzo się ucieszyliśmy. Nigdy nie byliśmy w Granharze, ale słyszeliśmy że mają tam bardzo ciepły klimat i smaczne, wielkie winogrona. Owa ziemia, do której przypłynęliśmy wydawała się bardzo podobna: rośliny, których mocna zieleń aż oślepiała; jakieś dziwaczne owoce spadające z potężnych drzew i błękitne niebo — piękne jak niebieskie oczy Giptek.

Przybiliśmy do brzegu, byłem podekscytowany jak nigdy. Wyruszyliśmy przemierzać te tereny w poszukiwaniu jakiś oznak życia, choćby najmniejszej granharskiej wioski.

Niestety, za nami był cały dzień marszu — a nie znaleźliśmy żadnej żywej duszy.

 

— Przedostatni łyk tego ekskluzywnego piwa dla ciebie i ostatni dla mnie — rzekł Kristian, leżąc oparty o drzewo. Sekundę potem we flaszce znajdowało się dosłownie kilka kropel. — Już nic nam nie zostało ni do picia, ni do jedzenia — dokończył.

— Zawsze można spróbować zjeść te piękne owoce, co zwisają z drzew i tylko czekają na pożarcie — odpowiedziałem. — Mam tylko nadzieję, że będą smakować tak samo jak wyglądają.

— Oby. — Powiedział i utulił się do snu swoim ciepłym futrzanym płaszczem. Zauważyliśmy, że temperatura na tych terenach jest dużo cieplejsza od panującej w naszych rodzinnych stronach, jednakże w nocy stawała się równie zimna.

Słońce zaszło za horyzontem.

Gdy się obudziliśmy, Kristian opowiedział o swoim śnie. Można by rzec: nienormalnym śnie.

Otóż, pojawiła mu się wtedy przed oczami jedna postać. Miała głowę konia; jej tors wyglądał jak ludzki, tylko bardziej owłosiony; nogi były jakby dłuższymi łapami knura; a dłonie miała zbudowane jak u kraba.

— I ten stwór — opowiadał Kristian — przemówił do mnie bardzo niskim głosem, często się jąkał: «Je-jeśli zrobicie je-jeszcze je-jeden krok do-do przodu to nie-nie powrócicie do-do do-do-domu».

Oczywiście nie przejęliśmy się tym, przecież jakieś wyimaginowane diabelstwo nie będzie nam mówić co mamy robić!

Ruszyliśmy więc dalej w drogę. Jako iż byliśmy bardzo głodni — niczym giptowe wilki — Kristian podjął decyzję, żeby spróbować jakiś przepięknie wyglądający owoc. Sięgnął po coś, co wygląda jak śliwka, ma pomarańczowy kolor, lecz dookoła tego jest pewien rodzaj skóry.

Ugryzł.

— No, no. To jest chyba lepsze niż najlepsze winogrona w Granharze — rzekł Kristian.

Również spróbowałem tego owocu. Rzeczywiście, miał bardzo słodki smak i był bardzo soczysty. Kristian postanowił wziąć kilka pestek do swojej sakiewki.

— A nuż zrobimy jeszcze na tym niezły biznes — powiedział.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczynaliśmy myśleć, że to jednak nie są ziemie Granharu, a raczej jakaś wysepka, którą wystarczy przebyć, wybudować łódź i popłynąć prosto na stary kontynent. Takim sposobem opłynęlibyśmy cały świat i stalibyśmy się wielkimi odkrywcami.

Podczas wędrówki przyłączyło się do nas zwierzę — wyglądało jak pies, jednak kilkoma szczegółami się różniło. Ciągle za nami podążało, aż w końcu Kristian się ulitował i dał mu kawałek tego pomarańczowego owocu. Zwierzak stał się naszym nowym kompanem, nazwaliśmy go Devourer — bo chciał tylko jeść i jeść. Nienażarte stworzenie.

Chwilę potem zaczęliśmy śpiewać pieśń, którą zazwyczaj wykonują kupcy-Giptowie podczas podróży. Brzmi ona tak:

Jeden krok, drugi krok,

To podróży urok.

 

Stąpaj miły bracie,

Przecie kolki nie macie.

Gdy do celu dotrę,

Będę latał na miotle.

Będę latał na miotle,

Ti ri ri ri la,

La la la a.

Ti ri ri ri le,

Le le le e.

Jeden krok, drugi krok,

To podróży mrok.

 

Zatrzymaj się bracie,

Widzę, kolkę macie.

 

Bardzo często podczas marszu wymyślano i śpiewano kolejne, nowe zwrotki.

Kiedy skończyliśmy śpiewać, na Kristiana skoczyło wielkie zwierzę z ogromnymi kłami i pazurami. Machnęło pierwszy raz swą łapą — płaszcz i koszula Kristiana były rozszarpane. Machnęło drugi raz — na torsie pojawiło się kilka ogromnych ran. Próbowałem go ratować, lecz bestia odepchnęła mnie tak, że leżałem na ziemi z wielkim bólem kręgosłupa i z całym zniszczonym kubrakiem.

Kristian wyjął swój nóż z pochwy, który służył mu ostatnio tylko do krojenia kiszonych ogórków, i pchnął nim w paszczę zwierza. Zrobił to jeszcze raz. I kolejny. I ponownie.

Zwierzę umarło. Ale za jaką cenę.

Spoczęliśmy pod wielkim drzewem, które wysokością sięgało nieba. Z resztek koszul zrobiliśmy sobie opatrunki. Zapewne wyglądaliśmy wtedy jak najgorsi bezdomni w Havnbyrnie.

Kiedy zebraliśmy siły — ruszyliśmy dalej. Mieliśmy nadzieję, że do brzegu i do zostania wielkimi odkrywcami dzieli nas krótka droga.

Tereny po których stąpaliśmy stawały się coraz bardziej suche, mniej było na nich roślin i to samo tyczyło się wody. Mieliśmy mniej możliwości do ugaszenia pragnienia i najedzenia się.

Zobaczyliśmy coś, czego nigdy się nie spodziewaliśmy zobaczyć. Wulkan.

Kiedyś w Havnbyrnie pewien dziad opowiadał o górach, z których wydostaje się potężna mgła i ogień, który ma konsystencję wody. Wszyscy uznali te wulkany jako coś, czym można straszyć dzieci, a tu się okazuje że one naprawdę istnieją!

Kiedy wskazałem Kristianowi wulkan i powiedziałem „Widzisz to jest chyba wulkan!”, wtedy mój kompan zemdlał. Nie miałem pojęcia dlaczego. Zacząłem go budzić, musiałem nawet użyć większej siły, żeby go obudzić.

W końcu, kiedy Kristian otworzył oczy, zaczęliśmy słyszeć pewnego rodzaju huk czy grzmot. Nagle z wulkanu coś wystrzeliło, jakaś ognista materia.

Zaczęliśmy uciekać z powrotem.

 

III

 

Biegliśmy ile sił w nogach. Kiedy trochę zwolniliśmy to Kristian rzekł:

— Ja widziałem... widziałem go. Znowuż.

— Kogóż znowuż widziałeś? — zapytałem. Znaczy, domyślałem się kogo, ale wolałem się upewnić.

— Jak wtedy zemdlałem, to on nagle pokazał mi się. Znowu. Widziałem go. Powiedziało do mnie te niecne stworzenie: «Zostaniesz sam, będziesz myślał że wrócisz do domu. Twoje ciało wróci, lecz twoja dusza nie wróci.»

— Pewnie po prostu miałeś taki jakby chwilowy koszmar.

— Miejmy taką nadzieję. Miejmy taką nadzieję — powtórzył i lekko się uśmiechnął.

Postanowiliśmy w tamtym momencie, że wrócimy tam, skąd przyszliśmy. Wybudujemy nową łódź i popłyniemy do domu... mam nadzieję, że mój ojciec przyjmie swojego syna z otwartymi rękami.

Maszerowaliśmy, maszerowaliśmy i maszerowaliśmy. Chcieliśmy uciec z tego przeklętego miejsca jak najszybciej. I właśnie wtedy — podczas marszu Kristian zaczął chorować. Początkowo miał tylko lekkie mdłości, lecz po pewnym czasie nie było dnia, kiedy mój kompan nie wymiotował. Na jego skórze pojawiła się czerwona wysypka. Kristian potrzebował odpoczynku.

Zatrzymaliśmy się więc na kilka dni. Z porozrzucanych gałęzi zbudowałem prowizoryczny szałas i łóżko, aby chory mógł odpoczywać. Codziennie rankiem wyruszam zbierać owoce i zanoszę je Kristianowi. Jednak bardzo mało zjada. Co ciekawe pomocny okazał się nasz kochany piesek Devourer, który czasami przynosi w swym pysku małe zwierzątka. Mam nadzieję, że Kristian szybko z tego wyjdzie.

I właśnie podczas jednej z takich wędrówek po pokarm, wpadłem na pomysł spisania tego wszystkiego. W naszych tobołkach, na dnie leżała książka rachunkowa — którą z niewiadomego powodu ukradłem wcześniej karczmarzowi. Postanowiłem więc zapisać w niej nasze nieciekawe przygody, skoro i tak nie mam nic do roboty, kiedy Kristian leży ledwo przytomny.

 

Po paru dniach mój kompan wydobrzał, wznowiliśmy zatem nasz marsz.

 

W końcu dotarliśmy do brzegu. Zaczęliśmy wykonywać nasz pomysł zbudowania nowej łodzi, lecz już na samym początku pojawił się pewien problem. Otóż, nie mieliśmy żadnych narzędzi, oprócz noży, nawet najmniejszej siekierki. Wpadliśmy na pomysł, żeby z połamanych drzew i mocnych plącz stworzyć pewnego rodzaju malutką łódkę. Tylko mieliśmy obawy co do... możliwości przepłynięcia taką łódką Wielkiego Morza. Nie było jednak żadnej lepszej alternatywy.

 

Podczas wiązania kawałów drewna zemdlałem. Teraz leżę — czasami mam się lepiej, czasem gorzej — i słyszę w uchu jakieś szepty. Nie rozróżniam w nich żadnych słów, tylko pojedyncze sylaby.

 

IV

 

Enar Bygerbat umarł. Piszę to jako ja, Kristian — towarzysz owej podróży, o której opowiadają te zapiski.

Na plaży wykopałem wielki dół, do którego włożyłem ciało Enara. Potem zasypałem dziurę czarną ziemią.

Dokończyłem budowę łódki, zebrałem trochę prowiantu i razem z Devourerem wypłynęliśmy na stary kontynent. Do domu.

 

Epilog

 

Nad rankiem, na plaży pojawiła się dziwnie zbudowana łódź. Rybak, który akurat przechadzał się niedaleko, zauważył ją. Zbliżył się do niej i obejrzał co jest w środku. Lekko się skrzywił.

Rybak pobiegł po strażnika z miasta, które było niedaleko. Strażnik zobaczył zawartość łodzi i zawołał dwóch pachołków, bo sam wolał się nie brudzić taką pracą.

Chłopi przybiegli i wyjęli z łódki martwego młodego mężczyznę, zdechłego psa i książkę rachunkową — nieco już rozpadającą się.

Jeden pachołek zauważył, że trup ma przy sobie sakiewkę. Więc gdy nikt nie patrzył, chwycił sakiewkę i ukrył ją pod swoją kurtą.

Ciała mężczyzny i psa wrzucono do rzeki, która płynęła niedaleko. Zaś książkę zabrał strażnik, bo miał nadzieję, że będzie trochę warta.

 

Kilka lat później pewien wieśniak rzekł do swojej żony:

— Te, Kona! Patrzaj na tą roślinę! Widzisz przecie, że pomarańczowe jabłka ma! A ja już myślał, że to będą nasiona jakich gruszek abo śliw. A tu takie cuda!

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Targówek 14.06.2020
    - Dlaczego, Franz?
    - W imię zasad, sku...synu ;)
  • Franz_II 14.06.2020
    - Ja po prostu myślę, że jesteś niezła dupa i chcesz mnie bardzo. Przyznaj się :D
  • Targówek 14.06.2020
    Co do tekstu - czwórka. Choć nie moje klimaty.
  • Franz_II 14.06.2020
    Dzięki wielkie za czwóreczkę!
  • Godu 15.06.2020
    Zacznę od rzeczy, które mi się podobają:
    - Wyobraźnia autora.
    - Konwencja, w której osadzona jest opowieść.
    - Umiejętność przyciągnięcia uwagi czytelnika, przeczytałem wszystko za jednym zamachem bez znużenia.

    No i rzeczy, które jednak te doświadczenie niszczą:
    - Autor pędzi jak błyskawica, nie zdążyłem zaznajomić się z bohaterami na tyle, żeby ich śmierć mnie obeszła, sceny przelatują przed oczami równie szybko, co widok za szybą pociągu. Szczególnie dotkliwie ucierpiała na tym scena walki.
    - Przeplatanka czasu przeszłego z teraźniejszym w narracji. Czasami wydaje się być ciekawym zabiegiem, jednak w lwiej części przypadków jest niezmiernie uciążliwa dla czytelnika i psuje odbiór.
    - Język używany przez postacie jakoś nie przemawia do mnie ("Nie mamy kasy..."), choć epoka, w której osadzono opowieść nie została określona to jednak towarzyszyło mi przez cały tekst poczucie, że coś tutaj jest nie na miejscu.
    - Zauważyłem też kilka pomniejszych błędów, jak np. nie z przymiotnikiem napisane oddzielnie, jednak to chyba po prostu spacja uciekła autorowi, bo w innych miejscach jest napisane dobrze :D

    Generalnie - z czystym sumieniem daję 4, bo błędy nie są bardzo rażące, zaś (nieco nadmierną) dynamikę utworu można wytłumaczyć jej charakterem "dziennika pokładowego" ^^
  • Franz_II 17.06.2020
    Wielkie dzięki za wskazanie i tych dobrych stron, i tych złych :D Co do języka w dialogach - próbowałem trochę oddać pewną młodość bohaterów, lecz zbytnio mi to nie wyszło.
  • Clariosis 24.06.2020
    Okej, zabierałam się do tekstu długo, ale wreszcie przeczytałam. :)
    Wyszło... średnio. Nie jest źle, ale są w tym tekście usterki fabularne. Przejście ze wspomnień do teraźniejszości było dla mnie bardzo niejasne, musiałam drugi raz doczytać, by załapać. Ze strony technicznej, to przeskakiwanie czasów z przeszłego w teraźniejszy bardzo mi zgrzytało i utrudniało czytanie. Szkoda, że postaci nie zostały bardziej zarysowane, można było jakoś bardziej opisać ich przygodę na wyspie, bo tak to trochę po łebkach poszło, a szkoda. Przez to jestem też niepewna końcówki i tego, co sobą przekazuje - czy chodzi o to, że to te owoce ich zabiły, a teraz ludzie będą je siać? Nie jestem pewna, ale to jedyna interpretacja, która mi przychodzi.
    Sprawdziłam, że na profilu masz zaledwie dwa teksty, więc jeżeli jest to dopiero początek pisarskiej drogi, to przyznam, że idzie Ci nieźle. Naprawdę. Błędy że są, to nie ma się czym przejmować, bo to zawsze można zlikwidować z czasem. Prowadzenia historii też. Więc cóż, wystawiam czwórkę. :) I pozdrawiam.
  • Franz_II 26.06.2020
    Dzięki za opinię. Zaczynając od mieszania przeszłości i teraźniejszości - przyznaję, że nie był to chyba dobry pomysł, może był to dla mnie pewnego rodzaju "eksperyment" - bo (jak zauważyłaś, dopiero zaczynam) nigdy nie pisałem żadnego tekstu w pierwszej osobie o takiej długości.
    Co zaś do końcówki, bohaterowie umarli "przez" swoją ciekawość, choć ich sam stwór-diabeł ostrzegał, że jak pójdą do przodu, to nie wrócą.
    Kristian i Enar mieli zamiar zrewolucjonizować świat, a praktycznie przywieźli tylko nowy owoc, który jakiś rolnik sobie zasadził.
    Jeśli chodzi o zbyt szybkie pędzenie - muszę jeszcze nad tym popracować i znaleźć złoty środek pomiędzy żmudnymi opisami, a pędzeniem i brakiem opisów.
    Jeszcze raz dziękuję i również pozdrawiam :D
  • Clariosis 26.06.2020
    Franz_II
    Jasne. :)
    No, z tekstu jak widzisz, absolutnie bym się tego nie domyśliła. x) Ale nie martw się, każdy musi od czegoś zacząć, a na początek jest to naprawdę dobre. Widać, że starasz się logicznie to ułożyć i przedstawić historię konkretnie - to szanuję. Mało ludzi na początku potrafi tak układać opisy, by jednak coś z nich wynikało, a tutaj mimo wszystko coś jest. A że trochę pogmatwane, to jak najbardziej zrozumiałe. :)
    Życzę dużo weny i obym wkrótce znów zobaczyła coś od Ciebie!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania