Poprzednie częściAwangwardia - część pierwsza

Awangwardia - część druga

Zygmuntowicza wsadzono na czterdzieści dni do paki. W czasie jego odsiadki, zebrała się

komisja, która długo i wnikliwie badała całą sprawę. W trakcie posiedzenia padały oskarżenia o prowokację, mającą na celu ośmieszenie naszego Wielkiego Brata. Jednak, ponieważ sprawa dotyczyła wąskiego grona zainteresowanych i nie przedostała się do opinii publicznej, z czasem przestano do niej przywiązywać aż tak wielką wagę. Generał Kogutow obiecał, że nie będzie wyciągał poważniejszych konsekwencji. Ostatecznie, oba bratnie kraje miały poważniejsze sprawy na głowie. Naprawdę groźny „wróg” czaił się gdzie indziej i sprawę feralnej projekcji można było puścić w zapomnienie. Trzeba było jeszcze na koniec zatrzeć wszystkie ślady tej sprawy. Świadkom feralnej projekcji filmowej nakazano milczeć na jej temat, pod groźbą surowych kar. Wojskowy Klub Filmowy w jaworzyńskiej jednostce został zamknięty, a wszystkie szpule filmowe z materiałami dokumentującymi jego działalność miały być spalone. Nasze ministerstwo kultury przekazało pieniądze na wykonanie dodatkowej kopii „Potiomkina” - ta, którą przywiózł ze sobą Kogutow, została przecież zniszczona przez pechowego kinooperatora. Zaś, co do tego ostatniego, decyzja była następująca: oddalenie ze służby wojskowej. Chciano uniknąć w ten sposób podobnej sytuacji w przyszłości. Niejeden mężczyzna w naszym kraju zapewne ucieszyłby się z tego, że wojsko samo odsyła go do domu. Ale, nie Zygmuntowicz...

- Nie martwcie się! - pocieszał go sierżant Potakiewicz. - Pomyślcie, że mogło być z wami gorzej. A tak - odpoczniecie w cywilu, znajdziecie jakąś pracę. Będzie dobrze, zobaczycie.

Był wrzesień 1973 roku. Zygmuntowicz przyjechał pierwszym możliwym pociągiem do Warszawy. Nie miał pojęcia, jak będzie teraz wyglądało jego życie. Jedno wiedział na pewno – po tej całej przygodzie do domu wrócić nie chce i nie może. W stolicy czeka go, być może, jakaś szansa na spokojne, normalne życie. W końcu, tutaj możliwości są znacznie większe niż gdzie indziej. Na razie jednak, szedł po stołecznych ulicach z wielkim plecakiem, w którym znajdował się cały jego dobytek. Gdy przechodził koło kina Moskwa, ujrzał wielki afisz z majorem Hubalem. Nie namyślał się długo. Razem ze swoim tobołem, pomimo protestów ludzi, wepchał się do kolejki po bilety, a w parę minut później na salę projekcyjną. Film strasznie mu się podobał. Jego dwie pasje znowu były na wyciągnięcie ręki. Siedział kinie i patrzył na żołnierzy. Jeszcze do niedawna sam nosił mundur – teraz zaś, musiał się pożegnać z armią. Jednak kino pozostanie z nim na zawsze. Ponieważ kina – tak jak marzeń i wspomnień – nikt nikomu nie jest w stanie odebrać.

 

W niecałe dwa tygodnie od przyjazdu do Warszawy, Zygmuntowicz znalazł zatrudnienie i to w miejscu, które w pełni go usatysfakcjonowało. Kierownik kina „Proza” szukał kogoś na stanowisko kinooperatora. Zygmuntowicz zgłosił się do niego I - po odbyciu kursów III-go stopnia a następnie II-go stopnia - został zatrudniony. Polubił to miejsce, zakolegował się z kierownikiem kina, oraz bileterką, panią Lusią - pulchną, bardzo sympatyczną osobą. Wciąż jednak dręczyło go poczucie porażki. Kariera wojskowa była dla niego na zawsze zakończona.

Kino „Proza” było kinem studyjnym. Wyświetlano w nim filmy z gatunku nowej fali oraz ciekawostki ze świata awangardy filmowej. Antonioni, Fellini, Pasolini – oto nazwiska reżyserów, których filmy gościły tutaj na ekranie. Kierownik przepadał za takimi klimatami, zaś Zygmuntowicz... Proszę posłuchać jednej z rozmów, które bardzo często przeprowadzał z panią Lusią:

- Nasza kochana kinematografia psuje młodzież naszą takiemi filmami, co to podobno bardzo artystyczne są. Pani widziała ten nowy film, co tydzień temu premierę miał? No, tego reżysera radzieckiego, chiba. Jak on się tam zwie? Anton Joni, czy coś? Pan kierownik zachwycony, ale czym tu się zachwycać? Popatrzyłem raz na to to przez okienko w mojej pakamerze, a tam...! Tfu!!! Mówię Pani, szkoda gadać!

- Gadaj pan, co?

- Nic więcej, jak tylko dwa gołe tyłki, i to w panoramie. Takie powiększenie to młodzieży gorszenie!

- Daj pan spokój, panie kochany! I to w biały dzień taki rozbój?!

- A co sobie będą, moja droga żałować! Zresztą, kto dziś dba o tą... moralność jakiekolwiek.

Kiedyś to kino potrafiło, wie pani, wychowywać, przykład dawać, a teraz?! Co to ma w ogóle być,

się pytam?! Wszyscy się szczególnie takimi filmami zachwycili, co to ich ani w ząb

zrozumieć nie można. No, rozumie pani coś z tego?! Uwielbiają takie filmy, których się nie

da zrozumieć. Im większe misze masze tym bardziej jest pewne, że wszystkie nagrody

zakoszą. Albo z drugiej strony, im więcej krwi się z ekranu na podłogę wylewa, tym pewniejsza

nagroda na tych ichnich festiwalach.

- A jeszcze do tego, jak gołe sceny są, to można by rękę dać sobie uciąć, że wrzask się

podniesie: „To wielkie arcydzieło, wspaniały film”. A wie pan, co ja podejrzewam panie

Zygmuntowicz? Że w tych żury, na festiwalach filmowych to jakieś normalnie erotycznie niewyżyte facety siedzą!

- A żeby pani wiedziała, że tak jest. A z kolei ja, jak sobie przypomnę, jakie to kiedyś piękne

filmy bywały. Takie wojskowe, w pełnym umundurowaniu. Młodzi chłopcy na to patrzyli i

od razu do wojska się szykowali. A teraz – jakieś, nie wiadomo, co!

- Ale przecież nie tylko wojskowe były, bo i o miłości, i to jakie piękne! A jak na kolorowej

taśmie nagrywali to jeszcze piękniejsze.

- No przecie nie mówię, że ich nie było. Były, a jakże. W ogóle przyjemnie było popatrzeć. A

teraz?! Teraz to w ogóle na ekran się nie przypatruję. O projektory dbam, ma się rozumieć, żeby się co nie wkręciło, nie zepsuło. Ale na film nie patrzę.

- Ja to się panu, panie Zygmuntowicz nawet przyznam, że od dawna na salę nie zaglądam,

chyba, że porządek trzeba zaprowadzić.

Oboje zgodnie trwali w tej postawie ludzi, którym absolutnie nie podobały się nowe kierunki w sztuce filmowej.

 

W tym miejscu nadarza się doskonała okazja, aby zapoznać czytelników z drugą – obok Zygmuntowicza – niezwykle ważną postacią tej opowieści. Profesor Tomasz Wiosło – miłośnik i gorący zwolennik wszelakich sztuk, byleby tylko były nowoczesne. Od najmłodszych lat już taki był – nie interesowało go w sztuce nic z poprzednich epok. Podczas wycieczki szkolnej do Muzeum Narodowego – gdy dochodziło, na przykład, do omawiania jakiegoś obrazu Matejki czy Chełmońskiego – młody uczeń Wiosło przestępował z nogi na nogę. Na przedstawieniach według sztuk Szekspira czy Mickiewicza - głośno ziewał...

Pewnego razu, w Operze Narodowej miał miejsce szalenie niemiły przypadek.

Tego wieczoru zebrani widzowie mieli podziwiać piękne przedstawianie <i>Halki</i> Stanisława Moniuszki. Jednak niektórzy z nich byli zmuszeni wysłuchać również głośnego chrapania. Jak się potem okazało, owym niezdyscyplinowanym, chrapiącym widzem był uczeń klasy maturalnej – Wiosło Tomasz. Biedak, musiał się nasłuchać na swój temat – że jest nicponiem, za nic mającym „dobra naszej polskiej kultury”. Była to oczywista nieprawda! Tomaszek Wiosło był niezwykle łasy na sprawy kultury. Cóż miał poradzić na to, że moniuszkowska góraleczka w zakresie tych zainteresowań się nie mieściła.

W roku 1959-tym, dziewiętnastoletni wówczas abiturient Wiosło zdał pomyślnie egzaminy na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Działał na wielu polach sztuki, nawet tych niekoniecznie związanych z jego kierunkiem studiów. Już jako student pierwszego roku wysłał na konkurs „Warszawskiej Jesieni” swoją własną kompozycję – Koncert na orkiestrę i maszynę do szycia. Z jego pomysłu, jednak, nie skorzystano. Nasz niedoszły „Szymanowski” nie zraził się jednak tym niepowodzeniem. Poszerzał swoją wiedzę o - coraz nowsze - nazwiska, prądy w sztuce, itd. Bywał na projekcjach filmowych nowofalowych reżyserów, przedstawieniach awangardowych grup teatralnych. Jego kariera naukowa przebiegała bez żadnych zakłóceń. Tego akurat mógłby mu pozazdrościć – zerkający ze strony siódmej – Zygmuntowicz.

Drogi obu panów miały się skrzyżować – jednak miało to nastąpić dopiero w roku 1993-cim.

O profesorze Wiosło warto jeszcze powiedzieć, że miał zamiłowanie do oryginalnego ubierania się. Swoimi strojami wzbudzał bardzo często zaciekawienie przechodniów.

 

We wspomnianym już powyżej 1993-cim roku profesor Wiosło otworzył swoją własną galerię sztuki. Dwoma najbliższymi współpracownikami profesora byli: doktor Zawzięta i docent Szkieł – Okoński. Z panią doktor, profesor zdążył się poznać i zaprzyjaźnić od momentu, gdy jako młoda studentka pierwszego roku Akademii Sztuk Pięknych, pojawiła się w jego grupie. Była najlepszą studentką na roku i po pięciu latach nauki została na uczelni. Obroniła pracę doktorską, której promotorem był własnie profesor. Lata ich wspólnej pracy zaowocowały wielką przyjaźnią. Docent, zaś pojawił się któregoś dnia w galerii profesora z polecenia pewnego dobrego znajomego Wiosły. Dostał etat, własną pracownię i od tego momentu pracowali już w trójkę. Problemami spraw kultury, wynikającymi z nadejściem nowych czasów, wszyscy byli zatroskani w takim samym stopniu.

- W tym miesiącu ministerstwo znacznie ograniczyło dotacje na cele artystyczne dla takich placówek, jak nasza. - Profesor Wiosło klarownie przedstawiał sytuację, jaka się przed nimi rysowała. - Brakuje ciekawych projektów, które przyciągałyby ludzi do galerii.

Doktor Zawzięta wróciła właśnie niedawno z wystawy sztuki współczesnej w Zurychu i była pod olbrzymim wrażeniem tego, co tam zobaczyła. Teraz patrzyła na profesora, który był dzisiaj ubrany w garnitur w czarno-żółtą szachownicę a swoje siwe, długie włosy miał spięte w warkocz.

- Ciekawe, kiedy u nas będzie możliwe zorganizowanie wystawy, na podobną chociażby skalę. - rozmarzyła się.

- Przede wszystkim, pani doktor, pytanie brzmi, za co? - docent Szkieł – Okoński, tak jak profesor, miał niewesołą minę. - W najbliższym czasie będziemy zmuszeni prowadzić prywatną działalność uboczną, aby zdobyć fundusze na tę artystyczną.

- Cóż, nie widzę w tym nic zdrożnego. - odpowiedziała mu pani doktor.

- W dzisiejszych czasach - wtrącił Wiosło - aktorów można zobaczyć zarówno w nowych polskich produkcjach jak i w reklamach proszków do prania. Ludzie radzą sobie, jak mogą. No cóż, dobrze! Byleby sztuka ambitna na tym nie ucierpiała. A wiecie, państwo! Proszę sobie wyobrazić, że ostatnio śniło mi się coś bardzo zabawnego a zarazem strasznego. Otóż, aby uratować budżet naszej galerii, który, jak wszyscy wiemy coraz bardziej topnieje, zostałem zmuszony do ustawienia,

blisko niej - budki z hot-dogami i sam w niej sprzedawałem jedzenie.

Wszyscy troje przez chwilę się pośmiali. Potem jednak powrócił niewesoły nastrój.

- Obawiam się, proszę państwa, - westchnął docent. - że ta wizja jest całkiem realna. Z tym, że pozostaną nam same hot-dogi bez uprawiania i prezentowania sztuki ambitnej, oraz bez prowadzenia badań na polu naukowym - tak przecież nas wszystkich pasjonujących. Mam poważne obawy, co do najbliższej przyszłości. Wyobraźcie sobie państwo, że na moim osiedlu powstaje już trzecia wypożyczalnia kaset wideo. Kiedy widzę młodzież wychodzącą z wnętrza tych wypożyczalni, trzymającą w rękach kolejny chłam ociekający okrutną przemocą i tanim dowcipem, to doprawdy…

- No cóż, proszę państwa. Tak jak mówiłem – nowe czasy! - krzyknął profesor. - Nie przejmujmy się tym jednak. Czeka nas dzisiaj smakowita uczta dla oka.

Profesor miał na myśli seans filmu awangardowego, na który wybierali się tego wieczoru do kina „Proza”.

- Uwielbiam to miejsce! - Wiosło zacierał ręce z uciechy. - Urządzają tam, co jakiś czas, fantastyczne pokazy, niedostępne w codziennym repertuarze większości kin.

Profesor niezmiernie cieszył się z tego, że mieszka blisko kina „Proza”. Nie było to już kino studyjne, jednak obok repertuaru popularnego, można było w nim trafić na prawdziwe perełki.Wiosło zakolegował się z jego kierownikiem, oraz bardzo wesołą, starszą panią – bileterką Lucyną. Zaś jego najbliższym sąsiadem był kinooperator tego kina, niejaki Zygmuntowicz. Różne legendy o tym człowieku krążyły w całej dzielnicy. Mówiono o jakimś skandalu. Do uszu profesora dochodziły nawet plotki o zamachu na radzieckiego generała. Wiosło, który nigdy nie dawał wiary plotkom, postanowił zasięgnąć języka u najbardziej pewnego źródła.

- Życiowa prawdziwie historia, profesorze! - pani Lusia była bardzo przejęta. Siedzieli w małym pomieszczeniu dla bileterów i popijali herbatkę przyniesioną przez profesora.- Książkę by można o

tym napisać! Albo lepiej, film nakręcić W kolorze!

Pani Lusia opowiedziała Wiośle całą historię Zygmuntowicza.

- On mówił coś o pomieszanych szpulach. Podobno to nie spodobało się takiemu jednemu generałowi, który wtenczas do ich jednostki przyjechał aż z Moskwy.

- Mówi pani, że źle zmontowany?

- Sceny były nie po kolei, czy jakoś tak. Pewnie niechcący wyszło mu coś takiego, nad czym państwo pracujecie. Najwięcej pan docent. Kino nowatorskie, artystyczne…

- Awangardowe. - poprawił profesor. - Swoją drogą ciekawe, jak ostatecznie wyglądał ten film pana Zygmuntowicza.

- No przecie, ja go nie widziałam! - zaśmiała się pani Lusia.

Profesor zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

- Mówi pani, że niechcący. - odezwał się w końcu. -Tylko czy na pewno. Wersji, na temat jego losów, powstało zatrzęsienie. A może po prostu nikt nie wpadł na to, że pan Zygmuntowicz zrobił to wszystko specjalnie.

- Co takiego?! - zainteresowała się.

- Nie trzeba pani mówić, moja droga, że poprzedniej władzy nie podobały się jakiekolwiek nowe prądy w sztuce. Wszystko to, co odstawało od - z góry narzuconych - schematów, było władzy nie na rękę. Przypuszczam, że pan Zygmuntowicz celowo zmontował ten film tak, aby ośmieszyć zaproszonych gości. Jednocześnie ukazywałoby to jego prawdziwe oblicze. Może

skrycie zajmował się sztuką nowoczesną? I cały czas się nią zajmuje?! To prawda, że wszyscy mają go za człowieka prostego, bez wyszukanych zainteresowań. Ale ludzie mogą się przecież mylić. Nikifor na przykład? Samouk, bez wyższego wykształcenia... Tak samo czeski ilustrator, Josef Lada, autor pierwszego i najbardziej charakterystycznego wizerunku wojaka Szwejka. Przykłady można by było mnożyć!

Pani Lusia pokręciła przecząco głową.

- Ależ gdzie tam, profesorze. Pan Zygmuntowicz nie rozumie i nie lubi tych waszych dziwadeł w

kinach, teatrach i galeriach. On woli, jak film opowiada o czymś takim bardziej z życia wziętym. O ludziach i ich sprawach. Kocha kino wojenne. Ale nie może to być żadne dzisiejsze „łubudu”. On kocha na przykład stare filmy amerykańskie. O, na przykład dwa tygodnie temu u nas w kinie pokazywali właśnie dwa takie filmy. „Parszywa dwunastka” i „Tylko dla orłów”. Oboje z panem

Zygmuntowiczem byliśmy już po robocie. Wieczór był, ludzi się dużo zeszło. Dość dużo

młodych, pewnie takich, którzy wcześniej tych filmów nie widzieli. To dobrze, myślę sobie, bo

te filmy, chociaż są stare, watro jednak znać. Siedzimy sobie, jak paniska, w kinie i oglądamy.

Ha! Oba żeśmy obejrzeli, jednego wieczora!

- Wieczoru! - poprawił ją profesor. - Jednego wieczoru. Tego wieczoru.

- Nie, nie tego! - skrzywiła się pani Lusia. - To było kilka dni temu.

 

Profesor tylko westchnął, po czym wrócił do tematu rozmowy.

- No cóż, takie tylko miałem przypuszczenia. Ale jak widzę, to raczej nie to.

Muszę wyjaśnić czytelnikom w tym miejscu, że do spraw, które od zawsze pasjonowały profesora Wiosło, dołączyło niedawno poszukiwanie ludzi, którzy amatorsko zajmowali się uprawianiem sztuki. Oczywiście, sztuki współczesnej.

- Pan Zygmuntowicz nic by takiego dla żartu nie zrobił. - tłumaczyła pod koniec ich wspólnej rozmowy pani Lusia. - On kocha porządek i dyscyplinę. Tyle razy mi mówił: „To zwykły niefart był. Wszystko dopięte na ostatni guzik, a tu... masz!”. Gdzieżby on tam komu krzywdę

chciał wyrządzać.

 

Pani Lusia niestety nie miała racji. Zapoznam Was, drodzy czytelnicy, z pewnymi niezbyt

uczciwymi postępkami pana Zygmuntowicza. Ponieważ ze sprawami finansowymi nie było u niego zbyt dobrze - pensja kinooperatora nie była zbyt wysoka, a ceny w sklepach, w początkowych latach transformacji ustrojowej wprost "skakały" z góry na dół - Zygmuntowicz szukał różnych sposobów utrzymania. Powiem tu szczerze i otwarcie, że nie były to sposoby zgodne z prawem.

Jeden z nich wyglądał następująco - nasz były starszy szeregowiec, zorientowawszy się pierwej, kto z ludzi mieszkających w jego okolicy jest osobą starszą, chorą i wymagającą pomocy w sprawunkach, odwiedzał takiego <i>ktosia</i> i proponował mu swoją pomoc. Następnie, po dokonaniu sprawunków szedł z zakupami dla sąsiadów do swojego domu i tam, bardzo starannie poprawiał ceny produktów na metkach. Oczywiście, wpisywał tam ceny wyższe, niż były w rzeczywistości. Potem, z tak przygotowanymi zakupami, szedł do mieszkań swoich sąsiadów a oni, z uśmiechem i wdzięcznością zwracali mu pieniądze. Nie było tego wiele, ale zawsze coś! Wiele godzin spędził na przygotowaniu całego planu. Ceny na metkach odblaskowych poprawiał markerami (oczywiście, nie swoimi, tylko znalezionymi pewnego razu na biurku kierownika kina - kierownik strasznie się potem pieklił, bo nie mógł ich nigdzie znaleźć). Ceny na metkach papierowych (takich, które przykleja się na przykład do puszek z sardynkami) wystarczyło zamalować farbą. W końcu, zaryzykował po raz pierwszy. Udało się i odtąd Zygmuntowicz bardzo często robił swoich sąsiadów "w konia" tym sposobem. Ryzyko nie było wielkie. Która emerytka nie wychodząca miesiącami ze swojego domu, a do tego mająca kłopoty ze wzrokiem zorientowałaby się, że coś jest nie tak?! Który emeryt, mający kłopoty ze zrozumieniem telewizyjnych "Wiadomości" podniósłby nagle krzyk, że chcą go oszukać?! Wręcz przeciwnie! Wszyscy mówili o Zygmuntowiczu: "ten przemiły pan, co tak ludziom pomaga". Jeżeli na kogoś pluli, to na ówczesnego ministra finansów. Zygmuntowicz również na niego pluł. Poza tym uważał, że - skoro tak mu się w życiu nie powiodło - ma prawo od czasu do czasu postąpić nieuczciwie.

Właśnie wtedy, gdy profesor Wiosło poznawał od pani Lusi pewne fakty z jego życia, Zygmuntowicz zabierał się za "podwyżkę cen" w swoim wykonaniu. Obiecał zrobienie zakupów swojej sąsiadce.W osiedlowym sklepie kupił wszystko, co znajdowało się na liście zakupów, którą wręczyła mu sympatyczna emerytka. Z zakupami przyleciał do swojego mieszkania i od razu zabrał się do pracy. Dobrał wszystkie potrzebne materiały i zasiadł za stołem w dużym pokoju. Praca zajęła mu tylko dziesięć minut. Już zbliżał się do jej końca, gdy nagle... Radio w pokoju przestało grać, zapanowała ciemność. Zygmuntowicz od razu wiedział, co jest grane.

- Kurde, znowu korki strzeliły! - mruknął pod nosem.

Ale nie, to nie była sprawa korków. Okna w sąsiednich budynkach były czarne jak samochód Wołga, którym kiedyś straszyło się dzieci. Przerwa w dostawie prądu! Od kiedy Zygmuntowicz się tutaj sprowadził, zdarzało się to niezwykle często.

Próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności, wyszedł na klatkę schodową.

- Halo, jest tu kto?! - krzyknął w mrok. Usłyszał, że ktoś idzie na górę po schodach. "Tamten na dole szczęścia nie ma. - pomyślał. - Wchodzi akurat wtedy, gdy światło gaśnie.". Wchodzący był już na tym samym piętrze co on, kiedy nagle... światło zdecydowało się powrócić.

Okazało się, że owym wchodzącym był profesor Wiosło. Zobaczył swojego sąsiada, o którym przed chwilką rozmawiał w kinie. Teraz ten sąsiad stał przed nim z pędzlem i puszką z zielonym groszkiem. Farba z pędzla ściekała wprost na podłogę.

- Tak, po prostu… maluję. - bąknął Zygmuntowicz.

- Coś takiego! - krzyknął profesor. -To tak, jak Andy Warchol. Pan słyszał o nim, prawda?

- Nie, nie znam człowieka. Przepraszam pana, drogi sąsiedzie. Muszę wrócić do mieszkania. Mam jeszcze trochę pracy.

- Chwileczkę, jeszcze tylko zapytam. - zatrzymał go profesor. - Czy pan naprawdę nie interesuje się sztuką nowoczesną?

- Nie, nie! Do widzenia panu! - sąsiad zniknął profesorowi z oczu. Pozostawił go na klatce schodowej pełnego wątpliwości i podejrzeń.

 

Podejrzenia te miały się nasilić dokładnie w tydzień po tej przygodzie. Tego dnia profesor Wiosło wybrał się wraz ze swoimi przyjaciółmi do kina "Proza" na premierowy film litewskiej reżyserki awangardowej, Leny Akapitkowej. Kierownik kina cieszył się niezmiernie z tego, że ten film został sprowadzony do naszego kraju i że właśnie w jego kinie odbędzie się premiera.

"Nareszcie odpoczniemy chociaż na chwilkę od tych wszystkich Terminatorów, Robocopów i Predatorów." - myślał.

Na wieczornym pokazie było niewiele osób. Gdy Zygmuntowicz wszedł na salę projekcyjną, od razu rozpoznał panią Lusię. Siedziała na swoim ulubionym miejscu – dziesiątym, w szóstym rzędzie i była zajęta robótką ręczną. Miejsca obok niej były wolne. Zygmuntowicz podszedł do niej.

- Pani też wcześniej. Lubię przychodzić do kina na parę chwil przed seansem. Usiądzie się

wygodnie, wyciszy. A pani cały czas na tych drutach robi?

- To pilna robota, na zamówienie. - odpowiedziała mu bileterka. - Robię szaliki takie długie, z

kilkoma kolorami a mąż koleżanki sprzedaje je potem w swojej ciucharni. I idą, mówię panu,

jak woda. Zyskiem dzielimy się fifty-fifty. Niedużo tego się zbiera w sumie, ale dobre i

to. Jak się film zacznie to przestanę robić.

Zygmuntowicz pochwalił tematykę filmu, jaki mieli zaraz oboje zobaczyć. Sam tytuł na to wskazywał: „Wiosna wasza – musztra nasza!”.

- Przynajmniej taką styczność z armią można mieć. Ale to nie to samo, pani kochana, co w rzeczywistości. - skarżył się Zygmuntowicz.

- Ciągle pan o tym myśli? - zatroskała się pani Lusia.

On zaś nie przepuścił kolejnej okazji, żeby sobie trochę ponarzekać.

- Co ja zrobić mogę?! Pecha mam pewnie! A z takim dobrym nastawieniem do wojska poszedłem. Chciałem być żołnierzem zawodowym. Ze stopnia na stopień. Możliwie jak najwyżej. Taki cel życiowy miałem. No i na samym początku - taki klops.

- Ja z kolei szybko musiałam nauczyć się kombinować. - zwierzyła się mu pani Lusia. - Mąż zmarł wcześnie, zostałam z czwórką dzieci. Trzeba było na głowie stawać, żeby ich wszystkich wykarmić, utrzymać. W ilu zawodach ja nie robiłam! Kasjerka w sklepie, pielęgniarka, dróżniczka na kolei.

- Cholerne takie życie, co nie rozpieszcza nikogo.

- E tam, ja tak nie myślę. Życie za krótkie jest na to, żeby się zamartwiać. Ja zawsze coś sobie

znajdę do roboty. W towarzystwie często czas spędzam. Wtedy mi weselej, nie myślę o smutnych

sprawach.

„Za dużo tego narzekania w moim życiu.” - pomyślał nagle Zygmuntowicz. Co on tej kobiecie tu wyjeżdża z niespełnionymi marzeniami?! Śmierć męża, czwórka dzieci na utrzymaniu – to są prawdziwe kłopoty!

- Przepraszam, pani Lusiu. Dzisiejszy wieczór nie na tym powinno się spędzić. Już zmieniamy temat.

- O, tak, tak! To mi się podoba. - pochwaliła go. Potem cicho dodała: - Niech pan nie myśli, że nic pięknego już pana nie spotka.

Popatrzyli na siebie przez chwilę. W tym momencie sala zaczęła się wyciemniać. Oboje odwrócili głowy w stronę ekranu. W głośnikach trzasnęło parę razy. Zaraz się zacznie...!

Tymczasem, w rzędzie za nimi zaczęły się sadowić trzy osoby. Byli to: profesor, pani doktor i docent. Wiosło natychmiast rozpoznał Zygmuntowicza.

- Witam, sąsiada! Co za spo...

Pani Lusia odwróciła się do profesora i położyła palec na ustach:

- Już bez żadnych rozmów! Seans się zaczyna!

 

A na ekranie widać plac manewrowy, na który wbiegają żołnierze ubrani od pasa w górę w zwykłe mundury, od pasa w dół natomiast w typowy strój baletnic (sztywne spódnice, getry, baletki na nogach). Zaczynają tańczyć i śpiewać „Damą być’ z repertuaru Maryli Rodowicz.

- Co to ma być?! To jest film wojskowy?! Znowu jakieś dziwactwa!! - Zygmuntowicz patrzył na to wszystko z niedowierzaniem.

- Niech się pan nie denerwuje. - uspokajała go pani Lusia.

- Jak mam się, kochana moja, nie denerwować?! Takie głupoty! Za chwilę pewnie jakiś sierżant albo kapitan wjedzie na świni.

Czyżby nasz bohater był prorokiem albo jasnowidzem?! W tłum tańcujących na ekranie żołnierzy rzeczywiście wpadł stary mundurowy, ujeżdżający małego prosiaczka. Prosiaczek kwiczał niemiłosiernie. Żołnierze rozbiegli się, chichocząc jak panienki. Zdenerwowany Zygmuntowicz wstał z miejsca i zaczął głośno krzyczeć.

- Nie, na to przecież patrzeć nie można! Chodźmy stąd, moja droga! I oni to nazywają sztuką?! Tfu!!

Po chwili na sali dało się słyszeć głośne trzaśnięcie drzwiami.

- No i zepsuty wieczór! - wściekał się Zygmuntowicz, opuszczając z kino.

Pani Lusia śmiała się serdecznie z tej całej sytuacji.

- Jeszcze wszystko da się uratować. Porywam pana na dancing. To nawet niedaleko, byłam tam w

ostatniego Sylwestra.

I rzeczywiście – miała rację nasza pulchna bileterka. Oboje udali się tam czym prędzej. Rozmawiali, tańczyli i bardzo miło spędzili ten wspólny czas.

 

- Ja osobiście, proszę państwa, zawiodłem się! - oznajmił profesor swoim towarzyszom, kiedy wszyscy opuścili już salę kinową. - Chluba litewskiej awangardy filmowej, Akapitkowa - i taki nędzny film! Powiem szczerze, że spodziewałem się utrzymania poziomu wcześniejszych filmów.

Dopiero teraz, w pełnym świetle, wszyscy widzowie mogli dokładnie przyjrzeć się ubiorowi profesora. Przypominał artystę z zespołu big - beatowego. Koszula w kwiatki, chustka na szyi, rozszerzane spodnie tzw. „dzwony”. Ludzie przyglądali mu się tak, jakby Wiosło przybył tutaj z innej epoki.

- Żenujące! - skwitowała krótko doktor Zawzięta. Oczywiście, miała na myśli film, a nie ubranie profesora.

- Po prostu, pieniądze wyrzucone w błoto! - dodał od siebie docent.

- Ale, ale... Czy widzieliście żywą reakcję tego człowieka, który siedział przed nami?! To właśnie był, moi drodzy państwo, pan Zygmuntowicz. Od razu się poznał na tym „dziele”. Z tego, co słyszałem, wiedział, jaka będzie następna scena. Może to znajomy reżyserki?!

- Przesada, panie profesorze. - skrzywił się Szkieł - Okoński. - Temu panu po prostu nie podobał się ten film. Tak, jak nie spodobałyby mu się inne filmy odbiegające od klasycznego nurtu „zabili go i uciekł”.

- Nie, nie! - zaprotestował profesor. - Ja w tym człowieku zaczynam dostrzegać prawdziwy talent. To musi być ktoś wybijający się ponad przeciętność, choć fakty zasadniczo zdają się temu przeczyć. No nic, będę jeszcze drążył ten temat.

- Ale czy na pewno warto, panie profesorze. Moim zdaniem to ślepa uliczka. - docent starał się wyprowadzić profesora z błędu tak szybko, jak to możliwe.

- Zgodzi się pan jednak, panie docencie, że spróbować nie zaszkodzi. - pani doktor wyraźnie trzymała stronę profesora.

- No, to jak już państwo uważacie. - docent zrobił obrażoną minę, ale nic już nie powiedział.

Wszyscy troje wyszli z kina.

 

Następnego dnia do drzwi Zygmuntowicza zadzwonił jego nastoletni sąsiad, który miał poważny, młodzieńczy kłopot. Ten młody człowiek miał na nazwisko Gumiak, ale wśród kolegów i sąsiadów figurował jako Młody. Jego zainteresowania absolutnie nie odbiegały od typowych fascynacji ludzi w jego wieku: szybkie samochody, ładne dziewczyny, głośna muzyka (czasem, aż za głośna, co szczegółowo mogliby zrelacjonować sąsiedzi z bloku). Jego obecny kłopot polegał natomiast na,... Najlepiej będzie, jak on sam wam, oraz Zygmuntowiczowi, o tym opowie:

- Dobry dzionek, panu sąsiadowi!

- Cześć, Młody. Co tam?

- Ma pan teraz troszkę czasu. Widzi pan, umówiłem się z dziewczyną. Tato auto pożyczył. Panienka czeka na mnie już dość długo, a autko robi mi numer i nie chce odpalić.

Zygmuntowicz przetarł zaspane oczy. Dzwonek do drzwi wyrwał go ze snu.

- Zejdź na dół, ja zaraz do ciebie przyjdę.

Na podwórku, z tyłu kamienicy, Młody zasiadł na miejscu kierowcy w pięknym granatowym Porsche – samochodzie swojego ojca. Zygmuntowicz stanął w otwartych przednich drzwiach, z drugiej strony wozu. Oparł ręce o drzwi i o dach.

- No, Młody! Dawaj! - krzyknął.

Młody przekręcił kluczyk w stacyjce - samochód ruszył. Niestety, bardzo szybko się okazało, że z Gumiaka juniora jest kiepski kierowca. Wóz robił slalomy na prostym odcinku jezdni.

- Uważaj jak jedziesz, baranie! - ryczał na chłopaka Zygmuntowicz. Usiłował pchać auto, które skręcało na obie strony. Wreszcie silnik zaskoczył. Zygmuntowicz ledwo zdążył klapnąć na siedzenie. Drzwi, zatrzaskując się za nim, przycięły mu nogawkę spodni. Młody w pełnej panice manewrował pojazdem.

- Zaraz wpakujemy się na drzewo! - Zygmuntowicz zamknął z przerażeniem oczy!

- Które?! - histerycznie zachrypiał chłopak.

Po chwili już nie musiał o nic pytać. Samochód przypakował z całą siłą. Obaj wyskoczyli ze środka jak oparzeni i szybko doskoczyli do maski wozu, żeby zobaczyć straty. Z przodu wyraźnie było widać wgniecenie.

- Co ja teraz zrobię?! - zawył Młody. - Wie pan, ta zgoda taty nie była tak do końca przyklepana.

Zygmuntowicz był jeszcze, mimo wszystko, opanowany. Spokojnie patrzył na zdarty lakier.

- Powiedz uczciwie, Młody. Nie pytałeś ojca o zgodę.

- Właściwie, to... nie.

- No to, masz babo placek!

Młody zaczął chlipać. Zygmuntowicz lekko się zdenerwował. „No, tak - pomyślał. - do rozrabiania, to pierwszy, a do brania odpowiedzialności - ostatni!

- Nie maż mi się tu! - krzyknął na chłopaka. - Musimy coś wykombinować. Zabieramy tego nieszczęśnika do garażu pana dozorcy.

Podeszli do auta z obu stron, otworzyli przednie drzwi i zaczęli ciągnąć samochód do tyłu.

Kora z drzewa zaczęła lecieć na ziemię.

- Niech pan uważa, bo lakier...! - znowu zachrypiał Młody.

- Ty się lepiej o siebie martw! - strofował go Zygmuntowicz. - Auto się pomaluje i wyklepie! Gorzej by było, gdyby twój ojciec teraz przyszedł. Wtedy ciebie trzeba by było reperować.

Podjechali pod drewniane drzwi garażu, który należał do gospodarza domu. Były zamknięte na kłódkę.

- Ma pan kluczyki? - zapytał chłopak.

Zygmuntowicz popukał się w głowę.

- A jak myślisz, Młody! Oczywiście, że nie mam.

- No to, jak wejdziemy do środka?!

- Patrz uważnie, to się dowiesz.

Zygmuntowicz wyjął z kieszeni mały kawałek drutu. Przez moment manipulował nim przy kłódce.

Po krótkiej chwili zamek ustąpił.

- Tak jest, Młody! - zaśmiał się Zygmuntowicz . - Człowiek musi jakoś sobie radzić w życiu!

- A jak pan dozorca nas przyłapie?! - zaniepokoił się Młody.

- Pan dozorca przyjmował u siebie gości do późna w nocy. Jak wracałem wczoraj z takiego

spotkania, to była w pół do trzeciej, a u niego jeszcze było głośno.

Zygmuntowicz otworzył szeroko drzwi garażu. Razem wepchali samochód do środka.

- A gdzie pan wczoraj był? - zapytał chłopak.

- Miałem bardzo miły wieczór, chociaż na początku nic tego nie zapowiadało.

- A co to było, tak dokładnie?

- A, nie interesuj się za bardzo, Młody!

 

W garażu Zygmuntowicz zachowywał się tak, jakby był u siebie. Podszedł do jednej z półek i otwierał, po kolei, wszystkie pojemniki z lakierem. Porównywał ich kolor z barwą karoserii.

- Ale my chyba nie możemy tego brać! - cicho zaprotestował Młody.

- Za bardzo się przejmujesz. Odkupimy mu je, a może nawet i nie odkupimy. Mówiłem ci, trzeba sobie radzić w życiu!

- W sumie, to racja. - mimowolnie przytaknął chłopak. - Ja przecież nie mogę pokazać ojcu jego wozu w takim stanie.

- No chyba, że nie! - kiwnął głową Zygmuntowicz. Na wspomnienie wczorajszego wieczoru z panią Lusią, wrócił mu dobry humor. Młody podszedł do jednej z półek i wziął z niej solidny młotek.

- Dokładnie tak, Młody! Widzę, że w końcu zrozumiałeś! No to, do roboty!

Nastawili sobie małe radio tranzystorowe, które stało w kącie - i zabrali się do roboty. Wyklepywali maskę wozu, nie przejmując się hałasem. Kiedy gospodarz domu przyjmował u siebie gości, przyjmowanie to miało zazwyczaj tak bardzo „zakrapiany charakter”, że następnego ranka można było z armaty strzelać, a dozorca się nie obudził. Wesoła muzyczka płynęła zatem, a oni pracowali raźno. Gdy skończyli, obaj pochylili się nad maską wozu. Zygmuntowicz szeroko się uśmiechał, Młody zaś nie mógł wyjść z podziwu.

- No i co powiesz, Młody?!

- Super, panie Zygmuntowicz! Prawie nic nie widać!

- Mamy szczęście, że to nie była zbyt duża prędkość. Teraz weź z półki granatową farbę i pomaluj

trochę przód. Dozorca ma tutaj tylko jeden pędzel. Będę musiał skoczyć do domu po swój.

Zaraz wrócę, to ci pomogę. Jak razem będziemy malować, to szybciej pójdzie.

- Się robi, szefie! - krzyknął Młody.

 

Zygmuntowicz szybko się uwinął. W parę minut był już z powrotem. Pogwizdując, wbiegł do garażu i... stanął jak wryty.

- Coś ty zrobił, Młody?! To przecież nie ten kolor!

- Sam pan mówił, że granatowy. No to, granatowy!

- Trzymasz w ręku pojemnik z zielonym lakierem, idioto!

Granatowa maska wozu miała, w tym momencie, sporą zieloną plamę z prawej strony. Młody spuścił oczy.

- Ja jestem daltonistą. - przyznał, zawstydzony.

Zygmuntowicz złapał się za głowę. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, ponieważ w tym momencie

obaj usłyszeli za sobą ostry męski głos:

- A wiecie, ile będzie was kosztować odkupienie tego wozu?!

Obaj zdrętwieli. Powoli odwrócili się za siebie. W drzwiach garażu stał ojciec Młodego. Był naprawdę wściekły.

- Miałeś być przecież w pracy! - chłopak głupkowato uśmiechnął się do ojca. Stary Gumiak podszedł do półki z lakierami. Wziął jeden z pojemników i nagle rzucił nim w Zygmuntowicza. Ten zdążył odskoczyć i pojemnik poleciał prosto na samochód. Stary spróbował z następnym pojemnikiem. Niestety, ten również nie trafił w „upragniony cel”. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Wreszcie, zdyszany ojciec Młodego uspokoił się. Cała trójka spojrzała na auto. Były na nim teraz plamy w przeróżnych kolorach. Dodatkowo, ciężar pojemników spowodował nowe wgniecenia w najrozmaitszych miejscach, zaś przednia szyba była rozbita.

- Ten wóz proszę sobie zachować. - odrzekł Stary do Zygmuntowicza. - Odkupicie mi go! Ma być taki sam, jak był! Marka, kolor, tapicerka – wszystko tak, jak było.

Następnie podszedł do Młodego, złapał go za kołnierz i skierował się razem z synem do wyjścia.

- A teraz, do domu, smarkaczu ! - krzyknął.

Przed opuszczeniem garażu odwrócili się jeszcze do Zygmuntowicza. Stary Gumiak popatrzył na niego z wyrzutem.

- To było moje ukochane autko!

Wyszli.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • elenawest 13.01.2016
    Honzik taka rada na przyszłość: dziel takie długie teksty na jeszcze więcej części, bo i tak ci zbyt długie wychodzą oraz dodawaj góra dwie na dzień. Inaczej zaginą ci w nawale innych prac. A to, jak pamiętam doradzała ci już Karola ;-) pozdro i życzę powodzenia w dalszym pisaniu :-D
  • Honzik 13.01.2016
    To mój pierwszy tekst wrzucony do sieci i chciałem, żeby znalazł się jak najszybciej w całości :)
    Dzięki i również pozdrawiam.
  • elenawest 13.01.2016
    Honzik tak, tylko takie umieszczanie całego tekstu na raz, sprawi, że wielu czytelników zrezygnuje z czytania, bo jest zbyt długi. A dawkowanie, dodawanie np jednego na dzien, sprawi, że czytelnicy będą z niecierpliwością czekać na kolejną część

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania