Poprzednie częściAwangwardia - część pierwsza

Awangwardia - część trzecia

Zygmuntowicz, strapiony, wyszedł przed garaż, usiadł na ziemi i oparł się plecami o drzwi.

- Kolejna porcja kłopotów właśnie nadeszła! Jakbym ich miał za mało do tej pory! - zadumał się niewesoło.

Tymczasem, w jego kierunku szedł niespiesznie profesor Wiosło. Był ubrany tak samo jak w kinie, poprzedniego wieczoru. Skręcił w bramę kamienicy, przeszedł przez nią i skierował się na podwórko. Przy drzwiach garażu dostrzegł swojego sąsiada. Podbiegł do niego natychmiast. Kątem oka dostrzegł barwny samochód wewnątrz garażu. Długo mu się przyglądał, wreszcie zapytał Zygmuntowicza:

- To pański samochód?

Ten popatrzył smutnym wzrokiem na profesora.

- W zasadzie..., teraz już mój.

Profesor Wiosło zaczął się głośno śmiać.

- Oj nie ładnie, drogi sąsiedzie. Jak można ukrywać taki talent? Teraz już nabrałem stuprocentowej pewności, że zajmuje się pan sztuką nowoczesną. Najpierw ten film, rzekomo, źle zmontowany! Potem - malowanie puszek a la Warhol! Na koniec - oburzenie w kinie, no a teraz... ten samochód! To piękne dzieło, wspaniały dobór kolorów, świadczący o afirmacji życia, ruchu, pędzie maszyny. Jestem zachwycony. Ale dlaczego pan, drogi sąsiedzie, tak długo ukrywał swoje zdolności?! Trzeba ze swoją sztuką wychodzić do ludzi, nie bać się ich krytyki. Świat potrzebuje śmiałych nowatorskich twórców, szczególnie teraz, gdy zaczęto się zachwycać byle czym, odrzucając piękno autentyczne. Pana musi to boleć tak samo jak mnie. Ja zaraz zadzwonię do galerii, niech przyślą studentów. Oni zapchają pańską pracę do mojej pracowni. Sam się pan przekona, że to zrobi na wszystkich kolosalne wrażenie!

- Studenci nie potrzebni! – rzucił krótko Zygmuntowicz. - Ten samochód sam pojedzie. Ma sprawny silnik.

- To świetnie! - radośnie wrzasnął profesor. - W takim razie wsiadamy i jazda! Ja prowadzę.

Złapał zdezorientowanego Zygmuntowicza za ramię i pociągnął go do samochodu.

Po krótkiej chwili auto wyjechało przed garaż. Profesor już chciał pędzić, na łeb, na szyję - do swojej galerii, ale Zygmuntowicz powstrzymał go. Otworzył drzwi i wysiadł z wolno jadącego pojazdu.

- Ostrożnie!! Po co pan wysiada?! Tu każda sekunda się liczy. - złościł się profesor.

- No dobrze, ale garaż trzeba zamknąć. - tłumaczył Zygmuntowicz.

 

Jechali teraz przez zatłoczoną ulicę. Profesor wystawił rękę przez okno. Uśmiechał się do przechodniów, dla których i to auto i jego kierowca stanowili iście kosmiczne zestawienie. To go jednak absolutnie nie peszyło. Wręcz przeciwnie, czuł się teraz jak ryba w wodzie. Był panem sytuacji, królem hecy! „Cóż to za przecudowny happening!” - myślał z rozkoszą. Nagle jego błogi nastrój przerwała muzyka z szybkim, dyskotekowym rytmem. Rozejrzał się, niezadowolony. W

samochodzie stojącym przed nimi, przez otwarte okno słychać było nastawiony, wyjątkowo głośno, utwór z nurtu Disco Polo. Za kierownicą siedział młody człowiek w kurtce ortalionowej, z fryzurą

postawioną na żel. Żył gumę, kiwał głowa w tył i w przód i nucił pod nosem melodię, lecącą z radia.

- Proszę pana, może jednak nie będzie pan dręczył wszystkich dokoła tym bębnieniem?! - krzyknął Wiosło w jego kierunku.

Młody „dresiarz” rozejrzał się z zaciekawieniem. Chciał się zorientować, kto do niego mówi.

- Akurat o tej porze dzieci wracają ze szkół! - kontynuował profesor. - Czy pan wie, jak bardzo wypacza im pan gust muzyczny?!

„Dresiarz” zauważył wreszcie swojego rozmówcę. Rozzłoszczony krzyknął do niego:

- Odczep się pan! To jest nasza, czysto narodowa, diskopolska muzyczka i nie zgaszę jej nigdy!

Choćby mnie torturowano - nie zgaszę!

Nagle przerwał, przyjrzał się dokładniej samochodowi człowieka, który go obrażał i wybuchnął śmiechem.

- Ha, ha! Mi chce uwagę zwracać, a sam, czym po ulicy jeździ?! Skąd pan tę maszynę wziął?! Z

filmu ją pan ukradłeś?!

Profesor pokręcił głową z oburzeniem. „Co za wychowanie!” - pomyślał.

- Pan da spokój, profesorze! - Zygmuntowicz starał się załagodzić sytuację. - Zaraz będzie zielone światło, a na jezdni go zgubimy.

- Tak, ma pan całkowitą słuszność. - zgodził się Wiosło. - Od takich koszmarów należy trzymać się z daleka.

Ruszyli. Jeszcze zdążyli usłyszeć za sobą krzyki „ortalionowego” chłopca.

- Ludzi tu będzie obrażał!

 

Profesor postanowił pokazać swojemu sąsiadowi wszystkie zbiory ze swojej galerii. Był święcie przekonany, że ma do czynienia ze znawcą, który doskonale orientuje się w kwestiach współczesnej sztuki. Sądził więc, że będzie miał teraz świetną okazję do twórczej wymiany poglądów.

Przystanęli przed dużą kartą papieru, na której narysowano linie w trzech kolorach – niebieskim, czerwonym i żółtym. Linie szły ukośnie od lewego górnego rogu, aby na środku kartki ułożyć się w przedziwne „zakrętasy”, „esy-floresy”. Nakładały się na siebie, to znów się rozdzielały. Profesor miał bardzo dumną minę. Zygmuntowicz, natomiast, czuł się w tym miejscu straszliwie zagubiony.

- Studentka czwartego roku. - objaśniał profesor. - Musi pan przyznać, że robi wrażenie.

- Ona to sama rysowała, czy młodszej siostrzyczce kazała. - spytał Zygmuntowicz.

Profesor zachichotał.

- Oho! Surowy osąd z ust bardzo uzdolnionego twórcy - amatora. Wystarczy wspomnieć pańskie

ostatnie dzieło. Cóż, słuszny pogląd, poniekąd. Wie pan, mi ta praca też, aż tak bardzo się nie

podoba. Przejdźmy może dalej.

Przeszli parę kroków i stanęli przed ogromnym prostokątem styropianu, do którego przyklejono

potłuczone kawałki talerzy. Wszystkie popękane kawałki były przyklejone tak, aby pasujące do

siebie wzory znajdowały się możliwie jak najdalej od siebie.

- Tę, zaś, pracę przywiozłem aż z Argentyny. Artysta Miquell Dinerro nazwał ją „Detonacja

obiadowa”. Określił ją jako: „wstrząsający symbol kłótni przy obiedzie”.

Zygmuntowicz strasznie się skrzywił.

- A, to on miał ze swoją starą kłótnię w domu?! Potłukły się talerze, to trudno. To się potłukły. Po co to od razu ludziom pokazywać?

Profesor nie wytrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem. Ludzie, którzy wraz z nimi zwiedzali sale wystawowe, popatrzyli surowo na Wiosłę. Ten zawstydził się lekko, zaraz potem jednak wrócił do swojego poprzedniego, radosnego tonu.

- Jest pan po prostu niemożliwy, panie sąsiedzie! - z trudem udawało mu się zachować szept. - Ale, ja to rozumiem! Prawdziwi artyści nie znoszą kiczu i udawania. Sam byłem przecież

świadkiem pana surowej krytyki filmu, podczas wczorajszego wieczornego seansu. Tak, tak -

widziałem pański zapał, gniewne uniesienie. Musiał pan wtedy doznawać jakiegoś straszliwego wewnętrznego cierpienia. A skoro już o tym mówimy, chciałem panu zaproponować napisanie recenzji na temat tego filmowego okropieństwa. Powiedzmy na sześć stron maszynopisu.

- Ależ, ja nie potrafię niczego tak napisać, jak na przykład redaktorzy do gazet! - szybko zaprotestował Zygmuntowicz. - W szkole z prac pisemnych zawsze miałem „niedostateczny”.

Chociaż, raz dostałem piątkę. Ale temat był prosty: „Kim chcesz zostać w przyszłości?”.

Napisałem na pięć stron o tym, że chcę być żołnierzem.

- Po co ta skromność?! - profesor nie dawał sobie niczego wytłumaczyć. - Już sobie wyobrażam, cóż to będzie za miażdżący cios dla tej pseudoartystki, Leny Akapitkowej. I bardzo dobrze! Niech nie łapie się za robienie filmów, skoro nie ma do tego ani talentu ani zdolności warsztatowych. Sam pan to zresztą słusznie zauważył. No to jak, jesteśmy umówieni?!

- No dobrze, mogę spróbować. - wybąkał Zygmuntowicz. Nagle przypomniał sobie. - Ale, ale… Ja nie mam maszyny do pisania!

- Nie szkodzi, pożyczę panu swoją. - zatarł ręce profesor.

 

Nasz nieszczęsny „recenzent” zasiadł przy stole w swoim pokoju, wkręcił kartkę papieru w maszynę i zabrał się do pisania. Na stole, obok maszyny leżał, zwinięty w kłębek, czarny kot, Dowżenko. Zygmuntowicz napisał parę linijek, po czym wyciągnął, zapisany do połowy, arkusz papieru i przeczytał go. Rozzłoszczony swoją pisaniną, zgniótł kartkę i cisnął nią o stół. Kartka uderzyła kota, który z głośnym prychnięciem zeskoczył ze stołu.

- Poszedł precz, ty, Dowżenkocie jeden! - „odprychnął” kociakowi. Chwycił słuchawkę telefonu i wykręcił numer telefonu do kina, a konkretnie do pomieszczenia dla bileterów.

- Niezłego piwa żem sobie naważył, moja droga. - skarżył się parę minut później pani Lusi. - Gdzie ja głowę miałem, żeby się na to zgodzić? A co tam u was tak głośno?!

- Mamy teraz seans dla szkół podstawowych. - tłumaczyła mu. -Wie pan, w ramach tej Młodzieżowej Akademii Filmowej. Panie Zygmuntowicz ja panu poradzę. Pisz pan tak, jak pan czujesz. Co tam, jakieś słowa mądre? Jak pan tak prosto z serca im walniesz, to nie ma siły. Muszą się wzruszyć i sukces murowany.

- Mówi pani? Oj, wyjechać z miasta, chociaż na trochę. Dawno już sobie obiecywałem. Pod namiot, tam gdzie powietrze świeże. Ryby, grzyby, spacery. A menu to takie: na śniadanie konserwa, na obiad konserwa na kolację konserwa.

- Wierzę w pana talent, panie Zygmuntowicz. - pocieszała go. - Zobaczy pan, jak pan tak pięknie to napisze, to ten profesor z zachwyceniem sypnie groszem i wyjedziemy… to znaczy wyjedzie pan na te wymarzone wczasy. W każdym razie, ja trzymam za pana kciuki.

- Dziękuję, moja droga, za te słowa. Czuję, że teraz będzie mi lepiej szło.

Pani Lusia chciała jeszcze coś dodać, ale właśnie w tym momencie, przez uchylone drzwi, zobaczyła przewracającego się chłopca. Fiknął niezłego kozła, a zaraz potem - trzymał się za nogę i głośno płakał.

- Muszę kończyć. Zdaje się, że znowu któreś się poślizgnęło na popcornie. Nakupują sobie przed seansem, narozrzucają, no i masz. To do widzenia, panie Zygmuntowicz.

Odłożyła słuchawkę, podeszła do malca i, ująwszy się pod boki, westchnęła:

- Skaranie boskie z wami!

 

”Pokazywanie na ekranie żołnierzy tańczących jak panienki jakieś w kabarecie, bardzo niemoralnym jest. To obraza dla naszej armii, a poza tym, nie ku temu, wszak, chciałoby się prowadzić naszą młodzież, którą tego wieczora w dużej ilości widziałem na sali. Kapral jeżdżący na świni – sam poznałem, że to kapral, po jego odznaczeniach na pagonach – to niemoralność druga. To, przecie, tylko zwierzę się męczy w ten sposób i nic kształcącego w tym więcej nie ma. Bardzo gorąco protestuję przeciwko takiej sztuce.”.

Podpisano, Zygmuntowicz.

 

Docent Szkieł – Okoński z niedowierzaniem patrzył na kartkę, którą przed chwilą wręczył mu profesor. Milczał przez dłuższą chwilę po przeczytaniu całego tekstu, którego fragment widnieje powyżej. „Oboje upadli na głowę. - myślał. - Temu się wydaje, że właśnie dokonał wielkiego odkrycia. A tamtemu... Szkoda gadać! Znalazł się, Nikodem Dyzma sztuki współczesnej!”.

- Bardzo przepraszam, panie profesorze, czy to jest jakiś żart?! - Szkieł – Okoński zwrócił się wreszcie do profesora. Oboje siedzieli w gabinecie Wiosły.

- Co pan ma dokładnie na myśli? - zapytał, bardzo zadowolony z siebie, profesor.

- Chyba nie powie mi pan, że coś takiego można nazwać fachową recenzją. - docent zamachał kartką przed nosem profesora. - Przecież to jakiś bełkot! I pan chce to wysłać do redakcji?! Którego pisma?! Jaka szanująca się redakcja zgodzi się opublikować coś takiego, pod własnym szyldem?!

- Dziwię się panu, panie docencie! - podjął rozmowę Wiosło. - Pan, człowiek wykształcony, nie wyczuł specjalnego tricku pisarskiego, jaki zastosował pan Zygmuntowicz. Prymitywny styl tej pracy jest adekwatny do trywialności scen pokazanych na ekranie. Wszyscy troje byliśmy tym filmem zniesmaczeni, prawda. A on to opisał właśnie w taki inteligentny sposób, używając takiego a nie innego języka.

- Pan chyba sam nie wierzy w to, co pan mówi! - docent załamał ręce. - Przestrzegam pana przed kompromitacją. Ten cały Zygmuntowicz nie jest żadnym erudytą. To zwykły oszust, albo po prostu niedorajda, który co najwyżej wpędzi w tarapaty siebie samego i nas.

- O przepraszam, panie docencie! - żachnął się Wiosło. - Sam pan przecież widział jego ostatnią pracę. „Auto metafizyki” - w ten sposób pozwoliłem sobie ją nazwać. Czyż nie mówił pan, że jest pod jej ogromnym wrażeniem?!

- Owszem, to dzieło istotnie wywarło na mnie duże wrażenie. Ale skąd możemy mieć pewność, że nikt mu w tej pracy nie pomagał?! Może to było, mniej więcej, tak – pański sąsiad, wiedząc, że

poszukuje pan artystów, których prace nie są jeszcze nikomu znane, namówił kogoś na

wykonanie tego... Jak tam pan mówi... „Auta metafizyki”, i przedstawił je panu jako własną pracę!

- Skąd on niby miałby wiedzieć, że poszukuję nowych artystów?! - profesor zrobił wielkie oczy.

- To akurat nie jest takim znowu sekretem. - docent zaśmiał się pod nosem. - Nie chcę, żeby wziął mnie pan za złośliwca panie profesorze, ale z dużym rozbawieniem obserwuję nieraz jak, z totalnym brakiem skromności, chwali się pan swoim nowym odkryciem lub pomysłem. Cieszy się pan wtedy jak dziecko, wygaduje pan głupstwa! A jeśli uchwyci się pan jakiegoś, nawet najbardziej niedorzecznego pomysłu, to nie ma takiej siły, która by pana od niego odciągnęła!

- No, no, no! - rozzłościł się profesor. - Pozwala pan sobie na zbyt wiele, panie kolego.

Burzliwą dyskusję przerwało wejście doktor Zawziętej do gabinetu.

- Witam panów. Słychać was aż na korytarzu. O czym tak rozprawiacie?

- No cóż, droga koleżanko, pan docent ma chyba… - profesor miał zamiar wyjaśnić całą sytuację, gdy nagle do gabinetu weszła sekretarka.

- Telefon do pana, panie profesorze! - rzuciła krótko, po czym wróciła do swoich zadań.

- Czego dotyczyła wasza kłótnia? - szeptem zapytała pani doktor, gdy Wiosło wyszedł z gabinetu.

- Nowego odkrycia naszego kochanego pana profesora. - docent wyraźnie szydził z Wiosły.

- Nasz profesor ma nosa do nowych talentów!

Docent spojrzał na nią drwiąco.

- Pani chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Przez tego człowieka może na nas spaść jedna wielka kompromitacja. Ja w każdym razie nie zamierzam narażać swojego nazwiska. Musi pani sobie zdać sprawę z tego, że w mojej rodzinie, zarówno po stronie Szkłów jak i Okońskich, od wieków odnoszono same sukcesy na polu naukowym i artystycznym.

- Nigdy nie zdarzały się wam porażki? - drażniła się z nim, już teraz, na całego.

- Owszem, zdarzały się. Ale potrafiliśmy to mężnie... przemilczeć. Każda porażka była wstydem,

plamą na honorze. Ale za to każdy sukces niweczył ją i pozwalał o niej zapomnieć. Wtedy człowiek miał wszystko przebaczone, upajał się sukcesem.

Zawzięta nie zwracała uwagi na te bzdury.

- Każdy poszukujący człowiek jest narażony na potknięcia. Jest to wliczone w każdą profesję. Mimo to, jestem zwolenniczką podejmowania ryzyka. Bez tego, większość dziedzin życia stałoby wciąż w martwym punkcie.

- Tak tak, płynąć dalej ku przygodzie. Tylko, że z profesora raczej kiepski żeglarz. Wiosło!

Wiosło nadaje tempo i kierunek żegludze. Nasz profesor bardzo duży wysiłek wkłada w tempo

swojej pracy. Jak najwięcej dzieł sztuki, jak najwięcej artykułów do gazet – teraz, znowu, możliwie jak największa ilość nowych artystów odkrytych przez profesora. Na tym ostatnim zależy mu teraz szczególnie, pod koniec jego kariery. Profesor chce zabłysnąć czymś nowym. Płynie sobie i płynie. Nawet innych prowadzi przez fale morskie z imponującym tempem. Tylko pytanie, dokąd?

Panią doktor zaczął denerwować ten bufon i jego teorie.

- Jest pan strasznie przemądrzały, panie docencie. A te pańskie wynurzenia proszę zostawić na swoje imieniny. Pańscy goście pewnie będą zachwyceni takimi historyjkami. Ja w każdym razie, serdecznie za nie dziękuję. Popisuje się pan karkołomnymi przemówieniami, krytykuje pan pana profesora i Zygmuntowicza. A może ten ostatni jest bardziej utalentowany od pana?!

- Doga koleżanko, ja bardzo proszę grzeczniej, bo… - Docent głośno zasapał. Zawzięta wcale się tym nie przejęła.

- Przynajmniej nie puszy się tak strasznie.

- Gdybym nie był dżentelmenem, to… - krzyknął Szkieł - Okoński, ale pani doktor nie dała mu dokończyć.

- Co pan sobie wyobraża?! Potrafię się, w razie czego, obronić! Jeszcze na studiach zapisałam

się na kurs judo i zdobyłam żółty pas.

- W takim razie proszę potraktować z półobrotu swoją ostatnią rzeźbę! Nic głupszego nie mogła pani wymyślić!

- Ach ty, łachudro! - zawyła Zawzięta i rzuciła się z pazurami na docenta. Trafił w jej bardzo czuły punkt. Od kilku tygodni była całkowicie pochłonięta swoim najnowszym projektem. Swój eksponat nazwała: „Wanna ze skrzydłami”. Była to rzeczywiście zwykła wanna łazienkowa, która z przodu miała przymocowane śmigło samolotu. Z tyłu wanny umocowany był prysznic, rozciągnięty na całej długości podłogi. Po bokach wanny, zaś, znajdowały się skrzydła. Dopełnieniem całego projektu była aparatura, dzięki której można było puszczać przez prysznic dym w różnych kolorach. Ową aparaturę obsługiwało dwóch studentów z Akademii Sztuk Pięknych, którym nieraz mocno oberwało się od pomysłodawczyni, gdy - na przykład, aparatura się zacięła lub z prysznica zaczął lecieć dym akurat nie tego koloru, jaki zaplanowała Zawzięta. Pani doktor była strasznie dumna ze swojego dzieła. Udzielając wywiadów, zawsze podkreślała: „Chodziło mi to już od dawna po głowie. Jest to plastyczne wyobrażenie dwóch konkretnych stanów emocjonalnych, skojarzonych z odnośnymi sytuacjami, w trakcie trwania których człowiek doznaje szczęścia. Latanie i kąpiel. Można to przecież porównać. Podczas kąpieli w przestronnej wannie mamy czasem, nieprawdaż, wrażenie, jakbyśmy unosili się w powietrzu. O czym pan na przykład myśli podczas kąpieli?”. To ostatnie pytanie pani doktor zadała młodemu redaktorowi, który przeprowadzał z nią rozmowę dla telewizji. Redaktor zawstydził się i odparł: „Pozwoli pani, że to akurat zachowam dla siebie.”.

Co do Szkła – Okońskiego, to patrzył on na rzeźbę Zawziętej z obrzydzeniem. Za żadne skarby świata nie nazwałby „tego czegoś” dziełem wartym, chociażby najmniejszej, uwagi. On sam mógłby zaprezentować coś o wiele bardziej błyskotliwego. Cóż, kiedy dofinansowanie w tym roku dostała właśnie ta nieudacznica! Docent już nie raz, w sposób tajny lub jawny, wyśmiewał jej projekt. Tym razem jednak miarka się przebrała!

Zawzięta i Szkieł – Okoński już mieli zamiar się pobić. Przeszkodził im w tym jednak profesor, który z radosnym śmiechem i wielkim hałasem otworzył drzwi gabinetu.

- Wracam do państwa z arcy radosną nowiną! - krzyknął od progu. - Znalazłem fundusze na zorganizowanie wystawy pana Zygmuntowicza! Zaprezentujemy na niej „Auto metafizyki”, a potem - pan Zygmuntowicz sam odczyta swoją recenzję! Co wy na to?! Fantastyczne, nieprawdaż?!

Oni patrzyli na siebie z wściekłością.

- Widzi pani?! Mówiłem! - docent rzucił cicho przez zaciśnięte zęby. - To początek katastrofy. A za tego łachudrę jeszcze się policzymy!

- Nie odmówię! - odpowiedziała mu równie cicho i wściekle pani doktor. Szkieł - Okoński wyszedł z gabinetu.

- Była tu, pomiędzy wami, jakaś mała różnica zdań. - profesor troskliwie patrzył na swoją koleżankę.

- Owszem, - odpowiedziała Zawzięta. - ale to nic ważnego. Proszę nie zwracać uwagi na tego bałwana.

- Bałwana, mówi pani?! Hmm – najpierw rozmawia ze mną w sposób nader obraźliwy. Potem ta kłótnia między wami...

Ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę wejść! - powiedział głośno profesor.

Do środka wszedł Zygmuntowicz. Ukłonił się wszystkim od progu.

- Doskonale, że pan jest! - Wiosło ucieszył się na jego widok. - Omówimy parę spaw, związanych z wystawą i odczytem. Dopiero co otrzymałem wiadomość, że znajdą się na to fundusze. Cieszy się pan, prawda?! Ten tekst, panie kolego, jest fantastyczny! Specjalnie zastosował pan słowa gminu w pracy naukowej. Jestem zachwycony pańskim pomysłem. Jak reżyserka panu tak, to pan jej z drugiej strony. Pozwolicie państwo, że przytoczę tutaj mój ulubiony fragment...

Profesor podszedł do swojego biurka. Ze zdziwieniem popatrzył na blat.

- Gdzie się podział maszynopis?

Nagle, z pomieszczenia obok, dał się słyszeć potworny huk tłuczonej blachy i szkła. Wszyscy

wybiegli z gabinetu profesora.

 

W sąsiadującej z gabinetem małej salce wystawowej docent Szkieł - Okoński pochylał się właśnie z młotkiem w ręku nad, doszczętnie rozbitym, „Autem metafizyki”. Widać było, że zrobił już dużo szkód – urwał zderzak, rozbił obydwa reflektory i poważnie uszkodził maskę wozu. Zmiażdżył ją dosłownie! Nie przypominała teraz "Auta metafizyki", lecz raczej: "Samochód, który bardzo chce zjeść miasteczko Paryż, ale nie może, ponieważ ma uszkodzony aparat zębowy!". Docent cisnął młotek i chwycił w ręce plik kartek, które leżały na dachu auta. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i podpalił je wszystkie. Profesor, pani doktor i Zygmuntowicz wbiegli do tego pomieszczenia akurat wtedy, gdy płomień strawił już połowę pracy. Wiosło stanął przed wozem i nie mógł wydobyć z siebie słowa.

- Co pan zrobił!!! - wrzasnęła na docenta pani doktor.

- Uratowałem nas wszystkich przed wielką kompromitacją! - Szkieł - Okoński, śmiejąc się niczym szaleniec, rozrzucił płonące kartki po podłodze. - W zasadzie, powinniście być mi wdzięczni. Im

wcześniej pozbędziecie się złudzeń, tym dla was lepiej.

Profesor rzucił się, aby ratować pracę Zygmuntowicza. Poparzył sobie jedynie ręce. Zaniechał tego czynu i wściekłym wzrokiem spojrzał na docenta.

- Proszę natychmiast wynieść się z mojej galerii! Już pan tu nie pracuje. Daję panu pół godziny

na zabranie swoich rzeczy!

- Oczywiście, że stąd odejdę! - prychnął dewastator. - I bardzo proszę, niech pan nie myśli, profesorze Wiosło, że wyrządza mi pan jakąś krzywdę. Z moim talentem znajdę o wiele lepsze miejsce pracy. Niejeden będzie chciał mnie przyjąć, z pocałowaniem ręki.

To powiedziawszy, wyszedł spokojnym krokiem.

Profesor stał w milczeniu. Widać było, że ta cała sytuacja bardzo go załamała.

- W zasadzie, już dawno powinienem skończyć ze swoim uporem. Osiągnąłeś człowieku w życiu

bardzo wiele. Dlaczego nie potrafisz w porę się wycofać?! Tak, tak, kochani. Przepraszam was za

to, że wciągałem was w te wszystkie niedorzeczności. Chciałem być człowiekiem czynnym, dopóki to jest możliwe. Ale nastał już chyba dobry moment aby się wycofać. Nie należy trwać w uporze i narażać na pośmiewisko siebie i swoich podopiecznych.

Chciał coś jeszcze dodać, ale w tej chwili, niespodziewanie odezwał się Zygmuntowicz.

- Panie profesorze, w zasadzie pojawiłem się u pana, żeby powiedzieć, że rezygnuję z pisania i pokazywania zniszczonych samochodów na wystawie.

- No właśnie, a nie mówiłem… - szybko podjął Wiosło, ale Zygmuntowicz nie pozwolił sobie przerwać.

- Proszę poczekać! To, co zrobił ten docent Koński…

Doktor Zawzięta parsknęła śmiechem. Szybko się jednak uspokoiła i poprawiła:

- Docent Szkieł - Okoński, panie Zygmuntowicz.

- No właśnie! To, co on zrobił to wielki skandal! Nie chodzi już o mnie. Niech sobie gada o mnie, co chce, ale żeby tak skrzywdzić pana profesora...?! Dlatego teraz, powiadam panu, cokolwiek pan jeszcze zaplanujesz, będziesz miał pan we mnie pomocnika. Niech pan nie rezygnuje, drogi sąsiedzie!

- Gratuluję panu! - podchwyciła Zawzięta. - Ja też się do tego przyłączę. Głowa do góry, panie profesorze. Nic jeszcze nie jest stracone.

- Razem dokonamy jeszcze jakiegoś odkrycia! - wesoło przekonywał Zygmuntowicz. - Może małego, może dużego, nie ważne! Ważne, że postaramy się o to razem i przy okazji przeżyjemy wspaniałą przygodę.

To wszystko bardzo ucieszyło profesora. Nie mógł jednak przeboleć tego, że będzie się musiał na zawsze pożegnać z wystawianiem dzieła, które zdążył już tak bardzo polubić. Wskazał ręką na "biedaka", tak okrutnie potraktowanego przez docenta.

- Niech się pan tym nie martwi. - Zygmuntowicz nadal uspokajał Wiosłę. - To i tak nie był najlepszy pomysł. Musimy poszukać czegoś innego.

Następne częściAwangwardia - część czwarta

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania