Poprzednie częściBiel i Czerń: rozdział pierwszy

Biel i Czerń: rozdział trzeci

Niepilnowana przez nikogo rwąca rzeczka pozwalała sobie na podmywanie własnych brzegów, zmianę biegu, zalewanie zagłębień i inne psoty. Po obu jej stronach niszczały dawne ludzkie sadyby; zacumowane przed wiekiem i wyciągnięte na brzeg łódeczki zamieniały się w małe, samodzielne ekosystemy. Nieliczne murowane budynki trzymały się jeszcze jako tako, jednak ich całkowicie drewniani kuzyni rozpadali się od wszechobecnej wilgoci, podmywani strumykami odchodzącymi z nowo utworzonych zakoli rzeki. Jedynym pozostałym, kamiennym mostem szło dwóch ludzi.

— Tu niegdyś była granica, Rayne. — Starszy z mężczyzn szorował podkutym butem w ziemi, szukając czegoś wzdłuż widocznej tylko dla siebie linii. — Tu, w tym miejscu się to wszystko zaczęło, gdy pierwsi ludzie znaleźli sposób na wytapianie brązu. — Odkopał butem coś, schylił się i podniósł.

— Co to jest?

— Grot — rzekł Eis, rzucając koledze przedmiot.

Rayne przysunął niewielką bryłkę brązu ku oczom, by przyjrzeć się dokładniej. Przetarł kciukiem zabrudzenia.

— Skąd wiedziałeś, że tu będzie?

Eisenberg schylił się ku ziemi i podniósł stamtąd jeszcze jeden, bliźniaczy przedmiot.

— Tak w czasach pokoju ludzie oznaczyli granicę — westchnął ciężko. — Zakopując ogromne ilości broni na wszelki wypadek.

Rayne nie odrywał wzroku od grotu.

— Nie bali się, że ktoś ją przejmie? Wykopie ją i nie wiem, użyje przeciwko nim? Albo, że się zniszczy?

Eis spojrzał na młodszego kolegę.

— Ten okaz ma około trzysta, czterysta lat. Wygląda ci na zniszczony, Ray? — Spojrzał na niego, tamten pokręcił głową. — Brąz nigdy się nie niszczy.

 

Odszedł kilkanaście kroków na północ, ku osikowemu zagajnikowi i powtórzył tam sztuczkę z rozgrzebywaniem ziemi w poszukiwaniu grotów i innych małych przedmiotów, w czym pomagał sobie znalezionym nieopodal patykiem.

— Jak myślisz, Eis — zaczął Rayne — ile tego jeszcze tu jest, w ziemi? Ile jeszcze artefaktów znajdziemy?

— To zależy — odpowiedział Eisenberg, zapatrzony w ziemię, której rozgrzebywanie ujawniło kilkanaście niewielkich przedmiotów z brązu, złota i srebra. — Zależy, ile czasu poświęcimy na szukanie… a weź, podnieś tę płytkę, Rayne. — Wskazał przedmiot czubkiem patyka. — Wiem, że chcesz.

Młodszemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zanurkował tamtemu pod nogi, aż zatrzeszczał okrywający jego plecy sztruks. Błyszczący przedmiot jednak nie dał się tak łatwo wyciągnąć.

— Co jest? — Uniósł głowę, by spojrzeć na starszego.

Eisenberg zaśmiał się cicho i zrobił krok do tyłu, odsłaniając ukryty wcześniej pod butem podłużny kształt. Złoty krążek okazał się płaską głowicą długiego noża ze złota.

— Nasi przodkowie właśnie takim czymś się bronili. Nieporęczne, ciężkie dziadostwo, co?

— Bronili się… przed czym?

Kiedyś może zrozumiesz, chłopcze, pomyślał Eis. Może zdążysz. Obyś nie musiał.

 

Nagle odwrócił głowę, jakby usłyszał coś niedaleko.

— Na ziemię, Rayne, i cicho. Nie jesteśmy sami. — Sięgnął za plecy w poszukiwaniu pistoletu. — Broń w gotowości! — Eisenberg pstryknął bezpiecznikiem wytłumionego pistoletu. Za jego plecami Rayne zrobił to samo.

Eis odwrócił się i znakami pokazał, co tamten ma zrobić, to znaczy razem z nim odbiec w stronę mostu.

— Jeśli cokolwiek otworzy do ciebie ogień pierwsze, strzelaj, by zabić. Jeśli podbiegnie do ciebie cokolwiek z tamtej strony… — Wskazał palcem. — Nie wahaj się.

— Żeby zabić? — spytał Rayne. Tamten pokiwał głową.

— Jesteśmy ludźmi i w Szarym Lesie, chłopcze. Rób to, co ja, a może dożyjemy końca naszej misji. — Przywarł do wysokiej, kamiennej konstrukcji i zamarł w bezruchu.

Pięcioosobowa grupa człekopodobnych istot z bronią w rękach wybiegła na polanę nieco wyżej od nich. Intruzi meli białe umaszczenie sierści z czarnymi, jakby maczanymi w farbie kończynami, kocie uszy i pyski; byli wysocy, szczupli i poruszając się, nie wydawali żadnego dźwięku. Żadnego grzechotu broni, zauważył Eis, żadnego pobrzękującego wyposażenia, nic. Jeden z nich, niby to mimochodem, w biegu wyciągnął nie wiedzieć skąd łuk i strzelił w stronę Rayne'a, który najwyraźniej wystawił nieco za wiele poza obręb miejsca, gdzie się chował.

Eisenberg widział, jak dwie postaci odłączają się i biegną dalej na wschód, przeskakując po przewróconych balach na drugą stronę rzeki. Reszta, czyli dwa stworzenia, zbliżały się w ich stronę, ubezpieczani przez trzymającego się z tyłu łucznika.

— Trzech, Rayne. Dasz radę zdjąć tego z łukiem?

— Spróbuję. — Ocenił sytuację, wycelował. — Trzeba było wziąć długą broń, majorze!

Eis skrzywił się na dźwięk oficjalnego stopnia, ale postanowił nie besztać młodszego teraz, w sytuacji bojowej, gdy jeszcze kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od zbliżających się – zbyt szybko – obcych.

— Po prostu go zabij, Rayne, zanim on zabije ciebie. Po tej akcji wracamy po broń.

Jeśli przeżyjemy, dodał w myślach.

Z tej odległości widział już detale broni i fizjonomii biegnących ku nim istot. Oddalał moment strzału, aż tamci będą w zasięgu.

Nie czekał długo.

 

Czarny Pies obudził się cały spocony. Choć w jego norze wśród Korzeni było dostatecznie ciepło, miał dreszcze i czuł wewnętrzny niepokój – uczucie nie tyle zapomniane, co pogrzebane w pamięci na, miał nadzieję, wsze czasy. A teraz wróciło.

Tchnięty przeczuciem wybiegł z nory tylnym wyjściem, chwytając bezmyślnie po drodze worek z zapasowym rytualnym nożem i mniejszą misą. Biegł niemal prosto na wschód, nie przejmując się niczym poza celem, wobec którego miał złe przeczucia.

Gdy po dłuższej chwili dobiegł na miejsce, polana wyglądała normalnie. Znajome kształty kęp traw, rozłożyste paprocie i niewzruszony głaz pośrodku pustej przestrzeni. Drapiące kamień kruki spojrzały na niego uważnie, przerywając pracę. Jeden z nich zakrakał pytająco.

— Nic, nic — odpowiedział rozglądając się Czarny Pies. Wszystko wyglądało tak jak zawsze, po drodze też nikogo nie spotkał. Powinien był odczuwać ulgę, ale nic takiego nie następowało. Rozglądał się dalej, uspokajając oddech. Usiłował zebrać myśli.

— Kra — powiedział jeden z kalekich kruków, zlatując z pobliskiego drzewa. Wskazywał szponem na worek w łapie Kata.

— Nie, to… — usiłował przypomnieć sobie, dlaczego wór znalazł się razem z nim na polanie. Pokazał ptaku zawartość.

— Kra — powiedział stary, siwy ptak. “Coś idzie”. Ostrzeżenie. — Kra. — “Żegnajcie”.

Gdy dużo później analizował ten moment, nie potrafił sobie przypomnieć, czy usłyszał spuszczenie cięciwy lub świst strzały, która dosłownie zmiotła wielkiego, starego kruka. Pozostałe ptaki wzbiły się w powietrze, zostawiając Czarnego Psa samego. Padł ku ziemi, chowając się przed dalszymi strzałami i czuł, jak grunt wibruje.

Spomiędzy paproci, bardzo blisko niego wybiegły bezszelestnie dwie jasne postaci z czarnymi, kocimi pyskami w czarnych hełmach, gibkie ciała umożliwiające bieg na dwóch i czterech łapach… na każdą czarną, górną kończynę przypadał dosyć długi, zakrzywiony nóż.

Żelazo!, pomyślał Czarny Pies, zastanawiając się, co zrobić. Był sam, nieuzbrojony, na polanie, gdzie oprócz niego znajdował się jeszcze tylko menhir. Spojrzał na swoje łapy – w jednej z nich znajdował się otwarty wór, którego zawartość dosłownie chwileczkę temu prezentował staremu krukowi. Zerknął w jego stronę – ptak dogorywał w trawie, otwierając i zamykając dziób z cichym “kr, kr”.

Ciekawe, że rodzą się i umierają z tym samym dźwiękiem, pomyślał, mimowolnie sięgając do worka. Poczuł znajomy ciężar nieco zapuszczonego, zielonego na płazach noża.

Usłyszał za plecami syk, zwinął się w miejscu i dźgnął mocno tam, gdzie, jak sądził, znajdował się brzuch napastnika. Trójkątne ostrze brązowego noża wbiło się głęboko w twarz pochylonego nad nim kota, niezmiernie zdziwionego takim obrotem sprawy. Stwór zezował na utkwione nieco ponad nosem ostrze, niezdolny nagle do ruchu. Z drugiej strony za swoimi plecami Kat usłyszał podobny syk. Przygotował się na uderzenie żelaznego noża, po którym, miał nadzieję, uda mu się jeszcze odwinąć choć raz.

Ten właśnie moment upodobały sobie kruki na zmasowany atak. Kilkanaście ptaków spadło na napastnika dziobami i szponami naprzód, dając Czarnemu Psu odrobinę czasu na jakąkolwiek reakcję i ewentualną obronę.

Wyrwał rytualną misę z worka i zamachnął się, usiłując nie trafić stłoczonych tuż obok sił sprzymierzonych. Trafił w nieosłonięty brzuch, brzegiem powyginanej krawędzi szarpiąc futro i skórę. Uderzył jeszcze raz, wkładając w uderzenie całokształt swojego porannego niepokoju, paniki i strachu, którego się najadł, odkąd otworzył oczy.

Nie trafił.

Kot zdołał odgonić część ptaków i zamachnąć się nożem w jego stronę. Czarny Pies zasłonił się niezgrabnie misą, po której długie ostrze zjechało, nie czyniąc mu krzywdy. Kątem oka ujrzał nieruchomego już, siwego ptaka z wystającą z klatki piersiowej strzałą i coś w nim pękło.

Rozejm został złamany.

Obnażył zęby.

 

Gdy godzinę później słońce osiągnęło najwyższy punkt na niebie, zakrwawiony Czarny Pies posługując się zdobycznym nożem jak łomem, skuwał resztki zaklęć z powierzchni głazu. Ptaki zostawiły go; odleciały we wszystkich kierunkach głosić nowiny i poszukiwać tych, którzy ukryli się w najdzikszych ostępach Szarego Lasu.

Nocą do Korzeni wracali już we dwójkę. Skrzyżował na piersi pasy ze zdobycznymi nożami – wykonane z lżejszego niż brąz stopu, były jednocześnie dużo twardsze. Do worka wziął przebite strzałami szczątki kruka.

W Korzeniach, na każdej wolnej powierzchni czekały na niego wrony, szpaki, kosy, gawrony i te kruki, które zdecydowały się zostać. Oraz mnóstwo innych, mniejszych, których najczęściej nie widywał. Sięgnął do worka i wyciągnął stamtąd zwłoki ptaka ze sterczącą z piersi strzałą.

— A więc wojna, moi drodzy — rzekł, myśląc, co w takiej chwili powiedziałby ktoś inny. Ptaki milczały. Czarny Pies wyciągnął mimowolnie z kryjówki w stole ostrza, używane od lat tylko do rytuałów. Przeszło mu przez myśl ich pierwotne zastosowanie. Chrząknął.

— Kto może, niech leci uprzedzić Czerń. Kto nie chce lub nie może, niech zostanie tutaj. Ostrzeżcie wszystkich. Ja zacznę. — Nabrał powietrza w płuca i zawył tak, jak nikt nie wył w tych okolicach przez prawie dwieście lat. Gdy skończył podszedł do ramienia Korzenia i zachrypniętym głosem zwrócił się do ściśniętego stada niewielkich ptaszków. — Ostrzeżcie ludzi. Mam wrażenie, że ich też to dotyczy.

Przez chwilę było idealnie cicho. Potem jak na komendę, wszystkie ptaki wzbiły się w powietrze i odleciały w różnych kierunkach.

— Bierzemy się do roboty — powiedział Kat do głazu. — Udaj się tam, gdzie odradza się Krew i bądź jej murem. Gdy przyjdą następni, wróć. Idź!

 

Kot patrzył przez długolunetę i wyłamywał palce. Zajęty innymi sprawami przez cały dzień nie miał czasu tu przyjść, a po czasie analizując lekkomyślność, z jaką wydał rozkaz i komu, wcale nie miał pewności, co się wydarzyło ani czy się poszło po jego myśli. Oddział uderzeniowy komandosów jak dotąd nie wrócił – ale z drugiej strony, być może, jeszcze nie dotarł na miejsce.

Wczorajsza buta uleciała, pojawiła się niepewność i lekka panika. Wprawdzie Biel była gotowa na wojnę, ale to nie od niego zależało, kto powinien ją wypowiedzieć. Wahał się, czy powiadomić Królową.

Ostatecznie postanowił nic nie mówić i poczekać, aż komandosi wrócą.

Co najgorszego mogło się stać?

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Freya 16.12.2018
    "odchodzącymi z nowo utworzonych zakol rzeki." - a nie - zakoli?
    "wybiegły bezszelestnie dwie jasne postaci z czarnymi," - wiem że teges, ale chyba - postacie - też mogłyby wybiec
    "Nocą do Korzeni wracali już w dwójkę." - a nie - we dwójkę?
    "odgonić część ptaków i zamachnąć się nożem jego stronę." - w jego
    "Nocą do Korzeni wracali już w dwójkę." - we dwójkę - też można
    "Wprawdzie Biel była gotowa na wojnę, ale to nie od niego zależało, czy" - niej, nich zależało?
    Jest jakieś kilka warstw wątkowych w tym opku, bacz by nie nazbyt zagmatwać tego, na razie załapuję i staram się rozumieć, ale brakuje mi jakiegoś meritum. Domyślam się, że celowo w ten sposób budujesz fabułę, ale... :) Pzdr
  • Okropny 16.12.2018
    Witaj.
    Literówki i niejasności już poprawione.
    Meritum w swoim czasie, nic od razu.
    Dzięki za wizytę,
    Pozdro
  • 00.00 16.12.2018
    Yeti się rozmnożyło. :)
    Czytam dalej, opisy odczuwalne.
  • Okropny 16.12.2018
    Co to znaczy, że odczuwalne? Przydługie?
  • 00.00 16.12.2018
    Okropny Nie, można tam się przenieść. Poczuć. :)
  • Okropny 16.12.2018
    00.00 uff :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania