Poprzednie częściHogma I – Vilisk

Hogma II – Targ!

Ucho bardzo nie chciał dać mi za viliska uczciwej ceny, więc podążyłem za drogą do Hefirhon, gdzie zmierzał i on. Wspinacz radował się z drogi na południowy zachód, a i ja chętny byłem, by odwiedzić ten wspaniały burg po raz kolejny.

Ten stary cwaniak Ucho nawet słowem nie pisnął, że to już pora i wybiera się na Targ!

Gdy tylko minęliśmy pierwszą bramę miejską, otrzymałem sześć ofert na skórę viliska, trzy na mojego wierzchowca, dwie atrakcyjne oferty pomocy w pozbyciu się Ucha oraz całą garść ofert matrymonialnych najróżniejszego sortu. Kilka nawet całkiem intratnych. Nie powiem, że bez bólu serca, ale nie przyjąłem żadnej z nich. Mnóstwo ludzi zmierzało do centrum, następnego ranka miał rozpocząć się tradycyjny Pierwszy Dzień Targowy, najważniejszy dzień w życiu wielu młodych ludzi – cechy wybierały uczniów, czeladnicy biegali po całym mieście i rozdawali wizytówki, ulotki i, oczywiście, razy konkurencji. Który czeladnik wrócił bez złamanego nosa, lima na pół twarzy albo wybitego zęba – znaczy, za słabo się starał.

Ilekroć mijaliśmy stoisko ze skórami, Ucho krzyczał, wył i wygrażał pięściami, lagą i mną. Groził też Lello, ale mój dzielny wspinacz splunął mu prosto w półotwarte usta, dostarczając gawiedzi takiej rozrywki, że z samych napiwków zebranych do czapki prawie podwoiłem swój majątek. Dławiący się, sapiący i wymiotujący na ziemię Ucho zażądał potem udziału, ale wspinacz tylko na niego spojrzał i nawet ja nie musiałem.

Zaraz, gdy minęliśmy bramę pod wieżą Czeladników, ogarnęły mnie wspomnienia z mojej pierwszej wizyty w Hefirhon…

***

– Pospiesz się, Crannon! – sapał mężczyzna, klucząc między kramami.

– Już pędzę, tato!

Za nim podbiegał chłopaczek, najwyżej ośmioletni. Chudy, wystraszony, w trzymanym oburącz przydługim płaszczu wyglądał jak sunąca przez komnaty dama dworu w żałobie. Pod warunkiem, że i ona omijałaby większe kupy, martwe szczury, szczekające psy i wszelkie nieczystości, o których proweniencji lepiej nie wspominać.

– Crannon! – poganiał mężczyzna. Miał na sobie owczy kożuch i brązowe spodnie. W dłoni dzierżył i raźno stukał o bruk zagiętym kosturem, znakiem przynależności do Pasterzy. – Crannon, to już niedaleko! Pospiesz się!

Chłopiec przeciskał się przez tłum, piegowate policzki pstrzyły krople potu i wszechobecnego błota. Cudem uniknął zderzenia z końskim zadem, którego jego ojciec, chłop wielki i szeroki, pewnie nawet nie zauważył. Mężczyzna zwinnie omijał wszystkie przeszkody; chłopak zaś potykał się i usiłował go nie stracić z oczu – w mieście z prawdziwego zdarzenia był pierwszy raz, robiło się coraz ciemniej, a na ulicach był istny tłum.

– Crannon! Crannon!

***

– Crannon!

Poczułem, że ktoś szarpie mnie za rękaw.

– Czego? – spytałem, wychodząc z zamyślenia.

Ucho stał obok mnie i usiłował wyglądać na strapionego. Przejrzałem jego fortel w mig.

– Idź, idź, pewnie nie ma miejsca w ostatniej kabince, w ostatniuśkim pokoiku, w najostatniusienieńkiej kwaterce, co?

Ucho popatrzył na mnie spod byka. Pokiwał głową.

– Dobra, to idź, ja się prześpię w cechu. Zobaczymy się jutro albo coś. Jak nie sprzedam skóry z viliska za przyzwoity pieniądz jutro, dam ci go za… – Udałem zamyślenie. – Za dziesięć koron.

– Za… dzie... dziesięć koron? – Handlarz poczerwieniał od ledwo widocznej brody aż po zwisający z boku kikut ucha.

– Dobra, Ucho, jak dla ciebie… – Uśmiechnąłem się. – Jak dla ciebie, za dziewięć i pół. Idź już, bo się popłaczę ze wzruszenia, jakie wywołuje we mnie myśl o naszym rozstaniu.

Poszedł, spluwając grubo przed wejściem. Zauważyłem, że nie miał już przy sobie sań.

Pewnie zostawił gdzieś, gdy myślałem o czymś innym. Zresztą, co mnie obchodzi Ucho i jego kretyńskie sanie?

Uniosłem głowę. Solna, karczma Pod Głową Wynalazcy… do siedziby cechu było jeszcze kilka kroków. Pozwoliłem sobie na brak pośpiechu…

***

– Tutaj, chłopcze, znajdują się siedziby cechów walecznych: Hogmymanów, wiedźmów, kruczników i tych, no, czarnokrążków. – Mężczyzna mrużył oczy, nienawykły do czytania w ciemności, rozświetlonej jedynie marnym blaskiem nielicznych pochodni. Szyldy, jeśli jakieś były, właściwie zwisały niepotrzebne: nieumiejących czytać dzieci nie wpuszczano bez opieki kogoś z cechu, wszyscy cechowi wiedzieli, gdzie są ich drzwi, a biuro informacji turystycznej miało w ofercie mini-mapy z rysunkami symboli, których należało szukać na drzwiach. Szyldy już nie były nikomu potrzebne do szczęścia i niszczały, nieodnawiane. – Tu są te, no, wiedźmionny, a tutaj… Szewcy? – zdziwił się. – Dziwne, szewcy w takim towarzystwie?

Chłopiec stał obok i chłonął półmrok, dziwne symbole i znaki na ścianach. Płomienie odbite w wypolerowanych kołatkach dodawały nowym kształtom egzotyki i sprawiały wrażenie, że pływają.

– Kto to są hogmymani, tato? – zapytał malec. – I dokąd prowadzi tamta uliczka?

Mężczyzna spojrzał w stronę wskazywaną przez chłopca. Z końca alejki wydobywały się dziwne dźwięki, ni to wrzaski, ni to rżenie koni.

– Hogmymani… Lepiej, żebyś nie wiedział. – Zajrzał w stronę uliczki. – Ci oni mają tam chyba stajnię na te swoje potwory, fuj. – Splunął. – Chodź, tu zaraz jest stajenka, tu się pożegnamy....

Mężczyzna poprowadził chłopaka pod drzwi, kilka miedziaków przeszło z rąk do rąk.

– Pamiętasz, co ci powiedziałem?

Chłopiec pokiwał głową. Ojciec poklepał go po plecach, uścisnął czule i mocno, po czym poczochrał chłopca po jasnych, krótko ostrzyżonych włosach.

– Jak już się nauczysz czytać i pisać, napisz do nas list. Zaadresuj na Polanę, na pewno jakoś do nas dojdzie. Uważaj na siebie i nie cwaniakuj, miastowe tego nie lubią. Pieniążek i list polecający masz wszyte w kożuch, jakby było potrzeba…

***

W stajni cechu było jak zwykle, pełno wszelkich dziwacznych stworzeń. Nie wpuszczano tu nikogo, kto nie był hogmą, bo wszyscy pamiętają historię, jak jeden stary, półślepy krucznik się kiedyś nawalił i pomylił wrota. Znaleźli go rano, nieprzytomnego i zarzyganego, umorusanego od krwi i flaków nowego wierzchowca Ojca (jak nazywamy naszego wspaniałego mistrza), sprowadzoną przez niego osobiście aż z Transwaldu psowę. Gatunek zagrożony wyginięciem, suka rodowodowa, rozpłodowa a ten buc tak po prostu sobie wszedł i zatłukł. Oj, nie uszło to zakonowi na sucho.

– Nazwisko! – wrzasnął mi do ucha garbus Nikoś, który pracował tam jeszcze w czasach, gdy stała tu wieś Dzwonki, za rządów miłościwie panującego wójta Gryzismoły. – Nazwisko, przybłę… A, cześć, Crannon, nie poznałem cię.

Przywitałem się z garbusem. Przesadzałem może dosyć mocno w mojej ocenie stażu pracowniczego Nikosia. Po prostu znałem go od bardzo dawna.

– Jak leci, Nikoś? – spytałem, podając mu wodze Lello. Odpiąłem swoje bagaże.

– Łoo, panie, wspinacz! Prawdziwy! – Spojrzał na niego, poklepał po guzkowatym grzbiecie, odwrócił się do mnie. – Sam złapałeś, Crannon?

Wzruszyłem ramionami.

– Jakie to ma znaczenie… złapałem, czy nie złapałem? – Na widok opuszczonej brwi garbusa darowałem sobie filozoficzne rozważania. – Mamy tę, no, wiesz… – Popukałem się po nosie znacząco. Nikoś kończył tę samą szkołę, co ja, i wiedział, o co chodzi.

– Aaa, no jak to, to tak…

Tu nastąpił moment, w którym Nikoś mnie całkowicie olał, z kieszeni kapoty wyciągnął szyszkę i szczotkę. Poczochrał Lello jedną ręką, drugą wodził wspinacza za nos, żeby tamten zjadł szyszkę.

– Uważaj, żeby ci łapy nie odgryzł! – rzuciłem jeszcze, odchodząc w stronę kwater gościnnych. Po drodze mignęło mi okno z przebierającą się, cycastą jak dwa księżyce w pełni, hogmą. Uśmiechnąłem się do siebie i do świata. Sakwa ciążyła, jednak wspinacz to ma zdrowie...

– Przestań, znasz mnie, mam rękę do zwierząt – odpowiedział Nikoś urażony.

– Nie do ciebie mówiłem!

Zdjąłem z kołka klucz, za drzwiami zrzuciłem buty, do kąta wniosłem sakwy i bagaże i walnąłem się na łóżko.

Zamknąłem oczy i przywołałem widziane przed chwilą okno.

***

Chłopiec otworzył oczy. Było jeszcze ponad pół klepsydry do świtu, ale jemu nie chciało się już spać. Wygrzebał się z miękkiego siana, otrzepał zręcznie odzież i wyszedł przed stajnię. W poidle dla konia drzemała niewielka kaczka.

Ostrożnie, nie budząc ptaka, umył w wodzie twarz, wysmarkał się i przepłukał dłonie. Po namyśle też nabrał wody i wypił.

– U nas najpierw się pije, potem dopiero smarka, ale my, chłopcze, jesteśmy miastowe – powiedział stajenny, klepiąc chłopaka serdecznie po plecach. – Co my wiemy o życiu? – Mężczyzna uśmiechał się, demonstrując liczne braki w śnieżnobiałym uzębieniu. – Chodź, zjedz jeszcze pół rogalika, żebyś na targu nie zemdlał…

Przez chwilę konsumowali w ciszy, przeżuwając pilnie suchawy już wypiek.

– Idź zaraz w prawo, a potem stań na środku i poczekaj, aż cię wybierze któryś z mistrzów. Nie daj się zgarnąć żadnemu czeladnikowi! – Stajenny oparł chłopcu rękę o ramię. – Jakby co, zawsze możesz tu wrócić i zostać ze mną. Twój tata wie, jesteśmy ugadani, jakby co.

Z daleka rozległo się pianie koguta.

– No, zmykaj, Crannon. Powodzenia!

Chłopak pobiegł co sił w nogach.

***

Otworzyłem oczy.

Przed samym świtem w pierwszy dzień targu od kilku lat walono w bębny. Wcześniej tego nie było, ale odkąd dwaj synowie władyki Pierdziwora, czy jak mu tam było, nie wstali na typowanie do Szalbierzy, jak nazywano cech fechtmistrzów, i musieli zostać na drugi dzień, gdzie jeden jest teraz farbiarzem, drugi bodaj szkutnikiem i w Osten Hosten budują łodzie dla tatusia…? W każdym razie: odkąd władyka zagroził sankcjami i zbrojną napaścią, rada miasta Hefirhon zgodziła się na wprowadzenie bębnów pobudkowych na czas targów. Czy rozwiązało to problem spóźniania się? Nie wiadomo. Ludzie wciąż zostawali farbiarzami, garbarzami i politykami.

Zwlokłem się z wyra, pościeliłem po hogmowemu i po ablucjach w wychodku udałem się do sali głównej na jakieś śniadanie. Oczywiście po drodze minąłem kolejkę do ładnego, kafelkowanego kibelka, gdzie był tłok i tak czy siak niektórzy wychodzili na dwór i lali pod Ścianą Pokutników. Sama sala zaś znajdowała się na końcu korytarza i urządzono ją znacznie przestronniej niż w czasach, gdym ja tu za młodu się stołował. Wymieniłem kilka uścisków dłoni, paręnaście przyjacielskich kiwnięć głową i klepnięć po plecach. Dostałem w twarz od jednej z sióstr, dwa razy od jednej z woźnych, pamiętających najwyraźniej moje poprzednie wizyty, ale obyło się bez większych scen. Kucharki dały mi nawet dodatkową pigwę na deser. Uśmiech działał, najwyraźniej, gdyż wszystkie, jak jedna, uśmiechały się do mnie.

– Masz rozpięty rozporek, Cronk, ty baranie – powiedziała do mnie jedna ze starszych dziewczyn, które pamiętałem z czasów nauki. Dziś miała strój adeptki i buzdygan z czerwonego chalcedonu za pasem. – Uważaj, żeby ci jajka nie wypadły.

– Odtenteguj się od moich ja... – zacząłem, ale zdążyła odejść. Tam, gdzie przed chwilą była, teraz stał brodaty hogma w niebieskiej kapocie i wyglądał na zdezorientowanego. Chciałem mu wytłumaczyć, ale otworzyłem parę razy usta i zamknąłem bez słowa. Nie było nic do powiedzenia. On też poszedł.

Wróciłem do pokoiku. Postanowiłem nic tu nie zostawiać, nie wiadomo było, czy ja będę zostawał na drugą noc…

***

Na placu stali już czeladnicy poszczególnych cechów, ekip, gildii i firm i zaczepiali przechodzących. Była wczesna godzina, a już raban robili większy, niż największy bęben.

– Najlepsza robota! Kariera maga, magika i maguna! Trzy zawody w jednym!

– Czarna magia, biała magia, magia szara i achromatyczna!

– Budowniczy fontann zapraszają do wspólnych zabaw z wodą!

Chłopiec w czarnobrązowym płaszczu szedł powoli w gęstniejącym tłumie, niczym ostatni strzępek nocy w blasku poranka. Do centrum placu było jeszcze kilkanaście prętów, krzyków zaś przybywało.

– Zapraszam do stanowiska porwań!

Jakaś matrona stała obok i pytała:

– Jak to do porwań?

Czeladniczka spojrzała na nią, na tłum i zakrzyczała:

– Stara, wiedźmia tradycja! Prosimy ustawiać się w kolejce, nowe porwanie co pół klepsydry! Zapraszam serdecznie! Dziś sama mistrzyni porywa!

Inny krzykacz wrzeszczał:

– Chcesz zostać piwowarem? Gorzelnikiem? Bednarzem? Całe życie wlewać lub wylewać płyny do beczek? Postój tu do jutra, a na pewno ci się uda! A jeżeli chcesz warzyć eliksiry, zapraszam do stoiska! Alchemik – zawód przyszłości! Zamień ołów w złoto albo zgiń próbując!

Chłopiec w płaszczu stanął na placyku i czekał. Ilekroć podszedł jakiś czeladnik w burym fartuchu, kręcił głową i stał dalej. Czekał, aż przyjdzie po niego sam mistrz.

***

Plac targowy poszerzono, wyburzając stary ratusz i sukiennice, i podzielono na dwa sektory: handlowy i rekrutacyjny. Na obu panował tłok, gwar i niesamowity ścisk. Mimo błyskotliwych obietnic rady miasta, wszelkiej maści barierki i przepierzenia jakoś nie pomagały w pomieszczeniu rosnącej z roku na rok liczby odwiedzających.

Usiłowano zabronić wierzchowców i nawet udało się z końmi, wołami i wszystkimi popularnymi gatunkami, ale hogma, jeśli już przyjedzie, to raczej nie na ośle czy w psim zaprzęgu.

Wspinacz nadawał się idealnie do rozganiania tłumu, ludzie trzymali się w bezpiecznej odległości od nas, tj. od Lello i ode mnie, nikt nie chciał zostać zjedzony ani staranowany. Tym lepiej dla mnie. Poza mną widać było tylko dwa fekki w rogu placu i jednego langana, który wylądował na pomniku założycielskim miasta. Na nim, w fioletowym siodle siedziała właścicielka dwojga piersi, które ujrzałem w oknie wczorajszej nocy. Chociaż trudno powiedzieć, może gdzieś jeszcze jest cechowa siostra z czerwono-czarnymi włosami i z dwiema półkulami z przodu, osłoniętymi jedynie kawałkiem czerwonego sznurka…

Wspinacz zawsze wie, kiedy zaczynam rosnąć, więc skutecznie przeszkadza mi, falując guzkami na plecach, czyniąc moje życie niewygodnym. Nawet pomimo podwójnej poduszki na siodle, ten dziad potrafi mnie ubóść w dupsko.

– Żebym ja cię w dupę nie ubódł! – zagroziłem mu.

– Co? – spytał jakiś siwy facet z przewieszonym przez plecy zestawem mieczy. Ani chybi jeden z sąsiadów. – Mówiłeś coś?

– Gówno. Nie interesuj się, Gerwazy. – Nietrudno się domyśleć, dlaczego my i krucznicy nie pałamy do siebie sympatią. Te powsinogi psują nasze dobre imię, a w dodatku potrafią nieźle namieszać w równowadze przyrody. Kto ostatnio oszluzga widział? No, właśnie.

– Spierdalaj, Crannon.

– Buziaczki. – Posłałem mu uśmiech z gatunku tych, jakie rezerwuje się dla kochanych babć, szczęśliwych dzieci z niewielką ilością zębów i tych mini-prosiaków w mini-kaloszkach, poszukujących trufli w ziemi czarnej.

Wspinacz szedł w stronę stołów, gdzie na końcu (lub, jak kto woli: na początku) zamierzałem się rozłożyć z moim towarem, czyli elementami viliska. Miałem już nagraną sprzedaż kilku zębów i jednego pazura, ale w gruncie rzeczy towaru była cała masa.

Doszliśmy na skraj rzędu, Lello pchnął jeden stół i rozłożył się na jego miejscu. W moment już drzemał, łazęga jedna, ale dzięki temu nie robił problemów w targach. A jakby ktokolwiek inny robił, wystarczyło go przecież obudzić.

***

Ludzie przychodzili i odchodzili. Chłopcy więksi od niego pojawiali się i znikali, odprowadzani przez rozmaitych czeladników. Crannon stał, sierotka i czekał, co przyniesie los.

– Co ty jesteś? – zapytał wysoki mężczyzna z rudym wąsem i niemodną od dwudziestu lat brodą w szpic. Miał na sobie ciemnoczerwoną szatę i w porównaniu z szaroburymi czeladnikami i zazwyczaj odzianymi w połyskującą czerń mistrzami, wyglądał co namniej ekscentrycznie.

– Co? – Crannon popatrzył w górę.

– Jesteś chłopiec czy dziewczynka? – Wąsacz pstryknięciem zrzucił chłopcu kaptur. – Chłopiec! Ale fajnie! Co tu robisz, chłopcze?

Crannon patrzył na mężczyznę, który naprzeciw niego opierał ręce o kolana i przyglądał mu się z uśmiechem.

– Jak pan nie wie, co tu robię, to… – Przypomniał sobie słowa ojca: “Nie cwaniakuj!”... – Czekam na mistrza. – Pociągnął nosem, żeby ukryć zakłopotanie.

– Oho, czekasz na mistrza! Na mistrza czego? Ceremonii? Mistrza gry w lotki? Mistrza gildii polerowaczy arbuzów? – Uśmiech nie znikał z twarzy rudego.

– Na mistrza cechu, z którym, e, no, proszę pana, to ja wejdę w przyszłość i zostanę kimś innym niż pasterzem, jak ojciec i pozostali bracia – wyjaśnił pokrętnie chłopak, usiłując jak najgrzeczniej wytłumaczyć nieznajomemu, po co chłopcy tacy jak on stoją na placu takim jak ten i czekają na mistrzów.

– I co byś chciał robić, chłopcze? Być kowalem i kuć miecze? Gorzelnikiem i warzyć dekokty i polokokty? Wiedźmą i przez całe życie wylegiwać się w garze na ogniu?

– Tata powiedział, że jak przyjdzie mistrz, to mam nie cwaniakować. Nie powiedział, kim mogę zostać. Ale… – Spuścił wzrok.

– No? – Mężczyzna podążył za jego wzrokiem, odnalazł go i uśmiechnął się dobrodusznie.

– Jest późno, i wezmę, co jest. Nie jestem wybredny, proszę pana. Choć wolałbym nie przy kupach. Bardzo wolałbym nie przy kupach, jeśli można – dodał cicho. Wciąż miał przed oczami szczerbatego stajennego i wysokie na dwa pręty hałdy końskiego nawozu czekające łopaty.

Rudy wyprostował się, przetarł dłonią wąs i doprowadził spiczastą bródkę do ładu. Otrzepał ciemnoczerwoną szatę, rozpiął zatrzaski płaszcza i odsłonił pokaźny zestaw kamieni na sznurach, łańcuchach i rzemieniach.

– Nie przy kupach, hmm… No to chodź, chłopcze! – Wyciągnął rękę. – Jak ci na imię?

– Crannon, proszę pana.

– Crannon, dobre imię dla hogmy – powiedział mistrz w czerwieni. – Bardzo dobre, hmm…

Szli przez chwilę w milczeniu. Rudy uśmiechał się do świata, a chłopiec usiłował na chłopski rozumek wywnioskować z nazwy, kto to jest hogma. Zatrzymali się na moment.

– Crannon?

– Tak, proszę pana?

– Crannon, jesteś pewien, że nie jesteś dziewczynką? – Mistrz popatrzył na chłopca badawczo.

– A bo co? – Mały zrobił hardą minę.

– Nic, nic, tak tylko pytam. Ho, ho, ho, hogma Crannon, jak to dumnie brzmi! Uśmiechnij się, chłopcze! Widzę przed tobą świetlaną przyszłość! Bez kup!

Twarz Crannona opuściły wątpliwości i zagościł na niej szeroki uśmiech.

***

W pierwsze dwadzieścia pięć minut miałem wyprzedane wszystkie kości, nawet te maleńkie. Sam zastępca mistrza cechu tych wariatów od kolorowych pionków na kartonowych planszach wpadł po te małe, kwadratowe kosteczki. Pasterze zaś wzięli wszystkie kości długie. Ucho zabiłby mnie wzrokiem, jakbym mu powiedział, jaki dałem upust tym “nieznającym życia wsiokom”, jak zwykł ich określać. Dla mnie pasterz to jednak swojak, bardziej niż cwaniura handlarz skórami, bez dwóch zdań.

Zostało mi jeszcze kilka zębów i pazury, ale zagadał do mnie jeden alchemik i po rozsądnych targach zgodziłem się na małe co nieco dla mojego wspinacza. Turbo, jak to określił ten dziwak. Gratis jego pomagier doniósł dwa wiadra nasączonych brzozą szyszek dla Lello, który dalej spał jak zabity, niewzruszony wierzchowiec nad wierzchowce. Jego rasa przespałaby wielkie wyginięcie.

– Ile za ten pazurek? – spytała rudo-czarna dziewczyna, którą kojarzyłem z langana. Jej piersi zaś z tych wszystkich samotnych nocy na szlaku i nocy poprzedniej.

– A nie możesz sobie sama viliska upolować? Twój langan zjada pewnie z pięć takich na śniadanie.

Dziewczyna roześmiała się. Miała najwyżej trzydzieści pięć lat, oceniałem, usiłując nie wgapiać się w dwie kule owinięte sznurówką z przodu.

– Przecież langany to wegetarianie, Cronk, no co ty? – Popatrzyła na mnie jak na kogoś, kto nie skończył czternastu lat edukacji cechowej i głupio się mądrzył w barach.

– Usiłowałem pożartować, no.

Przez chwilę było bardzo cicho. Wspinacz zachrapał i poruszył ogonem. Już myślami byłem w chwili, gdy pokażę mu te wszystkie zakrapiane szyszki i dodam trochę turbo w jeden z tych smutnych jesiennych dni...

– To ile chcesz za ten pazur? Potrzebuję rękojeści do tłuczka otoczakowego, weź, pomóż siostrze, nie bądź żyła, Crannon. – Przeszła z ksywy do imienia zanim zdążyłem otrzeć strużkę śliny, przypuszczalnie spływającej mi już po koszuli. – Cronk! – Zaklaskała mi przed nosem.

– Co?! – krzyknąłem, zszokowany. – Co? – powtórzyłem, już spokojniej.

– Pazur. Ile? – Wskazała. – Tylko nie przesadź. Zaczynam cię lubić.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem, osiem koron? – rzuciłem z głupia frant cenę, za którą zatłukłem całego zwierza. Ale też nie wiem, czego się spodziewała, ja cen nie śledzę, sprzedaję jak mi klient pasuje. A ten mi pasował wybornie.

– Ile? – Piersi zadyndały zachęcająco.

– Osiem?

– Czego? Koron? – spytała.

– Przecież nie grajcarów…

– No, dobra. Nie umiem się targować, Cronk. Masz.

Dała mi sześć i pół korony, trzy trójkątne półguldenówki i kawałek skorupy żółwia. Razem warte jakieś siedem koron i ćwierć, przy założeniu, że jeszcze ktoś weźmie te nieważne od nie wiedzieć jak dawna pieniążki. Po co ktoś trzyma taki szajs? Odruchowo rozejrzałem się za tym gościem od gier planszowych.

– No dobra, niech będzie. Choć jak przed chwilą tamten frajer chciał mi za niego dać trzydzieści, to mu odmówiłem!

Zaśmiała się. Sznurówka była bardzo interesującym rozmówcą. To, co okrywała ledwo-ledwiutko, milczało wymownie, a ja jednak słuchałem pilnie.

– Pierdolisz, Cronk, stałam obok i słuchałam. Za wspinacza ci proponował, na twoje żałosne "stoisko" nawet uwagi nie zwrócił. – Powiedziała z uśmiechem, wskazując bałagan, który nazywałem stoiskiem. – Śpisz dzisiaj jeszcze w budzie?

Buda, czyli kwatery w cechu. Kiedyś mieściły się tam pokoiki dla uczniów, teraz śpią tam bracia przejezdni, jak ja. Dawno nikt tego przy mnie nie użył, a przecież przez tyle lat nie mówiło się inaczej… Za rzadko wracam.

– Nie wiem – odpowiedziałem szczerze.

– Śpij dzisiaj w budzie, Crannon – rzuciła na wydechu i pośpiesznie opuściła moje towarzystwo, za co nie mogłem jej winić.

Wspinacz straszliwie zepsuł powietrze, co dla zwykłych, nienawykłych do ich towarzystwa ludzi, stanowi przeżycie rodem z opowieści o podziemnych czeluściach, gdzie diabli i prawnicy gotują wspólnie siarkę w jakimś swoim niecnym celu.

 

Wieczorem odprowadziłem jeszcze Lello do Nikosia, żeby spędzili trochę czasu razem, zdeponowałem w cechu trochę pieniędzy i postanowiłem wstąpić na kufelek do karczmy, gdzie zatrzymał się Ucho. Specjalnie w tym celu wyciągnąłem z sakwy futro viliska – jedyne, co mi zostało po stworze. Obwiązałem się nim jak dama lekkich obyczajów i wszedłem do knajpy.

Ucho, który opowiadał jakieś niestworzone banialuki i gestykulował przy tym długim widelcem, zatrzymał się jak rażony gromem.

– Rozpoczynamy licytację! – krzyknąłem. – Futro viliska, świeże, trzydniowe! Cena wywoławcza… Pięć koron! Ten tutaj… – Wskazałem mojego znajomego. – Dwa dni temu mówił, że nie jest warta sześciu!

Ucho zakrył twarz dłońmi.

– Dwadzieścia koron! – wrzasnął stojący przy kontuarze krasnoludzi kupiec.

– Pięćdziesiąt! – przebił go inny.

Licytowali się dłuższą chwilę. Każdy miał, widać, swoją wizję tego, co powstanie z futra. A to rękawice dla jakiejś księżnej, a to kapcie dla królowej, a to nauszniki dla córek, a to inny wihajster. Podchodzili, macali i licytowali. Niemal było słychać przeskakujące trybiki w ich głowach.

Podeszła do mnie jakaś niewysoka dziewczyna o włosach koloru słomy, ale wszyscy ją zignorowali i licytowali się dalej. Szło o siedemdziesiąt sześć koron i weksel na drugie tyle.

– Mam takie coś – rzekła, ściskając coś obiema dłońmi, niczym w starym dowcipie z psim gównem.

Wyciągnąłem dłoń. Położyła na niej nieoszlifowany, półprzezroczysty kamień wielkości pięści. Ciężki, jak na kryształ.

– Inkluz ferroargentowy? – spytałem, unosząc brew. Pokiwała głową. Podświetliłem bryłę światłem z księżycowego otoczaka. Sto procent prawdziwości. A jeszcze w środku coś się ruszało. Sam ten ruch wart był więcej niż sto koron.

Dobiliśmy targu bez słowa. Skóra viliska, nawet takiego jak mój, była żadną ceną za taki rarytas. Nie wiem, skąd ta dziewczyna miała ten kamień, ani czy posiadła go legalnie. Nie był oznaczony, ale oznaczenia można przecież odłupać. Albo zetrzeć. Z drugiej strony miałem cały bar świadków…

Poprosiłem jednakowoż dwóch niezainteresowanych licytacją kupców na świadków i spisaliśmy szybko umowę. Walnąłem też z każdym po maluchu za przyszłe powodzenie w targach, handlach i obrotach. Na drugą nóżkę jednak spasowałem – musiałem myśleć jasno. Inkluzy można było posiadać, ale obrót nimi był ograniczony. Każdą ilość większą wagomiarowo od moreli trzeba było zgłaszać, więc najlepiej było mieć umowę. W razie jakby co. Nawet i do hogmy mogą się rajcy miejscy przypieprzyć.

Wyszedłem z lokalu, uśmiechnięty od ucha do ucha. Za moimi plecami Ucho najprawdopodobniej jadł własną czapkę i przeklinał górę, która zrodziła pasterskie plemię moich przodków, zaś blondynka zaczynała licytację od nowa. Zanim wróciłem na kwaterę, zostawiłem kamień w sejfie w cechu, tak na wszelki wypadek.

A potem poszedłem spać do Budy. I było dużo lepiej, niż poprzedniej nocy. We dwójkę zawsze raźniej.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Agnieszka Gu 18.02.2019
    "Ilekroć mijaliśmy stoisko ze skórami, Ucho krzyczał, wył i wygrażał pięściami, lagą i mną..." - uśmiałam się okrutnie, z tego i inszych podobnych :))

    Łoj, pięknie panie, pięknie ci to pisanie idzie :))
    Pozdrowionka
  • Okropny 19.02.2019
    Dzięki za wizytę, Agu! :-)
  • jolka_ka 20.02.2019
    Strach pisać komentarz ;)
    Przebrnęłam przez drugą część. Co mi się rzuciło w oczy: częste powtarzanie "Ucho" i raz piszesz czeladnicy z małej, a raz w wielkiej litery. Czy tak ma być?

    Historia ciekawa. Trochę, wybacz, miejscami przypomina mi Harrego Pottera, przez te wszystkie udziwnione nazwy, przez akcję z chłopcem i wreszcie przez wzmiankę o liście. Fajnie, że humor nie wybija się tu jakoś mocno na pierwszy plan, a jest sprytnie wplątany między zdania. To tyle.
    Pozdrawiam.
  • Okropny 20.02.2019
    Czeladnicy z wielkiej litery są na początku zdania raz, oraz drugi raz, błędnie w środku zdania z przyczyn prozaicznych, wieża mi się napisała z małej zamiast z dużej, nazwa własna po prostu.
    Ucho to imię bohatera, dziwne, żeby miało go nie być. Oprócz tego to nazwa części ciała, oraz składowa kilku innych słów, między innymi: suchawy, kożuch, kucharki, łańcuch, fartuch, więc owszem, pojawia się dość często :-)

    Jest chłopiec, jest list - jest Harry Potter!

    Jest i podziękowanie za wizytę.
  • jolka_ka 20.02.2019
    Okropny chodziło mi o bohatera. Wiem, że to imię. Ale można czasem użyć jakiegoś synonimu ;)
  • jolka_ka 20.02.2019
    Ale to tylko czepialstwo. Ogólnie super :d
  • Gregory Heyno 21.02.2019
    fajne,śmiechłem raz więc jest spooko,
  • Okropny 21.02.2019
    No to się cieszę

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania